29 września 2021

Adagio w ruinach. Steven Galloway "Wiolonczelista z Sarajewa"

 


Wojna to kataklizm, sytuacja graniczna, która na zawsze pozostawia w ludzkiej psychice destrukcyjne piętno, zmuszając ludzi nią dotkniętych do zweryfikowania własnego wyobrażenia o sobie jako o człowieku. W niektórych jednostkach wojna wyzwala zdolność do heroizmu oraz do altruizmu, a także nadludzką siłę, by walczyć o przetrwanie w obliczu nieustannego zagrożenia życia – swojego i swoich bliskich, w innych zaś budzi skrajny egotyzm i wydobywa z ludzkiej natury najgorsze zło, o czym pisało wielu powojennych autorów usiłujących oddać grozę drugiej wojny światowej oraz porażającą skalę jej skutków: ludobójstwo, upadek człowieczeństwa i klęskę wartości humanitarnych. Jak echo powraca znana ze szkolnych lektur, niepozostawiająca złudzeń teza: „Człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach” (Gustaw Herling-Grudziński). Nasze człowieczeństwo i moralność są determinowane przez okoliczności, wobec których przyjmujemy takie, a nie inne postawy. W normalnych sytuacjach żywimy przekonanie, że stać nas na najwyższy heroizm, wierząc, że niezależnie od sytuacji powinniśmy zachować się zgodnie z etyką i sumieniem.
Jak zdaje się sugerować Steven Galloway w swojej powieści „Wiolonczelista z Sarajewa”, w zetknięciu z dramatycznymi sytuacjami wszystko wygląda zgoła inaczej. Najtrudniej jest podejmować decyzje w chwili zagrożenia, w obliczu zła, kiedy paraliżuje nas strach, a instynkt samozachowawczy powoduje, że zaczynamy wbrew rozumowi i wyznawanym wartościom reagować atawistycznie, poddając się zwierzęcym instynktom, z których najsilniejszy jest lęk. Łatwiej jest mu ulec, niż nad nim zapanować, na przekór heroizmowi, do którego zobowiązują słowa Alberta Camusa: „Człowiek w obliczu zła jest wolny; może pomóc, może przejść obojętnie” („Dżuma”).
Podobne dylematy, blisko 50 lat później, stają się udziałem bohaterów „Wiolonczelisty z Sarajewa”. Kenan. Dragan. Strzała. Dwaj pierwsi dali się zastraszyć, stłamsić, poddając się atawistycznej sile strachu i przerażenia. Coraz mniej w nich nadziei. Czują się na tyle wypaleni i przeżarci wojną, że nawet drobne przeciwności mogą złamać w nich wątłe siły i wolę walki o przetrwanie. Kenan „potrafi rozróżnić trzy typy ludzi. Są tacy, którzy uciekli natychmiast po pierwszych wybuchach, instynkt samozachowawczy wziął w nich górę nad altruizmem czy poczuciem obowiązku. Są tacy, którzy nie uciekli, lecz z krótkowzroczną determinacją, umazani krwią ofiar, starają się pomóc tym, których można uratować […]. W końcu trzeci typ, do którego zalicza się Kenan. Ci stoją z rozdziawionymi ustami, patrząc, jak inni udzielają pomocy lub uciekają. Sam jest zaskoczony tym, że nie uciekł, że nie należy do pierwszej grupy, i żałuje, że nie znalazł się w drugiej”. Kenan, czterdziestoletni mieszkaniec Sarajewa, uświadamia sobie, że „takich jak on jest w tym mieście mnóstwo i wszyscy jakoś sobie radzą. Nie są ani tchórzami, ani bohaterami”. W poczuciu odpowiedzialności za rodzinę i z narażeniem życia co kilka dni wyrusza w pełną grozy i strachu odyseję przez metodycznie ostrzeliwane pociskami snajperów Sarajewo, by zdobyć wodę dla swoich bliskich i starej, zgryźliwej, antypatycznej sąsiadki, zdanej na jego łaskę i niełaskę, której nie jest w stanie odmówić pomocy. Sześćdziesięcioletni Dragan, podobnie jak Kenan, codziennie toczy dramatyczną wojną z samym sobą, zmuszając się do wyjścia z domu i przedzierania się do piekarni po bochenek chleba przez oblężone i ostrzeliwane miasto. Tęskni za normalnym życiem, za rodziną, która w stosownym momencie wyjechała z Sarajewa, przygniata go dotkliwe poczucie straty, bezradności i beznadziei. Coraz trudniej znaleźć mu motywację do życia w mieście, które z dnia na dzień przeistacza się w ruiny i gruzy, a do ludzi strzela się jak do kaczek. Coraz bardziej traci kontakt z dawnym sobą, z dawnym życiem, czuje się wrakiem i strzępem człowieka. W taki sposób zaczyna też postrzegać innych ludzi. Zanika w nim zdolność do podtrzymywania więzi międzyludzkich, nie współczuje nikomu, nie zabiega o relacje, unika ludzi, staje się coraz bardziej zobojętniały i przeżarty bakcylem inercji. Strzała to młoda bośniacka snajperka broniąca Sarajewa, zabijająca serbskich snajperów, która przyjmuje trudne zadanie. Musi ochronić wiolonczelistę przed snajperem wroga. Czuwając na swoim stanowisku i obserwując serbskiego strzelca, zauważa, że podczas gdy wirtuoz gra, snajper, zamiast wypalić do wiolonczelisty, pogrąża się w słuchaniu muzyki i wstrzymuje się z naciśnięciem spustu. Gra wiolonczelisty podobnie oddziałuje także na Strzałę. Dziewczyna zmaga się z coraz większymi dylematami. Czy to, co robi, jest bohaterstwem? Jednocześnie czuje się w obowiązku strzelać do tych, którzy zabijają niewinnych mieszkańców, w tym kobiety i dzieci. Słuchając cudownej, subtelnej gry wiolonczelisty, wraca pamięcią do czasów, gdy była niewinną, wrażliwą dziewczyną, która słuchając w trakcie jazdy autem radia, zjeżdża na pobocze, by zatracić się w brzmieniach przepięknej kompozycji i uronić łzę wzruszenia. Wydaje się, że na skutek wojny i udziału w niej Strzały po tamtej młodej dziewczynie nie ma już śladu.
