17 grudnia 2011

Z dziecięcego punktu widzenia

I.
Tatianka [5 l] po powrocie z przedszkola [po zajęciach z religii] pełna emocji opowiada historię grzechu pierworodnego...

...Wąż namówił Ewę, Ewa namówiła Adama, i Adam ugryzł jabłonkę...


II.
Wracając z przedszkola z Tatianką, zaszłyśmy do sklepu na zakupy. Trafiłyśmy akurat na apogeum dantejskiej sceny z udziałem babci i wnuczka [ok. 2 l]: wnuczek ryczy wniebogłosy jakby go ze skóry obdzierali i  co chwila żąda coraz to nowej paczuszki słodyczy. Babcia [co za słabość i co za niepedagogiczna postawa], pieczołowicie wypełniając każdy rozkaz malucha, miota się po sklepie, tak jak jej zagra mały spryciarz. A ten wie, co robi, oj, wie doskonale, mały szantażysta. W koszyku rośnie stosik smakołyków. Biedna babcia... Po wyjściu ze sklepu wyraziłam swoją opinię i zapytałam Tatiankę, co sądzi o całym incydencie. Na to Tatianka, parafrazując moje wcześniejsze słowa, odpowiada z dezaprobatą:
– Byłam... byłam szybko zaskoczona... 
– Szybko zaskoczona???
– Tak... i powoli zdziwiona. 


grafika:  Marc Chagall "Adam i Ewa" (1960) 

7 grudnia 2011

Krajobraz z wędrowcem. Andrés Neuman "Podróżnik stulecia"

"Pomimo relacji kronikarzy i podróżników nie można ustalić dokładnego położenia W."[1]. To miasto widmo, miasto labirynt. Istnieje naprawdę? Jest tylko fantazmatem? Lśnieniem imaginacji? W oddali majaczy Wieża Wiatrów z tarczą zegara czuwającą nad miastem. Jeszcze jeden krok... i nie ma odwrotu. Jeszcze jedna kartka i "machina zaczytania" poszła w ruch.

Dla Hansa Wandernburg miał być jedynie przystankiem w podróży do... Do Dessau? Do Berlina? Do Lipska? Trudno rozstrzygnąć. Może nam się wydaje, że jesteśmy w stanie zaplanować swoją podróż co do sekundy. Busolą prowadzącą nas do celu jest ciekawość. Pragnienie poznania, a nie czysta kalkulacja, która spowodowałaby, że nasza droga stałaby się przewidywalna, zamiast obietnicy wolności przyniosłaby nam zniewolenie i rutynę. Niepewność prowokuje do wysiłku i sprawia, że podróż staje się ekscytująca, kreatywna i nieprzewidywalna. W takim kontekście powieść Neumana jawi się jako pretekst do rozważań nad różnymi postawami wobec podróży, jaką jest ludzkie życie. Nie znalazłam w niej gotowych podpowiedzi, jedynie inspirację i impuls do dyskusji.

Właśnie w taką podróż, pełną zaskakujących pytań i niuansów, udajemy się wraz z Hansem, podróżnikiem stulecia. Senny Wandernburg skrywa w sobie labirynt. To dziwne miasto funkcjonuje jako przestrzeń utkana z wielu znaczeń i odwołań, zaszyfrowanych i nieczytelnych dla obserwatora, nienawykłego do podejmowania trudu interpretacji. Wydaje się nudne, a jego mieszkańcy uporządkowani i zwyczajni. Tymczasem nawet najbardziej przewidywalne miejsce może nagle odsłonić swoją ukrytą strukturę.

Co jest za tamtym zakrętem? Jaka tajemnica czai się w sąsiednim zaułku? Co przyniesie następna strona? I, na Boga, kim jest Hans? Odnoszę wrażenie, że skądś go znam. Może dlatego, że ucieleśnia jakieś dawne tęsknoty, budzi nostalgię za tym czymś, za czym podąża wolny, niepodporządkowany żadnym nakazom duch niezależnego człowieka. Urzeka wewnętrzną wolnością, tak bliską twórcom romantyzmu. Nie krępują go żadne szablony, uprzedzenia czy konwenanse. Jest jak postać z obrazu Friedricha: zagadkowy i niepokojący[2]. Na podobny obraz natrafiamy w powieści Neumana. Nikt nie potrafi powiedzieć, skąd się wziął w salonie Gottliebów, kto go namalował i jaki jest jego tytuł: 
"Obok starych portretów rodzinnych, kilku kiepskich kopii Tycjana, jakiejś ciemnej martwej natury i pożałowania godnych scen polowania jego uwagę przykuł obraz przedstawiający odwróconego plecami wędrowca w ośnieżonym lesie, zagubionego, a może idącego w dal, i kruka usadowionego na pniu"[3]. Ten obraz zafrapował Hansa. Będzie powracał do niego myślami wielokrotnie, za każdym razem doświadczając irracjonalnego przeczucia, że może z niego odczytać swoje przeznaczenie. Znakomicie koresponduje on z otwartym zakończeniem powieści. Książka obfituje w liczne odwołania do sztuki, literatury, muzyki klasycznej, poezji, historii teatru, filozofii, etyki, idei społecznych i politycznych, a nawet sztuki przekładu literackiego. Bogactwo kulturowych aluzji odzwierciedla oryginalna narracja, która oddaje dynamikę, żywioł i istotę toczonych przez bohaterów dyskusji. Dyskurs rozgrywający się w sferze kultury przenosi się na strukturę książki, czyniąc z niej prawdziwy majstersztyk. Labiryntowa konstrukcja motywów zaczerpniętych z literatury i sztuki pozwoliła autorowi tchnąć nowe życie "w dziewiętnastowieczną prozę pisaną z perspektywy człowieka współczesnego i wspaniale osadzoną w realiach ponapoleońskich" (z werdyktu jury Premio Alfaguara de Novela)[4].

