15 maja 2012

O kapłaństwie usłanym cierniami. "Porzucone sutanny"


Nie ukrywam, że do przeczytania tej niewielkiej objętościowo publikacji zachęcił mnie tytuł, ale też nie bez znaczenia będzie w tym przypadku intrygująca okładka. Postać mężczyzny w koloratce, pogrążonego w nabrzmiałym znaczeniami mroku, z dłonią przysłaniającą górną część twarzy – w geście bezsilności[?], wstydu[?], poczucia klęski[?], rozpaczy[?] – prowokuje i nie pozwala odłożyć książki na półkę. Tytuł i okładka wywołują niepokój. A jeśli już przekartkuje się kilka stron, nie sposób oderwać się od lektury. I to bynajmniej nie dlatego, że książka epatuje tanią sensacją – przeciwnie, jest jej pozbawiona. Przyznaję, że temat, sam w sobie, ma posmak sensacji, ale autor publikacji stroni od jej rozdmuchiwania. Nie jest to książka obrazoburcza. Wyróżnia się autentyzmem i szczerością. Ksiądz Piotr Dzedzej podejmuje próbę głębszego przyjrzenia się problemowi poprzez zestawienie ze sobą kilkudziesięciu historii byłych kapłanów. Wyznania księży, nierzadko wstrząsające mimo wyważonego, zdystansowanego tonu, pozwalają zajrzeć za kulisy życia kapłańskiego i seminaryjnego, ale przede wszystkim zobaczyć je w ludzkim wymiarze, z perspektywy człowieka, z niuansami wiary, poszukiwaniem sensu, zwątpieniem, zagubieniem, całym skomplikowaniem losów, na jakie narażony jest zwykły człowiek. Żadna z zaprezentowanych historii nie wywołuje skrajnych reakcji, raczej skłania do refleksji i zmusza do zrewidowania stereotypowych wyobrażeń nie tylko na temat okoliczności, w jakich księża odchodzą z kapłaństwa, ale też samego środowiska, które nierzadko przyczynia się, pośrednio lub bezpośrednio, do tak dramatycznych decyzji.

Jest to książka o tyle nietuzinkowa, że nie goni za skandalem. Nie żeruje na sensacyjnej otoczce, jaka nierzadko towarzyszy medialnym doniesieniom o tego typu incydentach. Mentalność polskiego czytelnika zostaje poddana tu ważkiej próbie. Czy przeciętny odbiorca nie sprzeniewierzy się intencjom autora i jego rozmówców, czy nie uczyni z materiału zaprezentowanego w książce pretekstu do wynaturzonych reakcji, zwłaszcza że same opowieści i postawy bohaterów są raczej pozbawione emocjonalności, osądzania czy kajania się. Uderzające prostotą i bezpretensjonalną szczerością wypowiedzi są wyzbyte pikantnych szczegółów tak atrakcyjnych dla spragnionego taniej rozrywki odbiorcy. Momentami przypominają spowiedź płynącą z głębi duszy. Można je potraktować jako świadectwa. Kapłan bowiem czuje, cierpi, pragnie zaznać spokoju, znaleźć ukojenie, drogę, szczęście, rozwiązanie problemu, walczy o prawo do odnalezienia jakiegoś wyższego porządku. No tak, ale przecież najwyższym porządkiem jest Bóg. Co jednak w sytuacji, gdy całe środowisko, hierarchowie, autorytety zdają się temu przeczyć... Modlitwa nie daje oparcia, samotność staje się pułapką. W książce dostrzegłam próbę pokazania, że żadna droga, czy to księdza, czy nauczyciela, dyrektora czy prezesa itd., nie jest łatwa, wymaga odwagi, dokonywania trudnych wyborów i ponoszenia ich konsekwencji. Ktoś, kto patrzy na problemy spojrzeniem ograniczonym przez uprzedzenia i myślowe schematy, być może nie zrozumie. Oceni. Zaneguje. Sprowadzi tragiczną, skomplikowaną historię do małostkowego moralizowania. Próba refleksyjnego zmierzenia się z zagadnieniem wymaga głębokiej pokory. I nierzadko tę pokorę odnajduję w opowiadaniach księży. Nie bunt, ale pokorę. Pogodzenie się w wyrokami Pana. Walka – długa i dramatyczna – zakończyła się klęską. Nie łatwo się do tego przyznać nawet przed samym sobą.