Wewnętrzne, dramatyczne zmagania trojga bohaterów scala niczym klamra postać wiolonczelisty, którego historia oddziałuje na ich życie. W sposób bezpośredni lub pośredni sprawia, że w nich samych dokonuje się przełom. Zmienia się ich perspektywa i nastawienie do rzeczywistości oblężonego miasta. Tę zmianę najdobitniej wyraża przebudzenie Dragana. „Bo cywilizacja nie jest dana raz na zawsze. Trzeba ją budować bez przerwy, codziennie, od nowa. Znika prędzej, niż podejrzewał. Dlatego, jeśli pragnie żyć, musi uczynić, co w jego mocy, by świat, w którym chce żyć, nie zginął”.
Wraz z bohaterami powieści tkwimy w epicentrum piekła, w które zamienia się stolica Bośni i Hercegowiny, oblężona przez Serbów. Trwa wojna domowa. Dochodzi do ludobójstwa i masakry niewinnych ludzi, co jest tym bardziej wstrząsające, że ta wojenna gehenna rozgrywa się w nowoczesnej Europie, kilka dekad po najokrutniejszej wojnie i epoce pieców, na oczach całego współczesnego świata, w którym organizacje międzynarodowe manifestują troskę o światowy pokój, głosząc piękne hasła o tym, że wydarzenia z okresu II wojny św. nie mają prawa się powtórzyć i ludzkość ma obowiązek wyciągnąć lekcję z tego, co się stało w latach 1939–1945. Okazuje się, że to tylko puste słowa.
5 kwietnia 1992 roku Bośnia i Hercegowina ogłosiła niepodległość, która szybko została uznana przez wspólnotę międzynarodową. Po tych wydarzeniach góry otaczające Sarajewo zostały opanowane przez wojska serbskie. Armia ta dysponowała czołgami, moździerzami, karabinami maszynowymi, wyrzutniami rakiet oraz karabinami snajperskimi. 2 maja 1992 roku Serbowie bośniaccy całkowicie zablokowali miasto. Na wzgórzach okalających stolicę osadzono około 300 czołgów, 100 miotaczy min i kilkaset moździerzy. Bośniackie siły były słabo wyposażone i nie przełamały pierścienia wokół stolicy. Tyle nam mówi historia. Jak wyglądało życie w oblężonym mieście, co przeżywali jego mieszkańcy, jak udawało im się wytrwać, tego możemy się dowiedzieć między innymi z książki Stevena Gallowaya „Wiolonczelista z Sarajewa” z 2008 roku. Nie jest to literatura faktu, choć do napisania powieści autora zainspirowało prawdziwe wydarzenie: 27 maja 1992 roku o godz. 16.00 pociski moździerzowe spadły na jeden z sarajewskich bazarów. W ataku zginęły 22 osoby. Vedran Smajlović, wiolonczelista i kompozytor, zdecydował się wówczas na przejmujący gest. Przez dwadzieścia dwa dni punktualnie o 16.00 siadał na taborecie tuż obok miejsca, gdzie doszło do ataku, i grał adagio g-moll, by w ten sposób uczcić pamięć ofiar. Grał wśród morza składanych w miejscu masakry kwiatów i w otoczeniu mieszkańców Sarajewa, dla nich i dla udręczonego miasta. Dla podtrzymania siły i nadziei, dla wspólnoty.
Vedran Smailović dowiedział się o książce Gallowaya dopiero po jej opublikowaniu. Mieszkał wtedy w Warrenpoint, w Irlandii Północnej, i w trosce o swoją prywatność wiódł skromne życie na uboczu, z dala od tłumów i rozgłosu. Kiedy do Smailovića dotarły wieści o „Wiolonczeliście z Sarajewa”, wyraził oburzenie i konsternację, sprzeciwiając się wykorzystaniu przez pisarza jego historii oraz wskazując na różnice między powieścią a rzeczywistym życiem wiolonczelisty. Galloway upierał się, że wiolonczelista w jego opowieści, choć inspirowany zdjęciami i historią Smailovicia, jest kreacją wyimaginowaną. Ten poruszający epizod, zaczerpnięty z historii oblężonego Sarajewa, moim zdaniem nabiera wartości uniwersalnej i symbolicznej i nie powinien być zawłaszczany przez muzyka. Motyw ten, z pietyzmem wkomponowany w fabułę i scalający losy trojga bohaterów, figuruje w niej jako ponadczasowy symbol pokazujący, że nawet w najmroczniejszych, najtragiczniejszych momentach człowiek może znaleźć duchowe ocalenie: jego źródłem jest sztuka, w tym przypadku muzyka, która podobnie jak w filmie „Pianista” Polańskiego dawała udręczonym mieszkańcom namiastkę piękna i dobra, wywoływała wzruszenie, sprawiała, że odradzało się w nich poczucie godności, nadziei i wspólnoty, a te wartości dodawały im sił w walce o lepsze jutro. W czasach pogardy muzyka ma wartość ocalającą, podobnie jak literatura i sztuka. Czy Vedran Smailović miał prawo do tego, by sprzeciwiać się upamiętnieniu w książce Gallowaya swego przejmującego czynu? Czy takie historie mają wartość materialną? Czy należy je raczej potraktować jako bezcenne dziedzictwo, z którego jako ludzkość powinniśmy czerpać bez ograniczeń, dla dobra cywilizacji? O ileż bylibyśmy ubożsi duchowo i moralnie, gdyby historia wiolonczelisty z Sarajewa nie stała się kanwą literackiej opowieści i przepadła w mrokach niepamięci. Dla takich książek jak „Wiolonczelista z Sarajewa” warto czytać, a dzięki takim lekturom istnieje nadzieja, że choć jeden czytelnik będzie w stanie zmienić swoje życie, a tym samym wpłynąć również na zmianę otaczającego nas świata.