Kim jest tytułowy podróżnik? Człowiekiem bez nazwiska, bez historii, bez przeszłości i bez przyszłości. Pojawił się znikąd. Jego historia jest pełna niedopowiedzeń, a przeszłość do końca pozostaje owiana tajemnicą. Nie sposób zaufać jego słowom, gdy na pytanie o to, skąd ma tak rozległą wiedzę, odpowiada, że studiował filozofię w Lipsku. Z czego żyje? Jest podróżnikiem i tłumaczem. To postać nietuzinkowa. Wyróżnia go strój rewolucjonisty, który bulwersuje statecznych obywateli. W podróży towarzyszy mu kufer pełen książek, również tych zakazanych. Jego zbiory skrywają dzieła twórców wyklętych, napiętnowanych przez cenzurę, prześladowanych za swoje poglądy i ideały. Hans także jest idealistą i kontestatorem. Budzi mieszane uczucia: od zaintrygowania, ciekawości, sympatii po wrogość, niesmak i politowanie. Został obdarzony przez autora niezaprzeczalnym urokiem i ponadprzeciętnym umysłem. Potrafi wieść prym w dyskusjach na każdy temat. Niebywale oczytany, ma imponującą wiedzę. Włada kilkoma językami. Przystojny, autentyczny, pełen naturalnego wdzięku, elokwentny, obdarzony chłopięcym urokiem... Czyżby był mężczyzną idealnym? Pytanie nie powinno dziwić, zważywszy na to, że autor za pośrednictwem swoich postaci angażuje czytelnika w spór o ideał męskości. Przeciwwagą dla niepokornego, demiurgicznego Hansa jest powszechnie szanowany, ale nudny i przewidywalny Rudi Wilderhaus, beniaminek elity społecznej i finansowej miasta. Wplątując ich w miłosny trójkąt, pisarz obnaża hipokryzję i grę pozorów, które dominują w relacjach międzyludzkich. Może się wydawać, że wątek miłosny wyraźnie wysuwa się w powieści na pierwszy plan. Ale to jedynie przedsmak tego, co może odkryć czytelnik, zagłębiając się w interakcje tworzące teatr ludzkich zachowań. Pod pretekstem śledzenia płomiennego uczucia rozpalającego dusze i ciała, wyobraźnię i zmysły czytelnik zostaje wciągnięty w misterną grę, toczącą się na wielu płaszczyznach: w obrębie schematów fabularnych, konwencji literackich i stylu. Dla mnie jest to największą wartością "Podróżnika stulecia", dzięki niej ta książka staje się misterium literatury. Neuman na nowo interpretuje znane motywy kulturowe. Najważniejsze z nich to motyw lustra, motyw labiryntu, motyw miasta, motyw gry i teatru, motyw homo viator, motyw rewolucji i buntownika, motyw miłości romantycznej, motyw miłości występnej, motyw zbrodni i kary itd. Pisarz jest mistrzem aluzji i parodii, ale uprawia je z takim wdziękiem, finezją i poczuciem humoru, że granica między powagą i pastiszem staje się niemal przezroczysta.

