26 października 2010

Śmiechoterapia w oparach nonsensu. Dagmara Półtorak "Tak trudno być mną!"

Skapitulowałam. Jeszcze jedna strona i... bojkot przerwany. Żelazna kurtyna zasady: "Takich książek nie czytam" – takich, czyli z kategorii łatwych i przyjemnych, jak się początkowo uprzedziłam, padła pod naporem dowcipu, jakim kipi niemal każde zdanie powieści. Na nic odstraszacze: kiczowata okładka, mało intrygujący tytuł. Tej powieści po prostu nie da się nie czytać!!! Czujecie? Tę wszechogarniającą rozkosz śmiechu? Histerię rozbawienia? Hipereskalację rozchichotania wewnętrznego i zewnętrznego (za co przepraszam moich sąsiadów z ulicy Kochanowskiego i panią z naprzeciwka w autobusie linii nr 27)... Przeżyłam 316 stron orbitowania w stanie unicestwiającej wszelkie stresy, niemal narkotycznej degrengolady... Po kilkunastu pierwszych stronicach straciłam poczucie realności własnego ciała, mięśnie brzucha i mięśnie policzków zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, wycieńczone intensywną aktywnością, do której prowokowała niemal każda scena. Upiłam się (nie alkoholem). Odurzyłam (bynajmniej nie dopalaczami). Zajęłam się śmiechem niczym suchy las ogniem. Wypełniłam się komórkami śmiechu, które przeszczepiały się na inne organy w zastraszającym tempie. Śmiały się moje trzewia, chichot wypełniał każdy mięsień, każdą tkankę... Wspaniałe, oczyszczające doznanie – już nie masz siły się śmiać, ale nie potrafisz się powstrzymać. Zabójcze poczucie humoru? Ale ja połknęłam bakcyla śmiechoterapii i już nie było odwrotu. Żegnajcie, obowiązki. Adieu, umówione terminy! Nie spocznę, póki nie skończę czytać. Jestem śmiechem. Śmianiem się. Koziołkowaniem ze śmiechu. Tarzaniem się ze śmiechu... "Niech mnie ktoś powstrzyma!!!" (patrz: Stanley Ipkis w filmie zatytułowanym "Maska"). Jeszcze kilka kolejnych przeczytanych zdań i byłam gotowa zaśpiewać ile sił w płucach:
"Śmiechu mi trzeba na te trudne czasy,/Śmiechu czystego jak źródlana woda,/(...) Niech dźwięczy-męczy aż do zadyszki,/Śmiechu mi trzeba przede wszystkim"...


O powieści Dagmary Półtorak mogłabym napisać: z małej chmury duży deszcz. Nie spodziewałam się, że książka wprawi mnie w tak znakomity humor, że wyzwoli tajfun pozytywnej energii. Napisać o niej: lekka i przyjemna – to zdecydowanie za mało. Bo, owszem, jest lekka i przyjemna, ale w jakim stylu! Brawurowy, absurdalny dowcip przywodzi na myśl opary nonsensu, z którego zasłynęli twórcy Monty Pythona. Karykaturalne, przezabawne sytuacje, rozbrajająca autoironia, z jaką snuje swoją opowieść narratorka powieści, parodiowanie najrozmaitszych konwencji gatunkowych – od love story, opery mydlanej, poprzez powieść detektywistyczną, pamiętnik o dojrzewaniu, do sagi rodzinnej –  czynią z powieści Dagmary Półtorak historię wciągającą, od której nie sposób się oderwać. Obawiałam się, że będzie to jeszcze jedna wariacja na ten sam temat. Młoda, współczesna, zakompleksiona kobieta szukająca swojego księcia z bajki, pragnąca usłyszeć słowa: "Kocham cię taką, jaka jesteś". Na szczęście okazało się, że bohaterka  nie  jest kolejną wersją Bridget Jones. Przyjemne rozczarowanie. Owszem, wiele łączy obie kreacje: zarówno jedna, jak i druga bohaterka prowadzi dziennik, doświadcza absurdalnych sytuacji rodzinnych, z rozbrajającą autoironiczną szczerością demaskuje własne niedoskonałości i notuje swoje spostrzeżenia z charakterystycznym karykaturalnym wdziękiem. Ale na tym kończą się podobieństwa. Bohaterka powieści "Tak trudno być mną!" podbiła moje serce brawurową, oszałamiająco komiczną narracją. Jej opowieść koncentruje się na codziennych sytuacjach zaczerpniętych z życia najbliższej rodziny, perturbacjach przyjaciół,  scenkach z życia studenckiego, ale nie ma w sobie nic prozaicznego, choć odwołuje się do... prozy życia. Komizm sytuacyjny zamienia każdą opisywaną okoliczność, choćby najbardziej przyziemną, w gejzer nonsensu. Bohaterka to 22-letnia studentka, mieszkająca ze zwariowaną matką zafascynowaną New Age, jej drugim mężem [oboje kłócą się od dnia ślubu] oraz braćmi Smarkiem i  Michałem.  Co jeden to lepszy.  Starszy, Michał, wyalienowany komputerowiec, wyglądający na coraz bardziej zdezorientowanego w otaczającej go rzeczywistości, jest przeciwieństwem młodszego, Smarka, który, na ten przykład, "dostał niedawno zestaw Małego Piromana i z zacięciem testuje nowe modele bomb domowej roboty, spuszczając je w klozecie" albo "miał zwyczaj rzucania się po aucie jak osoba z chorobą świętego Wita, wywrzaskiwania przez okno obelg pod adresem wszystkiego, co się rusza i na drzewo nie ucieka, oraz zasłaniania kierowcy  oczu i pytania >>zgadnij kto to?<< podczas wjazdu na autostradę". W tle pojawiają się dziadkowie obdarzeni niebywałą ikrą i nieposkromionym apetytem na uciechy życia oraz biologiczny ojciec bohaterki, malkontent wiecznie pogrążony w stanach depresyjnych, który każdą swoją wypowiedź rozpoczyna od sakramentalnej frazy: "Widzisz, w życiu każdego mężczyzny  przychodzi taki moment, kiedy musi ...".  I jak tutaj nie zwariować.  Ciężkie jest życie kogoś obdarzonego tak "nietuzinkową" rodziną. Apogeum następuje w momencie, kiedy matka poznaje przez internet niejakiego Martina, młodego Anglika polskiego pochodzenia, i zaprasza go do siebie na wielotygodniowy pobyt, aby mógł poznać swój ojczysty kraj oraz  opublikować książkę, przewodnik turystyczny, nad którym pracuje od kilku miesięcy.