Raj utracony według Chatwina. Bruce Chatwin "Pieśni stworzenia"




W maju – po wielomiesięcznej przerwie wywołanej pandemią – społeczność skupiona wokół Dyskusyjnego Klubu Książki przybyła na spotkanie, spragniona nie tylko dyskusji o literackich światach i postaciach, lecz także powrotu do normalności i kontaktów międzyludzkich na żywo, w wymiarze realnym.

W książkowy świat realny, mimo że ukazany w formie powieści, zabrał nas tego dnia angielski pisarz, dziennikarz i podróżnik Bruce Chatwin, zafascynowany sztuką i archeologią niestrudzony obieżyświat. Kierowany wręcz obsesyjną ciekawością egzotycznych dla Europejczyka kultur odbył podróże do Chin, Patagonii, Beninu i Australii. Właśnie ten ostatni kontynent stał się przestrzenią upamiętnioną na kartach „Pieśni stworzenia”. Literacka wyprawa tropem opowieści spisanej przez Chatwina pozwoliła nam zaobserwować smutną, wręcz ponurą wersję australijskiej rzeczywistości, którą kojarzymy głównie z takimi obrazami, jak słynny serial z lat 80. pt. „Powrót do Edenu” czy serial inspirowany kultową książką Colleen McCullough „Ptaki ciernistych krzewów”. Podczas emisji tych telewizyjnych superprodukcji w latach 80. pustoszały ulice polskich miast. Całe rodziny, reprezentanci wszystkich pokoleń, zgodnie zasiadały przed telewizorami, by chłonąć losy bohaterów tych ekscytujących telewizyjnych oper mydlanych. Po lekturze opowieści Bruce’a Chatwina czytelnik uświadamia sobie, że wizerunek Australii zaserwowany nam przez owe legendarne już wytwory przemysłu telewizyjnego daleko odbiega od prawdziwego oblicza, charakterystycznego dla tego pełnego tragizmu i sprzeczności, tajemniczego kontynentu.
Czytając książkę Chatwina, czułam się jak Alicja po drugiej stronie lustra, ale nie po tej zaczarowanej, jak w australijskich serialach z dzieciństwa, lecz po tej surowej, mrocznej i wstrząsającej niemal do szpiku kości. Podróż autora-narratora, podążającego tropem mitycznych wierzeń rdzennej ludności Australii, próbującego zgłębić duchowy, kulturowy i geograficzny wszechświat ludności aborygeńskiej zakodowany w legendarnych „pieśniach stworzenia”, umożliwiła mi przyjrzenie się dramatycznej historii i tajemniczej kulturze tego obszaru cywilizacyjnego. Nigdy wcześniej nie zetknęłam się z mitologią australijskich autochtonów z tak bliskiej perspektywy, byłam więc tym bardziej zaintrygowana ukazaną w powieści historią, bo o fabule w tym przypadku raczej trudno dywagować. Nie jest to powieść w klasycznym rozumieniu, fabuła jest tu raczej szczątkowa, a uwaga narratora skupia się na odsłanianiu kolejnych etapów wędrówki przez interior oraz prezentowaniu galerii postaci mających swoje pierwowzory w świecie realnym. Opowieść jest tak dalece nasycona realizmem szczegółu, że niemal namacalnie możemy uczestniczyć wraz z bohaterem w jego peregrynacji w głąb kontynentu, w oddalone od cywilizacji enklawy stanowiące pozostałości po rdzennej australijskiej ludności. Dzięki temu mogłam spojrzeć na ten dziki, zdeprawowany przez białego kolonizatora świat oczyma samego autora, ale też oczyma poszczególnych postaci, z którymi nieustannie konfrontuje się narrator, oraz oczyma Aborygenów, do których udaje się dotrzeć autorowi, co nie jest łatwe, zważywszy na narastającą przez kolejne epoki niechęć rdzennej ludności do białego intruza. Z podziwem obserwujemy, z jaką konsekwencją i determinacją, nie bacząc na piętrzące się przeciwności i niedogodności, narrator dociera do kolejnych osób cieszących się zaufaniem Aborygenów, nierzadko kluczowych dla ruchu na rzecz praw Aborygenów oraz na rzecz przywrócenia rdzennym mieszkańcom ziem przywłaszczonych sobie przez białych przybyszy. Z tych konfrontacji raz za razem wyłania się upiorna rzeczywistość: niejednokrotnie ci, którzy deklarowali swoją pomoc i zostali obdarzeni zaufaniem Aborygenów, koniec końców sami kończyli marnie, narażając się na banicję i wegetację niczym Marlow z „Jądra ciemności” czy na okrutną klęskę niczym ojciec Gabriel z „Misji”, bądź okazywali się ludźmi zasługującymi na pogardę z uwagi na swoją interesowność i chęć zysku: w tym przypadku sławę i karierę pisarską, którą zyskiwali, zdradzając powierzone im w zaufaniu tajemnice Aborygenów.
