28 kwietnia 2011

Żegnaj, szara naga jamo ("Kocham Pana, Panie Tygrysie!")

"Szara naga jama..."[1]. Codzienność, która stała się moją domeną. Piszę te słowa i zaglądam w szczelinę, która zerka na mnie swym pomarańczowym okiem zza krawędzi szarej nagiej jamy. Czasem robi się taka maleńka, że prawie znika. A ja niemal zapominam, że jest coś, co dawno temu, gdy byłam dzieckiem, przydawało światu niezwykłości i czyniło zeń scenerię niekończącego się spektaklu, poddanego bezgranicznej władzy wyobraźni. Mogłam być tu i tam jednocześnie. Znikały wszelkie ograniczenia materii i czasu, a ja nie czułam strachu przed nieznanym, lecz płonęłam z ekscytacji i ciekawości. Byłam śmiałkiem uzbrojonym w marzenia, fantazję i żądzę przygód.

Z czasem ekscytację zastąpiły pośpiech i stres. Z dziecka stałam się zapracowanym dorosłym. "Szara naga jama"... Szczelina do świata marzeń kurczyła się z każdym rokiem. Niemal o niej zapomniałam. Przytłoczona obowiązkami, wprzężona w sztywny kierat zadań i podporządkowana rytmowi codzienności, gubiłam coraz bardziej dziecięcą potrzebę zaglądania pod podszewkę świata. Czasem, kiedy patrzę na moją bawiącą się córkę znad stosu papierów, znad "szarej nagiej jamy", czuję maleńkie ukłucie... Bo jest jeszcze tyle do zrobienia, a czas goni. Bo czeka na mnie kolejne zlecenie. Bo niedokończona praca ciąży mi jak kamień. Bo muszę jeszcze zrobić pranie. I wyprasować ten stos ubrań... Najczęściej pozostaję nieświadoma, jak bardzo się uzależniłam od takiego myślenia. A wystarczy odrobina odwagi i spontaniczności, żeby zrobić coś, co wprawi w zdumienie moją córkę i przyniesie nam obu trochę radości.
– Pobawisz się ze mną?
– Nie teraz. Muszę skończyć pracę.
– Mamo, pobaw się ze mną...
– No dobrze... – mówię i niechętnie odrywam się od stołu. Niby daję się wciągnąć w zabawę, ale myślami wciąż błądzę nad urwanym zdaniem przycupniętym niezgrabnie na monitorze komputera... Muszę je wygładzić, przyciąć, zmodyfikować...
– Mamo, miałaś się ze mną bawić.
Ach tak...
"Szara naga jama"...
***
Dawno temu chodziłam do cyrku. Nie znałam takich słów jak kicz, kultura masowa, sztuka wysoka. Po prostu cieszyłam się życiem. Każdy dzień przynosił jakąś niespodziankę. O tym jest książka "Kocham Pana, Panie Tygrysie". Każda strona jest w innym kolorze. Odbijają się lśniącymi barwami w oczach mojej córki. Jak za dotknięciem magicznego zaklęcia wkraczamy w inny świat. Znika szara naga jama.
"– Babciu, wybieram się na polowanie. Chciałabyś mi towarzyszyć?
– Sama nie wiem, kochanie. Mam jeszcze do zacerowania kilka skarpet"[2].
Skąd ja to znam... Uśmiecham się do siebie. Mam jeszcze do zacerowania kilkanaście tysięcy znaków na monitorze. Pracę muszę skończyć do jutra.