Opowieści byłych kapłanów mają formę intymnej rozmowy. Swoimi pytaniami ksiądz-dziennikarz stara się nie urazić żadnego z rozmówców, nie przekracza granic dobrego smaku, nie ucieka jednak od kwestii bulwersujących, takich jak złamanie celibatu, homoseksualizm, cielesność, potrzeba ciepła, bliskości, alkoholizm, depresja, skostniały i przepełniony hipokryzją system Kościoła jako instytucji hierarchicznej, w której pojedynczy kapłan czuje się jak trybik w bezdusznej machinie i w jej szponach traci ideały, złudzenia, a nierzadko zatraca samego siebie oraz sens swojej drogi kapłańskiej. Autor nie komentuje żadnej opowieści. Nie piętnuje swoich rozmówców. Dla żądnych sensacji czytelników książka może się okazać rozczarowaniem, dla ludzi poszukujących odpowiedzi na nurtujące ich pytania natury egzystencjalnej czy moralnej publikacja będzie, jak mniemam, lekturą poruszającą, pozwalającą zdystansować się do mitów narosłych wokół posługi kapłańskiej. Z jednej strony książka rozwiewa złudzenia, że Kościół to uosobienie doskonałości, opoka wiary i chrześcijańskich wartości – choć tak właśnie powinno być, z drugiej – uzmysławia, że instytucja idealizowana przez miliony wiernych wymaga głębokiej rewolucji, która w obliczu błędnego koła, jakim wydaje się system utrzymywany przez setki lat, zakrawa na utopię.

Temat, przyznaję, jest elektryzujący. W moim prowincjonalnym mieście krążą legendy o wielu byłych i obecnych księżach. Jest w nich posmak tajemnicy i niekończących się domysłów, które prowokują do licznych plotek. O proboszczu hazardziście – tajemnicą Poliszynela jest jego zamiłowanie do gier o takie pieniądze, o jakich pewnie niejednej gorliwej w wierze emerytce nawet się nie śniło, o córce tegoż proboszcza, której ów kupił ponoć od miasta jakiś budynek na drodze przetargu, o młodej wdowie – kochance wikariusza, o licealistce, która wpadła z księdzem opiekującym się oazą... Szeptano także o pewnym młodym kapłanie, który ponoć dramatycznie podupadł na zdrowiu... zdrowiu psychicznym. Ale czy to wszystko prawda? Ludzka wyobraźnia nie zna granic. A może jednak coś jest na rzeczy. Co mnie bulwersuje, to fakt, że ci sami ludzie, którzy tak namiętnie plotkują o kapłanach, to jednocześnie gorliwi katolicy, którzy na słowo agnostyk reagują świętym oburzeniem. O tego typu anomaliach mówią również bohaterowie książki. Ale tych anomalii jest znacznie, znacznie więcej...

"Porzucone sutanny” pozwalają czytelnikowi skonfrontować się z mitem kapłana nadczłowieka. Wielu byłych księży mówi o sobie jako o kapłanach z powołania, którzy za swoje odejście nie obarczają winą nikogo konkretnego. Jeśli już szukają winnych, to doszukują się przyczyn w swoim ułomnym człowieczeństwie, które nie jest w stanie sprostać skostniałym, przeżartym hipokryzją relacjom w samym Kościele. Często winę ponoszą przełożeni, którzy tłumią w zarodku jakąkolwiek energię do działania i entuzjazm. Ktoś, kto się wyłamuje, jest na różne sposoby przywoływany do szeregu. A jaki jest szereg... cóż, zabrakłoby jednej recenzji, by to opisać. Niektórzy kapłani wyznają, że nie znaleźli w nikim oparcia w chwilach kryzysu. Jeśli się nie mówi o problemie, to go po prostu nie ma.

A karawana idzie dalej...