Co pozostało z pradawnej, harmonijnej krainy, kiedy Aborygeni żyli niewinnie i szczęśliwie jak dzieci, nieświadome zła czającego się za wielką wodą, biegające boso i chadzające nago, żyjące w harmonii ze sobą, naturą i tradycją kultywowaną przez pokolenia w „pieśniach stworzenia”? Naszym oczom ukazuje się kraina ludzi smutnych, zdegenerowanych, złamanych, wykorzenionych, zamroczonych alkoholem i dziesiątkowanych chorobami przywleczonymi przez białych. To Australia ludzi wegetujących w enklawach, rezerwatach czy misjach prowadzonych przez chrześcijańskich misjonarzy, którzy w imię chrystianizacji czarnej ludności i zbawienia ich dusz gotują im piekło na ziemi. Australia zaprezentowana przez autora – rdzenna, pierwotna, dzika – jawi się jako kraina zdemoralizowana, niechlujna, naznaczona prowizorką, nieestetyczna, pełna dziwaków, szaleńców, ekscentryków, wykolejeńców i ludzi żyjących na granicy zatracenia, zarówno czarnych, jak i białych, którzy egzystując w tym dziwacznym, zbezczeszczonym miejscu zagubili swoje ja, duszę i nierzadko zmysły. Z wypowiedzi bohaterów przewijających się na kartach książki wyłania się zarazem zróżnicowany obraz samych Aborygenów: jedni postrzegają ich jako ofiary kolonializmu i poczuwają się do obowiązku, by stanąć w obronie ich praw, inni z kolei, jak na przykład biały policjant z Alice Springs, tkwią w sidłach uprzedzeń rasowych i żywią przekonanie, że to nieporadni, nieudolni i słabi ludzie, którzy nie zasługują na szacunek, ponieważ moralnie, intelektualnie i kulturowo nie dorastają białej rasie do pięt i powinni być wdzięczni białym przybyszom za to, że wkładają tyle trudu w ich ucywilizowanie.
Książka Chatwina to lektura niełatwa, adresowana do konesera i wytrawnego czytelnika. To proza jednocześnie oszczędna i ekstrawagancka (Susannah Clapp), minimalistyczna i lapidarna (John Updike), co sprawia, że „Pieśni stworzenia” czyta się na wiele sposobów: jako literaturę faktu, powieść drogi, nowy wymiar powieści podróżniczej – co na lata 80. XX wieku było zjawiskiem odkrywczym, jako osobisty pamiętnik białego outsidera nieakceptującego zachodniego świata zatraconego w konsumpcjonizmie oraz materializmie, poszukującego alternatywnej cywilizacji, notatnik antropologa i badacza, ale też białego nomada, zafascynowanego koczowniczą kulturą dawnych ludów, które żyły w poszanowaniu natury i szczęśliwie w ziemskim raju, zanim nie zniszczył go swoją zachłannością biały kolonizator. Stąd podczas lektury stale towarzyszyły mi literackie odniesienia do innych utworów o podobnej tematyce. Nie sposób czytać tej eksperymentalnej powieści podróżniczej o raju utraconym bez skojarzeń z takimi tytułami, jak: „Jądro ciemności” Josepha Conrada (Afryka), „Pan Pip” Lloyda Jonesa (Nowa Gwinea), „Marzenie Celta” Maria Vargasa Llosy (Ameryka Południowa i Afryka], „Misja” Roberta Bolta (Ameryka Południowa).
Powieść Chatwina, mimo że w latach 80. i 90. doczekała się uznania krytyków i środowisk literackich, nie należy do najłatwiejszych w lekturze i nie jest może literacką perełką, niemniej pozostawia trwały ślad w świadomości czytelnika. Do mnie przemówiła przede wszystkim jako ważny głos w dyskusji nad haniebną postawą białego człowieka zawłaszczającego kontynent po kontynencie i czyniącego sobie ziemię poddaną, bez względu na cenę, jaką za tę ekspansję płaci rdzenna ludność, i bez oglądania się na ogrom dewastacji naturalnych zasobów. Chatwin w swoich refleksjach posuwa się jeszcze dalej. Twierdzi bowiem, że ludzie ze swej natury są gatunkiem migrującym, ale kiedy osiedlili się w jednym miejscu, ich naturalne popędy znalazły ujście w przemocy, chciwości, poszukiwaniu statusu. Sam, jako podróżnik i badacz kultur ludów wędrujących, pod koniec życia preferował minimalizm, dochodząc do przekonania, że żądza pieniądza, otaczanie się dobrami materialnymi, luksusem oraz rzeczami przynosi zniewolenie i jest źródłem cierpienia, co nabiera szczególnego wymiaru w naszych czasach rozpasanego konsumpcjonizmu i kultu posiadania. Po zakończeniu lektury jeszcze długo prześladowało mnie nieustępliwe pytanie: czy ludzkość się opamięta? Ceną jest dziś nie tylko wolność i poczucie człowieczeństwa, lecz przede wszystkim przetrwanie planety i życia na ziemi. Czy potrafimy wyciągnąć lekcję z historii opowiedzianych przez pisarzy pokroju Chatwina? A może jest już za późno… Być może obraz interioru z powieści Chatwina, z ostatnimi potomkami rdzennej ludności Australii pogrążającej się w rozpaczy i poczuciu beznadziei, cechującego się abnegacją, brudem i entropią, to przedsmak tego, co czeka nasz gatunek bezrefleksyjnie dewastujący planetę? Bo po nas choćby potop... I najważniejsze pytanie: jakie dziedzictwo, jakie „pieśni stworzenia” pozostawi po sobie zachłanna i destrukcyjna ludzkość? Plastik, śmietnisko, kurz, mrok, pustkę, nicość…? Zdaje się, że powieść Chatwina nie pozostawia złudzeń...