Książka ma wielki format. Jej okładki otwierają się jak wrota do krainy wyobraźni. W pewnym momencie znika granica między realnością i fantazją. Nie wiadomo, czy ciągle jesteśmy w pokoju Adasia, czy już na polowaniu w gęstym lesie. Mamy polować na niedźwiedzie. Jesteśmy tylko my i nasza wyobraźnia, która ofiarowuje nam wszystkie potrzebne rekwizyty i tworzy scenografię najbardziej nieprawdopodobnych przygód.
"– Rozchmurz się, Adasiu. Na polowaniu trzeba się trochę bać, bo inaczej nie ma żadnej zabawy"[3].
Otóż to. Adaś i moja córka, idąc za radą babci, skradają się cichutko i nagle stają oko w oko z niedźwiedziem. Na razie obserwuję wszystko z boku, ale kiedy na scenę wkracza prawdziwy tygrys, nie mogę się powstrzymać i włączam się do zabawy. Tylko gdzie jest babcia? Wszystko dzieje się tak szybko i tak spontanicznie, że nawet nie mam czasu się nad tym zastanowić. Dom Adasia zamienia się w cyrk. Gwoździem programu ma być występ małego bohatera. A tymczasem na arenę wkraczają coraz to inne zwierzęta. Przed naszymi oczami przewijają się w najosobliwszych akrobacjach: małżeństwo strusi, krokodyl, wielbłąd, pancernik, tuzin mrówek żonglerek, dwa młode szopy, rosyjskie słonie. "Królewski zaś popis, nim czar nocy tej minie, dadzą: Pan Tygrys i Adaś skaczący na linie"[4]. Jego "salto martadela" wzbudza podziw mojej córki. Pierzcha strach, który ma wielkie oczy, trema, która tamuje oddech. Są tylko radość, żywioł przygody i niczym nieskrępowana zabawa. Ekspresję zdarzeń oddają ilustracje: żywe, fosforyzujące kolorami i dynamiką przenikających się kształtów, które prowokują grę wyobraźni.
***
Znika szara naga jama. Babcia-Tygrys. Adaś-akrobata. Moja córka. Rosyjskie słonie. Pomarańczowe oko spoglądające na mnie ze szczeliny w suficie. Nad głową otwiera się inny świat. Nawołują mnie beztroskie głosy, które pamiętam z dzieciństwa. Gwiazdy zerkają ku mnie filuternie i obiecują wyprawę w nieznane. Dokąd tym razem, Panie Tygrysie?
---
[1] Cytat z wiersza Mirona Białoszewskiego "Ach gdyby nawet piec zabrali... Moja niewyczerpana oda do radości".
[2] Przemysław Wechterowicz, "Kocham Pana, Panie Tygrysie", ilustracje Aleksandra Woldańska-Płocińska, wyd. Agencja Edytorska Ezop, 2011, s. 2.
[3] Tamże, s. 6.
[4] Tamże, s. 33.

Przemysław Wechterowicz, Kocham Pana, Panie Tygrysie, ilustracje Aleksandra Woldańska-Płocińska, Agencja Edytorska Ezop 2011.


9 kwietnia 2011

Wielka podróż małych Chinek ("Lisa-Xiu i Lin-Shi. Córki z Chin")

Nie znam chińskiego. Nigdy nie byłam w Chinach. Zazwyczaj Państwo Środka funkcjonuje poza orbitą mojej codzienności, jako synonim odległej, egzotycznej kultury, która dopełnia wizji tzw. wymarzonej podróży. Czasami przychodzi mi stanąć na rozdrożu. Z jednej strony Chiny jawią się w moich wyobrażeniach jako kolebka cywilizacji, pociągająca orientalną odmiennością kraina osobliwości, z drugiej... łapię się na tym, że państwo skrywające swoje prawdziwe oblicze za Wielkim Murem to przecież mekka tandety spod znaku "chińszczyzny", która zalewa świat na miarę wizji Witkacego.