Ks. Piotr Dzedzej, Porzucone sutanny, Wydawnictwo Znak 2007

7 maja 2012

Pacyfistyczna książka dla dzieci

TATIANKA prezentuje:
"Opowieść o generale Tomaszku, który nie chciał pójść na wojnę" – Isa Tutino Vercelloni

Ponieważ jestem "rodzaj żeński" [jak to zwykła mawiać o sobie Danuta Wawiłow], trudno mi stwierdzić na sto procent, że każdy chłopiec lubi bawić się w wojnę. Ale taki stereotyp zakorzenił się w mojej świadomości chyba nie bez przyczyny. Może to sprawka czterech pancernych i psa? W końcu Szarik był bohaterem mojego dzieciństwa, a załoga Rudego 102 stała się dla wielu moich rówieśników ikoną wojennego bohaterstwa. Równie atrakcyjnym wzorcem zaszczepionym w dzieciństwie mojemu pokoleniu był filmowy wizerunek kapitana Klossa. Żołnierski mundur, oficerski szyk, lśniący pistolet, charyzma agenta, zew przygody... Każdy chłopak  na podwórku biegał z karabinem atrapą, śmiertelnie serio traktując wszystkich domniemanych wrogów, tajnos agentos i kolaborantów. Co z nich powyrastało? O ile mi wiadomo, żaden nie został zawodowym żołnierzem, a pobyt w prawdziwym wojsku zapewne wyleczył ich z dziecinnych fantazji. 

Jak zatem potraktować książkę dla dzieci, która burzy stereotypowe wyobrażenia małych chłopców o przygodzie, jaką dla wielu z nich jawi się wojna? 
Moje wątpliwości rozwiała sama autorka. "Isa Tutino Vercelloni napisała tę rymowaną antywojenną historię w reakcji na doświadczenia z dzieciństwa, które przypadło na lata II wojny światowej. Ogromny wpływ wywarły na nią również obserwowane z Europy konflikty w Korei oraz Wietnamie" [nota wydawcy]. Pisarka zadedykowała książkę swoim dzieciom. To książka-manifest, ale pozbawiona zadęcia i patosu, którymi zazwyczaj nasycone są wszelkie manifesty, odezwy i deklaracje. Zawiera zabawną opowiastkę o chłopcu, który nie chciał pójść w ślady swoich przodków – walecznych żołnierzy – i postanowił sprzeniewierzyć się  rodzinnej tradycji. Nie sądzę, by kiedykolwiek z planety Ziemi zniknęły wojny, ale historia Tomaszka pacyfisty pozwala na chwilę uwierzyć, że to, co nierealne, jest jednak możliwe. 

"To tylko bajka –
bajka króciutka,
może jest mądra,
może głupiutka.
Jak ją spamiętasz,
to bądź spokojny,
nie będzie więcej
na świecie wojny". 

Ta opowiastka ujęta w proste rymy wbrew pozorom wcale nie jest banalna. Nie dyskredytuje bohaterów i walecznych żołnierzy. Nie stawia na piedestale dezerterów i anarchistów. Przewartościowaniu nie ulega tutaj status bojownika, lecz jego misja. Tomek nie marzy o wojnie i bohaterskich czynach na polu walki, lecz o muzyce. Nie imponuje mu wojenna sława przodków. Pragnie tworzyć, a nie niszczyć. Jego największym marzeniem jest grać na instrumencie, tworzyć muzykę. To artysta, a nie batalista. Ale cóż z tego, kiedy jego rodzice, wujkowie, dziadkowie i cały sztab pociotek gardzą sztuką, a jego uchylanie się od kontynuowania rodzinnej tradycji postrzegają jako wyraz tchórzostwa. A zatem Tomaszkowi nie pozostaje nic innego, jak pójść w ślady przodków. I Tomaszek zostaje generałem. 
Ale tworzy własny generalski styl. Rozbrajający humor, z jakim autorka opowiada o perturbacjach chłopca w szkole wojskowej, nadaje tej antywojennej opowiastce nieco karykaturalną oprawę.  Niektóre fragmenty skojarzyły mi się z mocno zrytmizowaną poezją księdza Baki:

"Inni się szczycą tym, że konnicą
łupy przechwycą,
że łódź podwodna – prawda – jest modna,
lecz niewygodna,
a siedzieć sobie w długim rowie
szkodzi na zdrowie".