Tayari Jones „Nasze małżeństwo”



Długo czekaliśmy na to, by móc się spotkać w gronie miłośników książek zrzeszonych w DKK i porozmawiać o literaturze na żywo, emocjonalnie, tak jak lubimy. I oto stało się. W środowe popołudnie (17 czerwca) postanowiliśmy spotkać się w zaprzyjaźnionej kafejce, w gościnnych progach Piętro Cafe, gdzie przy filiżance kawy i smakowitym poczęstunku oddaliśmy się dyskusji.

Dawno się nie widzieliśmy, więc już na wstępie ulegliśmy potrzebie opowiedzenia o wszystkich przeczytanych książkach w okresie dzielącym nas od ostatniego spotkania DKK, czyli od marca. Okazało się, że na fali były takie książki, jak „Rowerem przez świat w poszukiwaniu miłości z New Delhi do Borås” Pera J. Anderssona, „Sława i chwała” J. Iwaszkiewicza czy „Unorthodox. Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów” D. Feldman. Po tej spontanicznej wymianie książkowych fascynacji nadszedł czas na pochylenie się nad książką Tayari Jones „Nasze małżeństwo”.
To bardzo dobra i ważna lektura. To książka szalenie aktualna. Powieść bardzo smutna, ale wyjątkowo prawdziwa. Przejmująco autentyczna. Takie i podobne głosy dominowały w trakcie spotkania. To lektura ważna i aktualna zwłaszcza w kontekście ostatnich wydarzeń rozgrywających się w USA, u podłoża których leżą rasizm i ksenofobia. Zamieszki na tle rasowym wybuchły w Stanach zjednoczonych po zamordowaniu George’a Floyda, czarnoskórego 46-latka. W powieści główny bohater — młody Afroamerykanin Roy, robiący karierę handlowiec, świeżo upieczony mąż utalentowanej afroamerykańskiej artystki Celestial, w efekcie nieszczęśliwego zbiegu okoliczności zostaje oskarżony o czyn, którego nie popełnił, i skazany na wiele lat więzienia. Zanim uda mu się udowodnić swoją niewinność i to, że padł ofiarą tragicznego zbiegu okoliczności, minie pięć lat, które Roy spędzi w więzieniu i które staną się próbą małżeńskiej lojalności i miłości. Wątek niesprawiedliwie oskarżonego za niepopełnione przestępstwo czarnoskórego bohatera przywodzi na myśl inne cenione przeze mnie opowieści — powieść „Zabić drozda” Harper Lee czy genialny film „Dwunastu gniewnych ludzi” w reż. Sidneya Lumeta.
Powieść bardzo smutna, ale wyjątkowo prawdziwa. Przejmująco autentyczna. W książce nie ma postaci czarno-białych. Każde z głównych bohaterów otrzymało możliwość opowiedzenia całej skomplikowanej historii z własnej perspektywy i w kontekście szerokiego tła rodzinnego. Na siłę związku rzutują też historie, często niełatwe, rodziców obojga bohaterów. Narracja została rozpisana na głosy oraz na listy, które nas zachwyciły. Podejmują one trud dogłębnego naświetlenia wszystkich niuansów składających się na relacje zachodzące między bohaterami, wszelkich emocji, wątpliwości, lęków, obaw, nadziei… Śledzimy losy Roya i Celestial od momentu dzieciństwa, dowiadujemy się, jak układały się relacje między ich rodzicami, odkrywamy historie małżeńskie poprzednich pokoleń, uzmysławiamy sobie, że „dom rodzinny to nie miejsce, do którego trafiamy, tylko takie, skąd wyruszamy”. „Domu się nie wybiera, tak jak nie wybiera się rodziny. W pokerze dostajemy pięć kart. Trzy z nich można wymienić, ale dwie zostają nam w ręku — rodzina i ojczyzna”. Urzekł nas styl, w jakim spisana została ta wielogłosowa narracja, zdradzający wrażliwość psychologiczną i empatię autorki, dzięki którym udało jej się stworzyć intymną prozę dotykającą prawdziwego życia i złożonych realiów, w jakich rozgrywa się opowiedziana historia małżeńska. Smutna historia, bo ileż w niej utraconych złudzeń co do samych siebie, próżnych wysiłków, które pozostają pobożnymi życzeniami, kiedy okazuje się, że wyobrażenia dotyczące nas samych, naszej roli i możliwości są dalekie od rzeczywistości, a wysiłki autentycznie podejmowane w celu spełnienia danych sobie i innym obietnic nie przystają do realności. Życie toczy się własnym nieprzewidywalnym nurtem, drwiąc z deklaracji, oczekiwań i podejmowanych działań. „Gdy człowiek planuje, Bóg się śmieje” — stwierdza bohater powieści. I potwierdza to zaprezentowana historia.
Rozłożenie narracji na głosy i wzbogacenie jej o elementy epistolarne pozwoliło nam zajrzeć w dusze i myśli bohaterów, lepiej zrozumieć ich emocje i motywy postępowania. Dzięki temu autorka ocenę postaci pozostawiła czytelnikom. Ale ta ocena nie jest łatwa. Książka pozbawiona jest nachalnego moralizowania czy sentymentalizmu. Mój szacunek wzbudziło to, z jakim pietyzmem autorka oddała złożoność tytułowej relacji. Nikt nie jest tu bez skazy, nikt nie jest doskonały, nie ma dobrych i złych, każdy ma jakieś słabości, które czynią go ludzkim i prawdziwym. Zakończenie współgra z takim kierunkiem narracji. Nie jest ani szczęśliwe, ani tragiczne. Jak to w życiu bywa. I mimo smutnej historii małżeńskiej — smutnej, ponieważ małżeństwo nie przetrwało próby — zakończenie książki budzi nadzieję.

„Pisząc, widzę i słyszę moich bohaterów, zupełnie jakbym oglądała film”. Wywiad z pisarką Elizą Sarnacką-Mahoney


1. Świadomy wybór czy przypadek…

Jak zostaje się pisarzem? Czy w Pani przypadku stało to się nagle, czy raczej zadział pewien proces, świadomie przez Panią podjęty i realizowany według jakiegoś określonego zamysłu, planu?