„Świat cały jest tylko błękitną wklęsłością chińskiej filiżanki”... To słynne zdanie Witkacego nabiera dodatkowych znaczeń w zetknięciu z doświadczeniami Auke Koka i Dido Michielsen, adopcyjnych rodziców dwóch dziewczynek z Chin, które znały swoją ojczyznę jedynie z opowieści. Zostały adoptowane jeszcze w okresie niemowlęcym. Auke Kok i Dido Michielsen po wielu latach zabierają dorastające dziewczynki w podróż do Chin, która staje się dla Lisy i Lin podróżą w głąb siebie, ku swoim korzeniom i własnej tożsamości. Rodzicom przyświecało pragnienie, by pomóc dzieciom w zaakceptowaniu własnej przeszłości. "Całe nasze wychowanie skupia się wokół możliwości zadawania pytań o ich pochodzenie i o wszystko, co się z tym wiąże"[1]. "Naszym zdaniem, złoty środek polegał na tym, aby Chiny w jak najbardziej naturalny sposób gościły w naszych rozmowach: nigdy nie narzucać przeszłości, ale obserwować, czy dziewczynki się na to otworzą..."[2]. Dla Auke Koka i Dido Michielsen, pary holenderskich dziennikarzy, podróż to także okazja do zrewidowania wielu mitów, które upadają w zetknięciu z chińską rzeczywistością. "I tak splata się tu przeszłość z przyszłością, jakby postęp przeleciał przez to miasto z wściekłą obojętnością tornada"[3]. Jako rodzice adopcyjni czują się w obowiązku, by dziewczynki poznały kraj swojego pochodzenia. Przedsięwzięcie zakrojone na tak wielką skalę – wszakże podróżowanie po gigantycznych i pełnych kontrastów Chinach to nie lada wyzwanie – staje się pretekstem do snucia refleksji na temat odpowiedzialności, miłości i rodzicielstwa. Heritage tour (podróż szlakiem dzieciństwa) nabiera dodatkowej perspektywy, która zdaje się dominować nad perspektywą geograficzną: na pierwszy plan bowiem wysuwają się emocje. Czytelnik zagłębia się w meandry upragnionego i – co tu dużo mówić – niełatwego macierzyństwa i ojcostwa. Adopcja to wielka odpowiedzialność. Tym większa, im bardziej skomplikowane są rodowody dzieci adoptowanych. Tutaj nie może być mowy o przypadku. Adopcja jest aktem miłości bezwarunkowej i bezinteresownej – gdzie więzy krwi zastępuje akceptacja, która nie żąda niczego w zamian. Jest aktem świadomym i głęboko przemyślanym. Spontaniczność nierzadko musi ustąpić pola skrupulatnej analizie. Bycie rodzicem adopcyjnym nabiera niemal wymiaru misji, ale nie miłosierdzia. Dzieci bowiem nie mogą być adoptowane z litości. Takie wnioski nasunęły mi się po lekturze. Rodzice biologiczni nie muszą odbywać żadnych kursów – rodzice adopcyjni przechodzą szereg spotkań ze specjalistami, liczne kursy i testy "kwalifikacyjne". Rodzice biologiczni nierzadko nie zadają sobie trudu, by analizować swój status rodzica – rodzice adopcyjni z kolei "są wytrenowani w otwartości, w sygnalizowaniu braku postępu albo problemów związanych z emocjonalnym przywiązaniem. Wbija się im również do głowy, aby korzystali z pomocy specjalistów, gdy tylko dzieje się coś, co można określić mianem anormalnego"[4]. W tym przypadku całą sprawę komplikuje dodatkowy aspekt: rodziców i dzieci dzielą odmienne kultury i pochodzenie. Odmienność jest manifestowana m.in. kolorem skóry, włosów, skośnookim spojrzeniem. Ale Lisa i Lin są kochane mimo to – czy raczej: także za to, jak bardzo są inne. Auke i Dido wkładają w swoje rodzicielstwo ogrom pracy, szczerości i miłości. Najpełniejszym wyrazem ich poświęcenia i świadomego rodzicielstwa jest właśnie wspomniana podróż, która staje się sprawdzianem dla obu stron: i dla rodziców, i dla dziewczynek. Czy Lisa i Lin są naprawdę gotowe do konfrontacji z krajem ich pochodzenia? "Śmiertelnie się baliśmy, że doznają rozczarowania. Dla nas – w głębi duszy – była to podróż ich życia"[5].

Relacja z podróży, spisywana już z pewnego dystansu, obfituje w cenne spostrzeżenia i wnioski. Peregrynacja okazała się doświadczeniem wyczerpującym i zmuszającym do wielu przewartościowań. Ekscytacji towarzyszyło nierzadko uczucie frustracji, często graniczące z irytacją. Wiele z osławionych zabytków chińskiej kultury i historii po prostu rozczarowuje w zetknięciu z nieudolnością i niefrasobliwością organizatorów wycieczek, a także z chińską rzeczywistością, w której dominuje przywiązanie do prowizorki. Spodziewałam się okrzyków zachwytu i idealizacji, a tymczasem wiele razy natrafiałam na refleksje przesycone obiektywną, trzeźwą oceną sytuacji. Okazuje się, że świat folderów reklamowych zdecydowanie odbiega od tego, czego można doświadczyć na własnej skórze i zobaczyć na własne oczy. "To też jest prawdziwe oblicze Chin (...). Cała sytuacja owocuje wyczerpaniem, (...) a to nie ma nic wspólnego z pozytywnymi uczuciami, po które przyjechaliśmy"[6]. Tu i ówdzie opowiadanie zakwita nutką ironii, nie na tyle jednak złośliwej, by wymknąć się spod kurateli obiektywizmu – ważne stają się bowiem fakty, a dziennikarski, reportażowy styl nie pozostawia miejsca na złudzenia. Mimo dyskomfortu, który dla turystów z zachodu może stanowić barierę nie do pokonania, holendersko-chińska rodzina zdaje się przechodzić nad tymi niedogodnościami do porządku dziennego. Walory turystyczne nie stają się w ich przypadku celem samym w sobie. Ważniejsza jest raczej wspólnota przeżyć, świadomość, że uczestniczą w przełomowym dla całej rodziny doświadczeniu.