Tomaszek zostaje generałem, ale jego postawa bliższa jest raczej "CK Dezerterom" (potraktujmy tę analogię z lekkim przymrużeniem oka) i dobremu wojakowi Szwejkowi niż Napoleonowi. Jego żołnierze nie  używają broni, lecz uśmiechu i cukierków. Zamiast walczyć, propagują pokój! Zamiast siać postrach, wzbudzają zaufanie i zjednują sobie przyjaciół. 
Książka porusza jeszcze inny ważny problem – pokazuje obraz rodziców, którzy przelewają na dzieci swoje niespełnione ambicje, ignorując ich potrzeby i marzenia oraz okaleczając ich osobowości. Z takich dzieci wyrastają potem nieszczęśliwi dorośli. Na szczęście Tomaszek nie podzielił ich losu. Jako dorosły żołnierz został okrzyknięty pokojowym generałem. 


I jeszcze słowa uznania dla tłumaczki.  Trudno jest przetłumaczyć książkę napisaną wierszem tak, by nie wypaczyć oryginału. Odniosłam wrażenie, że Anna Chociej zgrabnie uniknęła tej pułapki. Polska wersja brzmi naprawdę świetnie. 

Całości dopełnia oryginalna szata graficzna, odbiegająca od cukierkowych ilustracji, tak charakterystycznych dla produktów spod znaku makdonaldyzacji. Doskonale komponują się z prostotą formy i przesłaniem książki. Stworzyła je sama autorka, Isa Tutino Vercelloni. Trafiły one do pierwszego wydania, które ukazało się we Włoszech w 1965 roku.  

To wartościowa, pełna ujmującej prostoty, mądra i bardzo potrzebna książka. 



4 maja 2012

Śmierć i dziewczyna... "Złodziejka książek" Markusa Zusaka

Poloniusz: Cóż to czytasz, mości książę?
Hamlet: Słowa, słowa, słowa [1].



Kiedy „spotkałam” złodziejkę książek, poczułam, że wiele nas łączy. Zapragnęłam poznać jej historię. Ja także jestem złodziejką książek, chociaż nigdy żadnej nie ukradłam. Zabieram je autorom, wydawcom, niczego nieświadomym księgarzom, przywłaszczam je sobie, czytając recenzje na okładkach i zapowiedzi wydawnicze. Wędrują wraz ze mną: upycham je w zakamarkach świadomości, kolekcjonuję w pamięci, cieszę się z faktu ich zaistnienia – unoszę ze sobą pewność, że kiedyś je przeczytam. One są, napisane, żywe, czekające na spotkanie. Jeszcze nie wiem, kiedy to nastąpi, ale czuję, że prędzej czy później dane mi będzie je poznać. Namiętnie kradnę je na pamięć. Na radość, że są. Na zdumienie, że wcześniej ich nie odkryłam. Że wcześniej ich nie ukradłam. 

„Książka zbójecka”, która sprowadziła Liesel Meminger na drogę złodziejskiego procederu, to podręcznik grabarza. Ale dziewczynka o tym nie wiedziała. Bo niby skąd miała wiedzieć. „Nie umiała dobrze mówić ani nawet pisać, bo rzadko chodziła do szkoły” [2]. Jednak bardzo pragnęła nauczyć się czytać. Był styczeń 1939 roku. Miała dziewięć lat. Jej brat był martwy. Jej matka musiała uciekać. Ona potrzebowała ocalenia. Wokół świat pogrążał się w ciemnościach. Najczarniejszym blaskiem w tej otchłani ciemności żarzyła się faszystowska swastyka. Wokół śmierć i cierpienie zbierały okrutne żniwo. 