Pisać i opowiadać to, co wymyśliłam, lubiłam od zawsze. W rodzinie powtarza się anegdotę, jak to każdego popołudnia wychowawczyni w przedszkolu, zmęczona po całym dniu pracy, sadzała mnie na krześle i prosiła, bym poopowiadała rówieśnikom bajki, żeby ona mogła w spokoju wypić herbatę. Robiłam to z radością i dumą, i tak się w to angażowałam, że gdy zjawiali się rodzice, by mnie odebrać, nie chciałam iść do domu. Płakałam, że jeszcze nie skończyłam i nie mogę tak po prostu „zostawić” moich słuchaczy! Pierwsze opowiadania spisywane były w zeszytach w dwie linie, czyli jeszcze w pierwszych klasach szkoły podstawowej. Szkoda, że żadne się nie zachowały. Gdy przyszedł czas szkolnych wypracowań, była to dla mnie sama przyjemność, choć nie wiem, czy tak samo myśleli nauczycieli,  którzy musieli je czytać… Nie przypominam sobie, by którakolwiek z moich prac pod koniec szkoły podstawowej i w liceum była krótsza niż kilkanaście stron… Ale przyznam, że przez długi czas widziałam się raczej jako poetkę niż prozatorkę. Już w siódmej klasie zaczęłam publikować wiersze w tygodniku „Kontakty” i w „Gazecie Współczesnej”. Potem byłam laureatką kilku konkursów poetyckich, w liceum nawet konkursu ogólnopolskiego. Nauczyciele ze szkoły muzycznej pisali do moich wierszy muzykę i też chyba jeździli z nimi na jakieś przeglądy! Prawda mogła jednak być i taka, że na prozę nie miałam w młodości czasu.  Jako nałogowy czytelnik pochłaniający również biografie pisarzy, potem zaś dziennikarka robiąca z nimi wywiady, zdawałam sobie sprawę, że „pisarz” to jednak „całkiem inna para kaloszy”, jak powiedziałaby moja mama. To nie tylko inny rodzaj literatury, to przede wszystkim zupełnie inny rodzaj zaangażowania w nią ze strony twórcy. Wiersze da się pisać na kolanie w podróży, w przerwach między lekcjami czy wykładami, nawet w kolejce, oby tylko dopisywała wena. Jeśli coś tę pracę przerwie, nie szkodzi, może to nam wyjść tylko na dobre. Wrócimy do wiersza z nowym pomysłem i świeżym słowem, a o to przecież w poezji chodzi. Poezja świat raczej interpretuje, niż „widzi”, stąd i stawia w języku na to, co najbardziej oryginalne, co zaskakuje, nie stroni od hermetyzmu. Prozie też się przyda dobra metafora, ale przede wszystkim trzeba jej dać czas i cierpliwość. Baaardzo dużo czasu i jeszcze więcej cierpliwości! Trzeba ich nie tylko na sam proces pisania, ale, nie mniej ważny, okres konstruowania opowieści, bohaterów, ich historii, wreszcie zbierania informacji, które pojawią się w tle bądź jako tło, czy to historycznych, czy naukowych, czy psychologicznych.  Wracając więc do pytania: nie zostałam pisarką z przypadku, ale moment, gdy zaczęłam pisać dłuższe utwory prozatorskie, był wybrany świadomie. Zaczęłam, gdy wiedziałam, że będę mogła poświęcić prozie tyle czasu, ile będzie trzeba. 

2. Życie pomiędzy światami

Z pochodzenia jest Pani zambrowianką, urodziła się Pani i dorastała w Polsce. Od wielu lat zamieszkuje Pani i pracuje w USA. Jak Pani udaje się pogodzić te dwa, tak do siebie nieprzystające, światy?

Nie wiem, czy te światy są w istocie tak różne i nieprzystające. Jako kraj Ameryka jest naturalnie bardzo różna od Polski i emigrantowi, nawet jeśli spędzi w niej kilkadziesiąt lat, może wciąż zabraknąć życia, by poznać wszystkie jej niuanse i „odmienności”.  Mówimy przecież o całym kontynencie, który oferuje każdy rodzaj pogody, przyrody, formacji geologicznej, a do tego również historii i zróżnicowania kulturowo-obyczajowego w obrębie rejonów, spadek po czasach jeszcze  przedkolumbowych, a potem kolonialnych w historii Ameryki. Z drugiej strony dzięki nowoczesnym technologiom cały świat nam się dzisiaj „zmniejszył”, czy raczej się do nas przybliżył, przy jednoczesnej uniformizacji stylu życia w krajach rozwiniętych, do których Polska dołączyła po upadku komunizmu. Wszyscy coraz bardziej stajemy się obywatelami globalnymi, często różni nas tylko punkt na mapie, gdzie znajduje się nasz namacalny, fizyczny dom. Moje codzienne życie w USA nie różni się więc zbytnio od codziennego życia w Polsce, bo ta codzienność to przede wszystkim ludzie, którymi się otaczam i sprawy, które mnie zajmują. Gdy przyjechałam do USA, a było to zaraz po studiach, nie planowałam, że zostanę emigrantką. Mam silną potrzebę obcowania z językiem polskim i polską kulturą, i gdyby okazało się, że jest mi tego za bardzo brak, wróciłabym, przynajmniej do Europy. Ale to już były czasy internetu i nowych rodzajów komunikacji, więc nie miałam poczucia, że muszę dokonywać jakichś dramatycznych wyborów między ojczyznami, językami czy kulturą. Po drugie niemal od chwili przyjazdu do USA pracuję jako amerykańska korespondentka dla mediów w Polsce, co zapewnia mi kontakt z polskimi czytelnikami, a jednocześnie zmusza do zgłębiania najróżniejszych aspektów amerykańskiego życia i w efekcie pozwala ten kraj lepiej poznać. Im zaś więcej o nim wiem i go rozumiem, tym bardziej czuję się tutaj jak u siebie w domu. Wreszcie – może jestem jakąś wyjątkową szczęściarą! – udało mi się poznać w Ameryce nowych, wspaniałych przyjaciół, w tym Polaków, do tego jestem zaangażowana w działania na rzecz dwujęzycznego wychowania i edukacji polonijnych dzieci i rozmawiam na co dzień polsku z moimi córkami. Kontakt z polskością mam więc bardzo duży. Zawsze to powtarzam, że jeszcze 50 lat temu pewnie nie mogłabym mieszkać poza Polską. Dzisiaj jako emigrantka mam wybór. Mam pod bokiem Amerykę, ale mam na wyciągnięcie ręki również Polskę.  

3. Pierwsze zdanie…

Jak rodzi się książka, która wychodzi spod Pani pióra? Czy najpierw uwodzi Panią jakaś zasłyszana historia, obejrzany obraz, słowo, które nie daje Pani spokoju?