Najwięcej emocji budzą odwiedziny w sierocińcach, w których Lin i Lisa spędziły pierwsze miesiące życia. To miejsca, które kojarzą się z porzuceniem, osieroceniem, odrzuceniem. Ale zupełnie czymś innym jest osierocenie dziecka w Chinach, a czymś innym osierocenie dziecka w Europie. W Chinach jest ono ściśle związane z okrucieństwem polityki jednego dziecka, której ofiarami są zarówno rodzice, jak i dzieci. Niefortunny początek życia nie był winą podrzutków ani ich rodziców. Większości z nich nie było łatwo rozstać się ze swoimi dziećmi. Ale nie mieli wyboru. W niektórych prowincjach za posiadanie drugiego dziecka nakładano na rodziców kary pieniężne odpowiadające kilkuletnim dochodom. Nierzadko rodziców poddawano przymusowej sterylizacji, aby zapobiec kolejnym narodzinom, wypłacano im zmniejszone pensje, wręczano zwolnienia. Kary obejmowały wszystkich rodziców przyłapanych na posiadaniu więcej niż jednego lub dwojga dzieci (dwóch dziewczynek). "Pozostaje pytanie, czy kiedykolwiek zostanie podane do publicznej wiadomości, ile cierpienia przyniosła polityka jednego dziecka?"[7].


Adopcja wewnątrzkrajowa w Chinach sięga korzeniami zamierzchłej przeszłości, czego przykładem jest tongyanxi – czyli adopcja synowej. Sytuacja dziewczynek przez wiele stuleci pozostawała tragiczna. Uprzywilejowane miejsce zajmował w rodzinie potomek płci męskiej. Różne bywały powody adopcji dziewczynki: rodzina przyszłego pana młodego zapewniała sobie w ten sposób całkowitą lojalność przyszłej synowej; żywiła też nadzieję, że tak przybrana córka zapewni narodziny potomka płci męskiej – zgodnie z wielowiekowym przesądem, który pokutuje w Chinach do dziś. Chińskie sierocińce, istniejące już w XVI i XVII wieku, stały się głównymi dostawcami tongyanxi. Obecnie uznaje się, że adopcja tongyanxi jest formą handlu ludźmi i należy jej przeciwdziałać. Smutne jest to, że sprowadza się to na ogół jedynie do teorii. Wiele matek przyjeżdża ze wsi do miast, aby anonimowo wydać w szpitalu dziecko na świat – jeżeli rodzi się chłopiec, kobieta zabiera je do domu, jeśli dziewczynka, dziecko pozostaje w szpitalu lub zostaje gdzieś porzucone. Auke i Dido starają się uzmysłowić swoim córkom, że prawdopodobnie zostały porzucone pod presją, wbrew intencjom ich biologicznych rodziców. Podejmowanie rozmów na ten bolesny temat ma uchronić dziewczynki przed poczuciem winy i odrzucenia. Są już na tyle świadome, by próbować zrozumieć okoliczności, w jakich najprawdopodobniej doszło do ich osierocenia. Między innymi w tym kontekście Chiny jawią mi się jako państwo, które za Wielkim Murem skrywa pełne okrucieństwa oblicze. Z jednej strony pociąga mnie swoją historią, cywilizacyjną odmiennością, tradycją, z drugiej – napawa zdumieniem dla bezduszności systemu. Czy Lisa i Lin byłyby szczęśliwsze, gdyby los pozwolił im pozostać w kraju, z którego pochodzą?