Tyle już napisano o swastyce. O Hitlerze. O holokauście. O obozach koncentracyjnych. O zagładzie. Złodziejka jest małą Niemką. Mogłaby zostać faszystką. Mogłaby... Tak jak miliony Niemców zaczadzonych słowami Hitlera. Bo słowa mają potężną moc. Słowa mogą zabijać. Mogą stwarzać. Mogą ocalać. Mogą prowadzić tłumy do celu. Popychać do działania. Zaszczepiać nienawiść. Zmuszać do fanatycznego posłuszeństwa. Liesel miała zaledwie dziewięć lat. Jechała z matką pociągiem do Monachium. Śmierć tuliła w ramionach duszę jej umierającego brata. Liesel czuła, jak wraz z nim umiera jej dusza. Miała zostać oddana w ręce przybranych rodziców, do Molching, na ulicę Himmel (Niebiańską). Tam miał być jej nowy dom. Kiedy żegnała się z martwym bratem, mogła jedynie płakać bezgłośnie. Jej dusza rwała się na strzępy i wyła z bólu. „Gorący wrzask wypełnił gardło dziewczynki” [3]. Kiedy było po wszystkim, Liesel została złodziejką. Ukradła podręcznik grabarza, pozostawiony w śniegu na cmentarzu przez roztargnionego czeladnika. Młody grabarz nie zauważył straty. „Była to pierwsza akcja złodziejki książek i początek jej błyskotliwej kariery” [4]. Znaczenie książki: ostatni raz widziała brata, ostatni raz widziała matkę... 

Przejmujące okoliczności i przejmująca kradzież. Zważywszy na to, że opowieść o złodziejce książek snuje Śmierć. Czy zdoła opowiedzieć całą historię tak, aby jej nie przekłamać? Aby życie nie przegrało ze śmiercią. W tej historii bowiem najważniejsze jest życie. Nie tyle ocalenie, ile życie jako wartość sama w sobie. A jego szarą eminencją jest Śmierć: pełna współczucia i przenikliwości. „To tylko jedna z wielu historii, a każda jest wyjątkowa i niezwykła. Każda jest świadectwem wysiłku – ogromnego wysiłku – by udowodnić mi, że wy i wasza ludzka egzystencja macie wartość” [5]. Śmierć oszczędziła wiele istnień. Pozwoliła Hansowi Hubermannowi przetrwać I wojnę światową, spotkać złodziejkę książek i zostać jej przybranym ojcem. Pozwoliła Liesel pokochać Hansa. Zaprzyjaźnić się z Maksem, zanim pochłonął go obóz koncentracyjny. Pozwoliła złodziejce książek dokonać jeszcze kilku spektakularnych kradzieży. A piwnica u Hubermannów? Azyl dla uciekinierów. Azyl dla złodziejki książek. Dla Hansa. Dla Maksa, żydowskiego boksera, który napisze poruszającą „książkę” dla smutnej Liesel. Azyl dla słów. Tutaj Liesel poznaje słowa. Zgłębia ich tajemnicę. Zachwyca ją magia czytania i siła tkwiąca w słowach. Każdej nocy schodzi w mroki piwnicy, by znaleźć ocalenie. Na świecie zapanowało piekło. Tutaj przycupnął czyściec. Właśnie na Himmelstrasse. Na ulicy Niebiańskiej... Czyściec dla Hansa, czyściec dla Liesel, czyściec dla Maksa. 