Książka to opowieść, a opowieść trzeba z czegoś ulepić. Przepraszam, jeśli kogoś rozczaruję, ale nie da się tego zrobić z pojedynczego słowa ani obrazu. Z dłuższej historii coś by pewnie wyszło, ale i tak nie obędzie się bez pracy, bo tę historię trzeba będzie przerobić na własną. Podobno są autorzy, którym wystarczy „zobaczyć” w głowie bohatera/bohaterkę i już siadają do pisania, wszystko do nich samo spływa, scena po scenie, i jeszcze układa się w logiczną całość. Chylę przed nimi głęboko czoła i zazdroszczę, bo sama należę do grupy, z tego co wiem nieporównanie większej,  która, nim siądzie do pisania, wykonuje solidną, żmudną pracę koncepcyjną i nawet reporterską. Można nie znać wszystkich szczegółów, jakie ostatecznie znajdą się w książce, ale lepiej wiedzieć, o czym chce się pisać oraz w jakim celu chce się pisać. Nazywa się to ładnie: znać przesłanie swojego utworu.  Jestem dziennikarką i do pracy nad powieściami zabieram się podobnie jak do pracy nad artykułem. Najpierw biorę do ręki  notes i robię plan. Na początku bardziej ogólny, w stylu „początek-środek-zakończenie”,  z czasem go rozbudowuję, nanoszę coraz to nowe pomysły na konkretne sceny, dialogi itd.  I wreszcie, gdy już widzę powieść całkiem wyraźnie, przychodzi do mnie pierwsza scena i to pierwsze ważne zdanie, od którego wszystko się zacznie.  Jestem kombinacją wzrokowco-słuchowca, więc pisząc, widzę i słyszę moich bohaterów, zupełnie jakbym oglądała film. Jeśli chodzi o inspirację, to czerpię ją z wielu źródeł naraz, nie jest tak, że urzeka mnie „coś” pojedynczego. Lubię jednak wplatać w książki i konkretne historie, i konkretne obrazy, i nawet opowiastki. To zawsze poszerza perspektywę i pokazuje, że jesteśmy, nawet w naszych najbardziej osobistych doświadczeniach czy odkryciach, częścią czegoś znacznie większego. Dla autora to dodatkowe, myślę, że bardzo ciekawe i ważne, wyzwanie. Co z tym zrobimy? Czy taka świadomość będzie naszym bohaterom podcinać skrzydła, czy ich dodawać? 

4. Pisząc o innych, piszemy o sobie…

W której z książek odsłoniła Pani najbardziej samą siebie, która z nich jest najbardziej osobista?

Książka, którą szczerze i otwarcie mogłabym nazwać „osobistą”, jeszcze się nie ukazała, ale pracuję nad nią i mam nadzieję, że już niedługo będę mogła zdradzić więcej. Oczywiście, w tych, które już napisałam, też zawarłam cząstkę siebie i echa lub ślady moich własnych doświadczeń, nawet w tych dla dzieci. Co zrobić, życie często samo podsuwa najlepsze scenariusze, którym nie można się oprzeć. W „Domu naszych marzeń” przynajmniej kilka scen z udziałem rodziny głównej bohaterki przeniosłam na papier niemal bez zmian w odniesieniu do ich pierwowzorów z rzeczywistości, np. wożenie wózeczkiem dla lalek pokrywki od słoika przykrytej kocykiem czy występy wokalne męża głównej bohaterki w osiedlowym boys-bandzie.  Obie powieści dla dzieci o przygodach Majki Orety również zaczynają się od wydarzeń, które miały miejsce naprawdę.  Z kolei w „Kreacji” zawarłam dużo osobistych opinii i przemyśleń na temat pokolenia Polek „ery przemian” i szerzej – relacji między polską matką i córką, które także są efektem życia w pewnych uwarunkowaniach społeczno-historycznych.   

  

5. W gabinecie u pisarza…

W internecie można przeczytać, że na ogół pisarze do pisania potrzebują kilku niezbędnych przedmiotów: w gabinecie musi być wygodne, drogie krzesło, ukochany laptop, pióro/długopis, notes, książki i tzw. „papieros” — czyli jakaś rzecz, która rozprasza: fajka, papieros, kawa, herbata itp. Z jakim przedmiotem Pani łapie oddech, zbiera myśli do dalszego pisania?

Z ciszą! Nie ma dla mnie nic cenniejszego i ważniejszego, bo tylko wtedy mogę bez zakłóceń słuchać głosów moich bohaterów.  Mam w domu gabinet wypełniony książkami, do tego z aż dwoma wygodnymi fotelami, a jednak najlepiej pisze mi się przy stole w jadalni.  Może dlatego, że nawet gdy obłożę się notatkami, wciąż mam poczucie przestrzeni, co z kolei sprzyja rozwijaniu mentalnych skrzydeł? A może dlatego, że naprzeciwko jest okno wychodzące na ogród, przez które machają do mnie przyjaźnie drzewa, piękne o każdej porze roku. A ja kocham naturę i za nic w życiu nie jestem bardziej wdzięczna niż za to, że po dzieciństwie spędzonym w malutkim mieszkaniu w bloku jako dorosła osoba mam własne drzewa, kwiaty i warzywa z zagonków, które sama pielęgnuję!  W roli „papierosa” od lat występuje mój kot. Lubi umościć się za ekranem laptopa wystawiając z jednej strony czubek głowy, z drugiej ogon i tak właśnie mnie rozpraszać popatrując na mnie spod swego kociego oka lub mrucząc jak rozpędzona na full motorówka.  Trafił mi się kot z gatunku „megamruczków”.  Znajomi twierdzą, że spokojnie wygrałby każdy talent show pod hasłem „Zamrucz to najgłośniej”.  To tyle, jeśli chodzi o sam proces pisania, czyli stukania w klawiaturę.  Gdy potrzebuję coś przemyśleć, nie robię tego w czasie przeznaczonym na pisanie.  Myśli najlepiej zbiera mi się i syntetyzuje w ruchu, np. na spacerze, a także wtedy, gdy z pozoru zajęta jestem zupełnie czym innym, np. jadę samochodem.  Tu znów wychodzi ze mnie dziennikarz, czyli osoba wiecznie ścigająca się z deadline’em, stąd polegająca na specyficznej organizacji pracy. Gdy siada do pisania, to już nie jest moment na rozmyślania, a wyłącznie na przelewanie na papier/ekran tego, co już wie i co ma do powiedzenia.  Rzekłszy to wszystko, przyznam, że ostatnie półtora roku było dla mnie bardzo trudne.  Przy trzech innych pracujących i uczących się „z domu” osobach, przy non stop odpalonych zoomach i telekonferencjach cisza stała się towarem niezwykle deficytowym lub w ogóle nieosiągalnym. W związku z tym pojawiła się w moim życiu druga rzecz, za którą jestem jej wynalazcom i producentom dozgonnie wdzięczna: silikonowe zatyczki do uszu!