Osobisty ton opowieści przeplata się nieustannie z reportażowym obiektywizmem. Auke i Dido portretują realia podróży w głąb Chin niczym w dziennikarskim obiektywie. Niejednokrotnie odnosiłam wrażenie, że książka stanowi świetny materiał na film dokumentalny. Wrażenia dopełniają liczne zdjęcia z podróży oraz fragmenty pamiętników Lisy i Lin. Heritage tour zaowocowała zyskaniem przez dziewczynki pełniejszej perspektywy. "Na pewno rozmyślania Lisy i Lin o ich chińskich rodzicach i smutek wywołany porzuceniem jeszcze niejeden raz dojdą do głosu. Tego się nie wymaże biletem do Chin i z powrotem, ani książką o tej podróży"[8]. Niewątpliwie jednak dziewczynki zyskały coś cennego. Nie tylko powrót do korzeni. Nie tylko przygodę prowadzącą szlakiem Wielkiego Muru czy wyprawę nad Zaporę Trzech Przełomów. Mam nadzieję, że zdołały sobie uświadomić, jak wiele mają szczęścia, będąc dziećmi swoich adopcyjnych rodziców. "Być może w ciągu tych pięciu tygodni w Cesarstwie Dalekiego Wschodu położyliśmy skromne podwaliny, na których nasze dzieci będą mogły dalej budować swoją osobowość"[9].

Oto na czym polega świadome, pełne miłości i mądrości rodzicielstwo...

---
[1] Auke Kok, Dido Michielsen, "Lisa-Xiu i Lin-Shi. Córki z Chin", tłum. Małgorzata Maria Domińska, wyd. Dobra Literatura, 2010,  s. 34.
[2] Tamże, s. 120.
[3] Tamże, s. 35.
[4] Tamże, s. 14.
[5] Tamże, s. 18.
[6] Tamże, s. 37.
[7] Tamże, s. 45.
[8] Tamże, s. 219.
[9] Tamże. 

3 kwietnia 2011

Czterysta batów... David Gilmour "Klub filmowy"

Trudne jest życie nastolatka. Jeszcze trudniejsze jest życie rodzica zmagającego się z problemami dorastającego dziecka. Pewnego ranka budzisz się i stwierdzasz, że niepostrzeżenie znalazłeś się po drugiej stronie muru, którego jeszcze kilka tygodni temu w ogóle między wami nie było. Zastanawiasz się, czy to twoja wina. Przecież jesteś czułym i troskliwym rodzicem. Przecież jeszcze nie tak dawno twoje dziecko z ufnością składało swoje życie w twoje ręce. Było częścią ciebie. W marzeniach snułeś plany na przyszłość. Z dumą wyobrażałeś sobie, że twoja pociecha zostanie prawnikiem, a może… lekarzem. Albo dziennikarzem. Delektowałeś się wizją potencjalnego sukcesu, na który skazane jest dziecko rodzica pragnącego dla swojej pociechy tego, co najlepsze. Jest przecież takie zdolne. Jedyne w swoim rodzaju. Dostrzegałeś drzemiący w nim wyjątkowy potencjał. Z dumą spoglądałeś na jego postać, z roku na rok coraz doroślejszą. Jak byś zareagował, gdyby pewnego dnia okazało się, że twoje ukochane dziecko – twoja duma i chluba – nie chce chodzić do szkoły? Złością? Groźbą? Presją? Szantażem? Obietnicami? Ofensywą? Karą? Propozycją terapii?

Nie wiem, czy zdobyłabym się na takie wyjście, na jakie odważył się David Gilmour, ojciec nastoletniego Jessego… „Klub filmowy” to bowiem nie tyle historia zbuntowanego i zagubionego nastolatka, ile opowieść o odwadze podejmowania decyzji i ponoszenia ich konsekwencji. Decyzji, które wymusza życie na każdym z nas: i dorosłym, i dorastającym człowieku. Jak trudno znaleźć wspólną płaszczyznę pozwalającą dokonywać właściwych, konstruktywnych dla obu stron wyborów. Tym bardziej że ich konsekwencje pozostają na długo jedynie hipotetyczne. Co wyniknie z tych wyborów, życie pokaże dopiero za jakiś czas. Dlatego David zdaje się na intuicję, na rodzicielski instynkt i miłość do syna. Nie chce wywierać na niego presji. Wzdraga się przed zastraszaniem go, zmuszaniem do czegokolwiek. Zdaje sobie sprawę, że takie działania mają charakter doraźny i mogą być tragiczne w skutkach. Zamiast desperacji szuka w sobie miłości do dziecka. Zamiast poddawać się gniewowi i uczuciu zawodu, poszukuje alternatywy. Rozwiązania problemu, a nie jego eskalacji. Z godną pozazdroszczenia odwagą pozwala synowi dokonać samodzielnego wyboru. Ale nie pozostawia go samego z tą decyzją. Proponuje mu edukację filmową. Najgorszym rozwiązaniem byłaby bowiem bezczynność. Jako krytyk filmowy i dziennikarz może zaoferować Jessemu swoją pasję, wiedzę i doświadczenie. To jego warunek. Jesse może rzucić szkołę, ale musi zgodzić się oglądać z ojcem trzy wybrane przez niego filmy tygodniowo… I wziąć na siebie odpowiedzialność za dotrzymanie słowa. Trzy filmy tygodniowo… i żadnych narkotyków. I może nie chodzić do szkoły. OK? OK.