Przyjaźń i miłość, bo one są tutaj najbardziej wymowne – oraz wiele innych uczuć, począwszy od nienawiści, poprzez gniew, bezradność, rozpacz, rezygnację, strach – nabierają w opowieści snutej przez śmierć bogatej palety odcieni. Jest miłość do matki i do przybranych rodziców. Miłość podszyta tęsknotą i poczuciem klęski – oraz miłość nasycona buntem, który przerodzi się w akceptację, gotową wypalić się w płomieniach najszczerszego uczucia. Miłość dziewczynki do młodego żydowskiego uciekiniera, który, podobnie jak ona, znalazł schronienie w piwnicy Hubermannów. Wspólnota losów i głęboka zdolność do empatii czynią tę więź wyjątkową. I miłość do słów. Mimo dzielącej ich różnicy wieku i pochodzenia: on jest Żydem, cieniem, nikim, ona dziewięcioletnią niemiecką dziewczynką; połączy ich coś więcej niż przyjaźń i więcej niż miłość. Nie ma dla takiej więzi słowa w ludzkim języku. Może dlatego, że świat opowiedziany przez Śmierć nie jest czarno-biały. Czytelnik jest nieustannie zmuszany, by spoglądać głębiej i szukać drugiego dna w każdym zdarzeniu, okruchu emocji, splocie okoliczności, naszkicowanej relacji między postaciami. Jeśli ostoją autentyzmu jest ironia, Śmierć dawkuje ją w swej opowieści w idealnych proporcjach. Żeby nie sprzeniewierzyć się prawdzie. Niczego nie rozstrzyga. Nie definiuje zdarzeń i ludzi w sposób ostateczny, choć słowa mogą być tutaj pułapką, którą narrator wiele razy demaskuje, przywołując definicje słów z obiegowego słownika i w toku zdarzeń odsłaniając ich niepełność i nieprzystawalność. Od słów nie da się uciec. Słowa rodzą bariery. Między rasą nadludzi i narodem wybranym zieje przepaść podsycana słowami, które w swej istocie są nieporadne i nie nazywają, mimo że obarczone są sensem. Dlatego słowa bywają źródłem zła. Może zło nie tkwi w człowieku, ale w słowach? Na początku było słowo... Wszyscy, oprawcy i skazani, są ofiarami manipulacji. Zachowują się jak ślepi i głusi. Słowa mogą też łączyć – tak jak Liesel i Hansa, Liesel i Maksa... Śmierć ostrożnie dobiera słowa, neutralizując odtrudką ironii ryzyko nadinterpretacji lub niedointerpretacji. Mroczny humor przynosi ukojenie. Śmierć nie chce nikogo osądzać i nikogo wywyższać. Staje się świadkiem, narratorem uważnym i czujnym, pragnącym opowiedzieć o czasach zagłady bez zbędnego tragizowania i niepotrzebnej egzaltacji. Stąd pełne uważnej czułości zaglądanie pod podszewkę zdarzeń, ludzkich zachowań i ludzkiej mowy. Stereotypowe wyobrażenie o Niemcach z epoki holokaustu kruszy się w zetknięciu z tak precyzyjnie wydzierganym ściegiem narracji. Śmierć czuje się odpowiedzialna. Za śmierć. Za słowa. Za swych bohaterów. Staje się przejmująco ludzka w swej bezbronności wobec fatalizmu zdarzeń... i fatalizmu słów. Przygląda się im skrupulatnie, bada je pod lupą niedomówień i mikroskopem wieloznaczności. Aby dodać im wiarygodności, a czytelnika nie sprowadzać na manowce, sięga po retrospekcje, czasami wybiega w przyszłość. Łączy ścieżki ludzi, każe im się zastanawiać, dlaczego ich drogi się zbiegły. 