6) Sapkowski wyznał kiedyś, że nazwie łgarzem każdego pisarza, który twierdzi, że większości swych pomysłów nie czerpie z przeczytanych książek.

Czy w dzieciństwie interesowała się Pani literaturą, podejmowała Pani próby pisarskie? Którzy autorzy byli dla Pani inspiracją?

Uwielbiałam bajki. Do dziś mam w pamięci taką scenę: mam 10 – 11 lat, przede mną stosik książek, które właśnie zwróciłam, a pani bibliotekarka (SP nr 3 w Zambrowie) rozkłada bezradnie ręce, bo nie ma mi już nic do zaoferowania. Okazuje się, że przeczytałam już wszystkie znajdujące się w szkolnej bibliotece zbiorki baśni i legend. Cierpiałam, bo w czasach, w których przyszło mi dorastać, biblioteki były jedynym miejscem, gdzie można było dostać książkę.  Księgarnie, jak wszystkie sklepy, również świeciły pustkami i nie było opcji, by pójść kupić sobie jakąś nowość do domowej biblioteczki. Ale pewnie dlatego tak dobrze pamiętam, co w mojej biblioteczce było i do czego z chęcią wracałam. Gdy byłam młodsza, miałam cztery ukochane pozycje: „Klechdy sezamowe” Leśmiana, zbiór baśni „Firoseta i czary”, „Chatkę Puchatka” oraz „Agnieszka opowiada bajkę”. 

Z „Chatką Puchatka” wiąże się ciekawa historia, która miała swój nieoczekiwany finał w Nowym Jorku i która podarowała mi jeden z najbardziej wzruszających momentów w życiu. Mama kupiła mi „Chatkę Puchatka”, pamiętne wydanie o szarej okładce z punktem żółtego misia pośrodku, w jakiś wyjątkowo ponury, listopadowy wieczór, akurat „trafiła” tę książkę w księgarni.  Ja biorąc ją do ręki nie wiedziałam absolutnie nic ani o A.A. Milnem, ani jego synku Krzysiu, a zwłaszcza o tym, że Kubuś i spółka istnieli naprawdę, menażeria pluszowych zabawek w pokoiku Krzysia. Wiedziałam tyle, że mieszkam w komunistycznym kraju i choć gdzieś tam istnieje inny, „wielki” świat, z którego rekrutował się autor powieści i jego bohaterowie, to najpewniej pozostanie on przede mną na zawsze zamknięty. Ciekawym zbiegiem okoliczności przez bardzo długo, w tym już po przyjeździe do USA, nie wiedziałam, że pluszaki Krzysia się zachowały i można je podziwiać na wystawie w bibliotece na Manhattanie.  Dowiedziałam się dopiero, gdy odwiedziłam Nowy Jork w 2007 r. To było spotkanie z gatunku całkowicie surrealnych. Stanęłam przed gablotką i wydało mi się, że dopiero w tym momencie z siłą huraganu uderzył we mnie cały ogrom zmian, jakie zaszły w moim życiu i na świecie w ogóle. Tamtej smutnej dziewczynce w ramkach z listopadowego wieczoru zdało się absolutnie niemożliwe, że będzie mogła kiedyś swobodnie podróżować, że dotrze do Nowego Jorku. A teraz tam była. Więcej, stała przed Krzysiowymi pluszakami i to one siedziały uwięzione w gablotce wyglądającej jak kuriozalny symbol jej dzieciństwa, podczas gdy jej gablotka dawno się roztrzaskała, a ona była wolnym człowiekiem w „wielkim” świecie z własnych marzeń. Coś się ze sobą połączyło i zatoczyło koło, dając poczucie spełnienia. Moje kilkuletnie wtedy córki i mąż przestraszyli się, widząc, jak zalewam się łzami, a ja nie dałam rady wykrztusić z siebie, że to ze wzruszenia i szczęścia. Gwoli ciekawostki, książka „Agnieszka opowiada bajkę” też doczekała się w moim życiu ciągu dalszego, i to zupełnie niedawno. Latem tego roku poznałam osobiście jej autorkę profesor Joannę Papuzińską.  Jako starsze dziecko zaczytywałam się we wszystkim, co wyszło spod piór Edmunda Niziurskiego, Alfreda Szklarskiego oraz Małgorzaty Musierowicz.  Generalnie byłam bardzo chłonnym czytelnikiem. Czytałam, co tylko wpadło mi w rękę, w tym gazety i magazyny, a to były czasy, że i tam można było czytać powieści, ku mojej wielkiej radości.  Pamiętam, jak czekałam na kolejne odcinki „Opium w rosole” Małgorzaty Musierowicz w „Nowej wsi” oraz „Ludzie, ja go kocham” Grażyny Grzegorzewskiej  w kultowej „Filipince”.     

7) Czym skorupka za młodu nasiąknie…

Jak zachęciłaby Pani młodzież do czytania książek?

Pożyczę tu sobie argument od mojej córki Wiktorii, licealistki, która lubi czytać i czyta chyba nawet więcej ode mnie: 

Gdy czytam, przenoszę się w inny świat, pełen fajnych przygód, miejsc i ludzi, ale robię to na moich własnych zasadach, bo to ode mnie zależy, jak go sobie wyobrażę i w którym momencie mogę z niego wyjść, czyli przestać czytać. Polecam wszystkim zmęczonym śledzeniem mediów społecznościowych i dręczonych poczuciem, że muszą się dostosowywać do schematów i kanonów tworzonych przez innych, a jak nie, wówczas „wypadają z gry”. Książka niczego od nas nie żąda, do niczego nas nie zmusza, za to jak prawdziwy przyjaciel jest zawsze gotowa spędzić z nami czas i poprawić nam humor, a na dokładkę bardzo często jeszcze przekazuje nam jakąś pożyteczną i ciekawą wiedzę.  Moim zdaniem – nic dodać, nic ująć!