I co wy na to?

W pierwszej chwili takie rozwiązanie może zbulwersować niejednego rodzica. I zbulwersowało. Mnie także! Na głowę Davida posypały się gromy. Byłam skłonna przyłączyć się do chóru owych wzburzonych sceptyków. Nie wyobrażałam sobie siebie na miejscu Davida. Z jednej strony podziwiałam jego odwagę i zaufanie, jakie pokładał w swoim dziecku. Z drugiej… głos rozsądku prowokował mnie do zanegowania takiego wyboru, przekonując, że to przecież przyzwolenie na degrengoladę.

Decyzja kosztowała Davida bardzo wiele. „A co, jeśli się mylę…”[1]. „A jeśli kosztem swojego syna chcę być spoko i pozwalam mu na zrujnowanie sobie życia?”[2]. Te pytania dręczyły go nieustannie. Wątpliwości. Strach, który nie pozwala zasnąć długo w nocy. Koszmary. Sny, w których widzi Jessego jako bezdomnego kloszarda śpiącego w kartonowym pudle. Albo jako zgnuśniałego taksówkarza bez przyszłości. Najprościej byłoby dokonać innego wyboru. Ale David zaryzykował.

No dobrze… a praca? Kariera? Przecież życie nie kończy się na… dziecku? I tu cię mamy! David poświęca Jessemu cały swój czas. Dając mu wolność, zawierza mu bezgranicznie. Zawierza również własne życie. Czy Jesse zdaje sobie z tego sprawę? Czy jest świadomy, że w sytuacji, w jakiej się znalazł, staje się odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za ojca? Wydaje się, że tak. Choć oczywiście to nie jest takie proste. Dojrzewanie to pasmo błędów i klęsk. Tak jak rodzicielstwo. Ale najważniejsze jest zaufanie. Nawet jeśli chwilami wydaje się, że nawzajem siebie zawiedliśmy. I rodzic syna, i syn rodzica. Czy istnieje wychowanie bez porażek? Chyba tylko w teorii. Z takich porażek krystalizuje się bowiem wzajemna relacja. Zdolność do wybaczania, akceptowania – i zdolność do skruchy, do ponoszenia konsekwencji, wyciągania wniosków. Porażki stają się próbą charakteru.

Pamiętacie „Czterysta batów” François Truffauta? Jego debiut reżyserski. Czy wiedzieliście, że François Truffaut był wagarowiczem, zanim został uznanym filmowcem? Właśnie o tym opowiada ten film. To jest także historia Jessego. On jeszcze o tym nie wie. To dopiero początek. To pierwszy film, który ogląda wspólnie z ojcem. Ojciec jest jak pełen współczucia redaktor, ten słynny redaktor, który zaproponował Truffautowi pracę w charakterze krytyka filmowego. Nie bacząc na jego przeszłość wagarowicza i brak wykształcenia. To nie przypadek, że właśnie ten film zapoczątkował edukację Jessego. Tytuł filmu oznacza, że człowiek mądrzeje dopiero po otrzymaniu czterystu batów. Być może to przesłanie dojrzeje w Jessem dopiero za kilka lat, ale wierzę, że kiedyś do niego powróci, może w chwili, gdy będzie podejmował życiową decyzję i zapragnie podzielić się nią z Davidem? A zatem David jest jak pełen współczucia redaktor, który dał szansę wagarowiczowi. Dał szansę swojemu synowi. I dał szansę sobie jako ojcu. Zafascynowana śledziłam sposób, w jaki pozwalał Jessemu odkrywać walory takiej filmowej, indywidualnej edukacji, dostrzegać wartości drzemiące w filmach, poznawać warsztat filmowy, zachwycać się scenami perełkami, prowokować do dyskusji, zadawania pytań, negowania kulturowych standardów – na przykład filmów, które zostały okrzyknięte genialnymi. A pamiętacie „Chungking Express”, filmik z Hongkongu? To jeden z ulubionych obrazów Jessego. Grająca w nim aktorka przypominała mu jego pierwszą dziewczynę, z którą łączył go burzliwy romans. Śliczną Rebekę. David pragnął ocalić wrażliwość Jessego, uchronić go przed cierpieniem i porażką, ale jego rolą jako ojca było pozwolić synowi doświadczyć wszystkich miłosnych zawodów i podnosić się po porażce. David to nie tylko pełen współczucia redaktor, który daje szansę wrażliwemu nastolatkowi, ale przede wszystkim pełen mądrości i cierpliwości rodzic, który nie zakazuje, ale rozmawia, który nie narzuca, ale słucha. Nie oczekuje nagrody, nie warunkuje swojej miłości do dziecka oczekiwaniem na świadectwo z paskiem. Jest czujny. Pełen umiaru. Nie chce przedobrzyć, przesadzić. „Zna” granice. Instynktownie potrafi je wytyczyć, bez naruszania intymności i poczucia godności syna.