Kiedy czytałam „Złodziejkę książek”, nasunęło mi się skojarzenie z epopeją Homera, w której narrator zastosował liczne retardacje. Podobnie czyni Śmierć. U Homera retardacje miały charakter rozbudowanych opisów, które powodowały zawieszenie akcji w najbardziej porywającym momencie i potęgowały napięcie, a przy tym pozwalały autorowi na popis językowej maestrii. Do legendy przeszły już takie fragmenty, jak opis tarczy Achillesa czy opis dzidy bohatera, którą ten zamierza się na Hektora. W „Złodziejce książek” odnalazłam inny rodzaj retardacji – graficznie wyodrębnionych dygresji. Niektóre z nich są stylizowane na odręczne zapiski ilustrowane niewprawną ręką. Dzięki temu zyskują na autentyczności i sile wyrazu. Nie mają nic wspólnego w popisem językowego mistrzostwa. Co kilka kartek narrator wstrzymuje opowiadanie i zawiesza na moment akcję, by podjąć wysiłek doprecyzowania. Bo słowa mogą mijać się z prawdą. A może nie ma prawdy? Są tylko wyobrażenia na jej temat. Pełne nawarstwiających się przekłamań, niedopowiedzeń, intuicyjnych refleksów, które zawodzą w krytycznych momentach. Retardacje są próbą dotknięcia istoty zdarzeń. Próbą, bo cel nigdy nie zostanie osiągnięty. Zawsze pozostaje ryzyko zafałszowania. I na takie ryzyko chce uwrażliwić czytelnika narrator. Sprawy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają. Zwłaszcza w czasie wojny, w ekstremalnych warunkach. Trzeba się zatrzymać. Wsłuchać się w słowa. Nie ufać im bezgranicznie, nie zawierzać im do końca. Nie dać się zwieść pozorom. Nie pozwolić sobie wmówić, że Rosa Hubermann to podobna do szafy kobieta bez serca. Albo żona burmistrza... Nieprzystępna, zdziwaczała i wyniosła dama czy złamana cierpieniem matka boleśnie przeżywająca stratę syna? Przestała czytać. Przestała mówić. Przestała żyć. Straciła ochotę na używanie słów. Słowa ją zwiodły. Okłamały. Zabrały jej ukochanego jedynaka. Liesel jest jedyną osobą, która na chwilę rozwiała mroki jej duszy. Dla niej dziewczynka nie jest złodziejką, choć zakrada się do jej wielkiego, pustego domu i ukradkiem wynosi książki z biblioteki. Z czasem milcząca żona burmistrza staje się milczącą wspólniczką złodziejki. Przynajmniej tego można się domyślać między słowami. Ileż w tym sformułowaniu pokrzepienia: zawsze jest jakieś między słowami. Między słowami dotykającymi odczłowieczenia-zaślepienia czai się iskierka nadziei. Tli się w słowach, których szuka śmierć, by opowiedzieć o Hansie i jego akordeonie. Żarzy się w opowieści o żarliwej muzyce Hansa. Skąd do niego przyszła? Skąd przyszedł do niego Maks? Skąd przybyła Liesel? Kim byli rodzice dziewczynki? Co czuje Hans, kiedy Liesel mówi do niego „papo”? 

Jest wojna. W jej mrokach ludzie gubią drogę. Sens. Bliskich. Śmierć nie gubi ostrości widzenia. Nie jest ślepa jak ludzie. Dostrzega żarzącą się iskierkę. Zagląda do piwnicy Hubermannów. Zagląda do zeszytu Liesel. Czternastoletnia złodziejka książek robi notatki. Pisze własną książkę. Książka odegra kluczową rolę w jej dalszych losach. Książka, którą pisała w czyśćcu, w piwnicy u Hubermannów. Nic nie dzieje się przypadkiem. Tak, Śmierć jest o tym przekonana. Kiedy podczas pierwszej wojny Hans pozostaje przy życiu, a zamiast niego traci je Erik Vandenburg, kiedy Maks zjawia się po latach na Himmelstrasse i znajduje na niej ocalenie... Życie zatoczyło koło. Hans spłacił dług. Ale ironia losu pozostaje ironią losu. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś... Życie ludzkie jest pełne paradoksów. Nawet Śmierć czuje się wobec nich bezradna, Śmierć o ludzkiej twarzy. „Dużo rzeczy miałbym do powiedzenia złodziejce książek, i o ludzkim pięknie, i o ludzkiej brutalności. [...] Chciałem jej powiedzieć, jak stale mi się zdarza nie doceniać ludzkiej rasy albo ją przeceniać. [...] Jakim sposobem te same rzeczy mogą się wydawać równie obrzydliwe i równie wspaniałe, dlaczego te same opowieści bywają równie wstrętne i równie cudowne” [6]. 

No właśnie, dlaczego? 

Słowa, słowa, słowa... 

---- 
[1] W. Szekspir, "Hamlet", tłum. J. Paszkowski, PIW 1976, s. 85. 
[2] M. Zusak, "Złodziejka książek", tłum. H. Baltyn, Nasza Księgarnia 2008, s. 24. 
[3] Tamże, s. 27. 
[4] Tamże, s. 31. 
[5] Tamże, s. 19. 
[6] Tamże, s. 494.