Jak na romans przystało, mamy tu do czynienia z całą galerią postaci kobiecych. Po pierwsze: Sophie. Po drugie: Sophie. Po trzecie... Sophie. Ile jest Sophie? Jest jedna. A jednocześnie jest tyle wizerunków Sophie, ilu obserwujących ją bohaterów. Za polifoniczność jej kreacji należą się autorowi brawa. "Pokazać się na ulicy w towarzystwie porządnej kobiety może być kompromitujące; ale rozmawiać z młodą dziewczyną o literaturze graniczy wręcz z ekshibicjonizmem"[5]. Czyżby? Sophie Gottlieb dotrzymuje kroku Hansowi w dysputach intelektualnych. Jest typem emancypantki, kobiety wyzwolonej, na przekór romantycznym wyobrażeniom zakodowanym w literaturze tej epoki, które sprowadzały bohaterki literackie do roli bezwolnej, pozbawionej indywidualności heroiny. Sophie jest świadoma kostiumów, w jakie ubrane zostały ludzkie gesty i relacje społeczne. Na przekór wszystkim, a zwłaszcza sobie, poddaje się uczuciu i zostaje kochanką Hansa. Miłość pozwala im poczuć się sobą, zrzucić maski, doświadczyć autentyzmu. Nie udawać, nie grać. Ale tylko przed sobą nawzajem. Grają bowiem przed całym miastem. Szczęście trwa zaledwie mgnienie, a w zetknięciu z prawami rządzącymi światem jest jak ulotny błysk, staje się żałosną, nic nieznaczącą "opowieścią idioty". Stare, wyeksploatowane warianty fabularne pod piórem Neumana nabierają nowego kształtu. Ludzkie namiętności są jak wiatr... tak, to już było, ale czyta się o tym u Neumana z nowym rodzajem emocji i intelektualnego zauroczenia.

Ważna jest postać kataryniarza. Pół kloszard, pół filozof, żyje w świecie muzyki. Zdaje się sugerować, że jeśli ktoś chce podążać własną drogą, pozostać wiernym swojej pasji, musi wybrać los banity zepchniętego na margines społeczny. Możliwe, że muzyka kataryniarza symbolizuje powtarzalność ludzkich historii, tak jak powtarzalne są motywy muzyczne odtwarzane przez kataryniarza. Kataryniarz nie komentuje rozgrywających się zdarzeń, jedynie gra, a raczej interpretuje: stare melodie, których nikt już nie słucha. Kręci się korbka kataryniarza, snuje się jego opowieść. Mijają epoki, a ludzie wciąż są tacy sami... tak jak niezmienny jest rytm katarynki, tak jak niezmienny jest wiatr. "Gdzieś tam daleko, bardzo daleko, wiatr ciągnie za sobą [...] powóz Hansa, który jedzie wszystko jedno gdzie ze swoim kufrem podskakującym na dachu, wciśniętym pod brezent, sznury, śnieg, Hansa, który ma u swych stóp drewniany futerał z katarynką, Hansa, który przeciera rękawem okienko, otwiera je, wychyla przez nie głowę i czuje, jak wita go wiatr"[6]... Czas zatoczył koło, jak korbka katarynki. Może to wszystko, co się zdarzyło, było tylko snem, ulotnym snem kataryniarza?
---
[1] Andrés Neuman, "Podróżnik stulecia", tłum. Magdalena Okła, Wydawnictwo Dobra Literatura 2011, s. 5.
[2] Caspar David Friedrich, "Strzelec w lesie" (1814 r.).
[3] Andrés Neuman, "Podróżnik stulecia"..., dz. cyt., s. 61.
[4] Tamże, s. 572.
[5] Karl Kraus; cytat zaczerpnięty ze strony internetowej cytaty.eu.
[6] Andrés Neuman, "Podróżnik stulecia"..., dz. cyt., s. 563.

22 września 2011

Opowiadania jak drogowskazy. O książce Tomasza Kruczka "Miłość jest..."






















z dedykacją dla Magdy z okazji jej 13. urodzin

Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka
gdyby wszyscy byli silni jak konie
gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości
gdyby każdy miał to samo
nikt nikomu nie byłby potrzebny...

(Jan Twardowski Sprawiedliwość)

Każdy z nas mógłby opowiedzieć własną historię. Każda z tych historii byłaby jedyna w swoim rodzaju i zarazem uniwersalna. Nawet jeśli byłaby to historia o samotności, byłaby jednocześnie opowieścią o próbie jej przezwyciężenia. Nawet jeśli byłaby to opowieść o cierpieniu, o nienawiści, stanowiłaby jednocześnie przypowieść o potrzebie miłości, która przynosi wyzwolenie. Bez niej nic nie miałoby sensu. Nikt nikomu nie byłby potrzebny...

Jako dorastająca dziewczynka wiele razy zastanawiałam się nad przesłaniem 1 Listu do Koryntian św. Pawła. Dawniej odnajdywałam w jego słowach podniosły ton moralizmu, z czasem, dorastając i doświadczając kolejnych życiowych okoliczności, odkrywałam w nich nowe znaczenia: zaczęłam postrzegać Hymn o miłości jako apoteozę człowieczeństwa. Podobnie odebrałam opowiadania Tomasza Kruczka, oscylujące wokół poszczególnych wersetów hymnu. 