Gdyby ta historia nie była prawdziwa, pomyślałabym, że to niemożliwe. A jednak… David Gilmour opowiada o sobie i swoim rodzicielstwie. Z autentyzmem, wrażliwością i inteligentnym, autoironicznym poczuciem humoru. I można by zwątpić w powodzenie jego filmowego projektu, gdyby nie to, że Jesse istnieje naprawdę. Jego problemy ze szkołą, z dziewczynami, z narkotykami nie są fikcją. Gehenna dorastania, dramatycznej kontestacji, nieprzystosowania do standardów szkolnej edukacji… to dzieje się naprawdę. I może spotkać rodzica każdego nastolatka. Nie chcę przez to powiedzieć, że książka jest oskarżeniem nieudolnego systemu szkolnictwa. Sama przez wiele lat byłam pedagogiem. Jestem też rodzicem. A zatem mogę spojrzeć na problem z dwóch perspektyw. I może dlatego początkowo decyzja Davida budziła mój sceptycyzm. Ale w miarę lektury zastępowała go refleksja. Zdaję sobie sprawę, że nieprzystosowanie systemu edukacji do rzeczywistości to odwieczny problem, i nie leży on jedynie po stronie szkoły, nauczycieli, ministerstwa oświaty i autorów programów szkolnych. Gdyby tak było, Jesse nigdy nie zdecydowałby się na podjęcie przerwanej nauki. Problem jest po prostu o wiele bardziej złożony. I z tego zdaje sobie sprawę Gilmour. Jego klub filmowy to na pewno jakaś alternatywa. Jakieś światełko w tunelu. Może zainspiruje kogoś, kto ma wpływ na kształtowanie szkolnego systemu… Chociaż może bardziej powinien zainspirować rodziców. To oni są przede wszystkim odpowiedzialni za swoje dzieci.

„Był to magiczny, nieczęsto zdarzający się ojcu prawie dorosłego syna czas. (…) były to cudowne lata”[3]. „Owe trzy lata, które tylko my dwaj, ja i on, spędziliśmy na oglądaniu filmów, siedzeniu na werandzie i rozmawianiu”[4]. „Była to szczęśliwa przerwa dla nas obu”[5]. Zamiast świadectwa z paskiem David otrzymał coś więcej. Zyskał świadomość, że wybrał właściwie. Że nie zawiódł. Że się nie pomylił co do Jessego. „Zaskakiwało mnie to, jak wiele nauczył się o filmach przez te ostatnie trzy lata”[6], tak naprawdę ucząc się czegoś ważnego o sobie. Dlatego David mógł z całą świadomością pogratulować Jessemu: „Wiesz o filmach więcej, niż ja wiedziałem, będąc oficjalnym krytykiem filmowym dla CBC”[7]. Czy i wy dostrzegacie w tych słowach drugie dno? Wiesz, czego chcesz, o wiele bardziej niż ja wiedziałem o sobie, gdy byłem w twoim wieku. Jestem z ciebie dumny…

Inspirujące. Wzruszające. Tej lektury po prostu nie można przeoczyć!

---
[1] David Gilmour, "Klub filmowy", tłum. Emilia Skowrońska, wyd. Dobra Literatura, 2011, s. 16.
[2] Tamże, s. 18.
[3] Tamże, s. 11.
[4] Tamże.
[5] Tamże.
[6] Tamże, s. 197.
[7] Tamże.