Absurdalne sytuacje mnożą się niczym w montypythonowskich skeczach, a moje ulubione to: spotkanie klubu filmowego*, akcja "Kubły Prawdy" [parodia intrygi kryminalnej],  randka z doktorem Markiem – istne qui pro quo – na siłowni [parodia love story],  przygotowania do Wigilii i przedświąteczne zakupy w hipermarkecie, a zwłaszcza mierzenie kreacji w sklepowej przymierzalni, gdy zdesperowana bohaterka rozpaczliwie poszukuje sukni na ślub najbliższej przyjaciółki. Tego się nie da opowiedzieć, to trzeba przeczytać, dlatego zacytuję niewielki fragmencik, dla zachęty.  Ale uprzedzam, apetyt rośnie w miarę jedzenia, w tym przypadku – w miarę czytania. I choć spotkałam się z opinią, że co za dużo, to nie zdrowo, ja nie doznałam syndromu przesytu. A taki typ zabójczego, absurdalnego poczucia humoru, jaki zaserwowała w swojej książce Dagmara Półtorak, bardzo mi odpowiada jako doskonała śmiechoterapia i sposób na naładowanie akumulatorów. 


Spotkanie klubu filmowego
Jeszcze nikt nie przyszedł. Nie żebym spodziewała się jakichś tłumów, ale profesorska perswazja (nie przyjdziesz – nie zdasz) powinna podziałać. Możliwe, że nawet jakiś procent tych, którzy przybędą, będzie wiedział co nieco o filmie. Może uda mi się pokierować ich niedoświadczonymi umysłami, wyciosać te delikatne...
W drzwiach stanęła jakaś dziewczyna. Miała na sobie różowe futrzane  kozaki.  Powtarzam,  różowe  futrzane  kozaki.  Będzie rozlew krwi.
Wieczór
Nie było krwi; skończyło się na kilku zadrapaniach i złamanym paznokciu, kiedy telewizor, wypożyczony z koła elektryków amatorów wybuchł mi prosto w twarz. Próbowałam przekręcić pokrętło – zostało mi w dłoni, próbowałam wcisnąć guzik – telewizor wybuchł. Uczestnicy kółka (to znaczy ja oraz Futrzane Kozaki) rozbiegli się w popłochu na wszystkie strony świata i już nie wrócili. Podejrzewam, że to było ostatnie spotkanie kółka, zważając na brak telewizora. I uczestników.
W domu nikt nie zwrócił uwagi na zadaną przez antenę telewizyjną ranę kłutą w moim policzku
[s. 36].


Dagmara Półtorak, Tak trudno być mną!, Wydawnictwo WAB 2010.