Każde opowiadanie jest fabularyzowaną wariacją na temat wybranego aspektu miłości: "Miłość cierpliwa jest", "Miłość łaskawa jest", "Miłość nie zazdrości" itd. Wszystkie przenoszą nas we współczesne realia, tym bardziej nam bliskie i namacalne, że autor unika moralizowania. Jego opowiadania ukazujące różne oblicza miłości dalekie są od dydaktyzmu. Jest w nich codzienność, jest proza życia, prostota, są sytuacje znane nam ze szkoły, z domu, z podwórka. Rozwiązanie problemów ukazanych w opowiadaniach za każdym razem zaskakuje i zmusza czytelnika do przewartościowań. Jest to szczególnie cenne w przypadku młodego odbiorcy, do którego adresowana jest książka. Opowiadania Tomasza Kruczka są jak drogowskazy w świecie zdominowanym przez konsumpcjonizm i immoralizm. Zamiast pouczać, zmuszają do refleksji. Pozwalają spojrzeć głębiej, bardziej świadomie. Miłość nie jest czymś danym bohaterom z góry, jawi się raczej jako wyzwanie i pokonywanie własnych ograniczeń: lęków (gdy trzeba przyznać się do błędu, stawić czoło konsekwencjom własnej lekkomyślności, niedojrzałego postępowania), stereotypów (gdy w przebłysku niedowierzania unieruchomiona po wypadku bohaterka odkrywa, że jej dobroczyńcą jest chłopak, którego uważała za bufona i największego wroga), pychy, egoizmu i próżności (gdy jest się zdolnym do wyrzeczenia, do zrezygnowania z własnych ambicji w imię wyższej prawdy). Negatyw ma swój pozytyw. Kontrapunkt, tak jak w życiu, jest zasadą opowiadań: to, co płytkie, ukazuje swoje głębsze dno (gdy jedna z bohaterek poznaje wstrząsającą prawdę o nielubianej koleżance z klasy, przewartościowując swoje życiowe credo), to, co z pozoru  jest złe, prowadzi do szczęśliwego zakończenia. W świecie reklam epatujących filozofią w stylu: jesteś tego warta (musisz to MIEĆ)  takie książki są po prostu bezcenne. Młody czytelnik zyskuje okazję, aby razem z bohaterami doświadczyć metafizycznego dotknięcia,  swoistego katharsis. Doznając duchowego olśnienia, może sobie uświadomić, że w życiu liczy się nie to, co się ma, lecz to, ile możemy dać innym, jak to z prostotą napisał cytowany już Jan Twardowski: nawet to czego nie mam komu dać/ zawsze jest komuś potrzebne...

Książka zarówno dla młodego, jak i nieco starszego czytelnika, doceni ją każdy, kto szuka w literaturze wzruszeń, refleksji i zaskakującej puenty. Tajemnica tejemnic i puenta puent kryją się w ostatnim opowiadaniu...

Książka nagrodzona w Konkursie Najlepsza Książka Katolicka wortalu Granice.pl w kategorii "Pozwólcie dzieciom..."


8 lipca 2011

Nazywam się radość... (Wojciech Kołyszko "Wyspa HopSiup i potęga radości")

„Jesteś zbyt poważny, by ją odnaleźć?”… W takim razie posłuchaj. Jest taka wyspa, na której króluje niczym nieskrępowana radość. Jeśli myślisz, że jest ona zbyt odległa, zbyt abstrakcyjna lub zbyt wyimaginowana, jedyne, co musisz zrobić, by na nią dotrzeć, to wydobyć spod gorsetu dorosłości i konwenansów swoją dziecięcą wrażliwość. Jest takie zaklęcie, które na pewno zadziała. „HopSiup!”. Zamknij oczy i wyobraź sobie, że wybierasz się w podróż. Właściwie nie musisz sobie tego wyobrażać, lecz po prostu… zrób to. Udaj się na jedną z wielu wysp, o których śnią ludzie złaknieni szczęścia.  Kierunek HopSiup. To nie tylko magiczne zaklęcie, które jest drogowskazem dla spragnionych radości podróżnych, lecz nazwa poszukiwanej wyspy. Po drodze mijamy inne niezwykłe enklawy: Nibylandię – krainę Wiecznego Dzieciństwa, Marzeń i Wyobraźni, którą rządzi Piotruś Pan; Wyspy Szczęśliwe – „Pokaż mi wody ogromne i wody ciche,/ rozmowy gwiazd na gałęziach pozwól mi słyszeć zielonych,/ dużo motyli mi pokaż, serca motyli przybliż i przytul,/ myśli spokojne ponad wodami pochyl miłością”[1]; Arkadię, która urzeka harmonią, ładem i beztroską. I wiele, wiele innych miejsc, które kiedykolwiek odwiedził człowiek w poszukiwaniu szczęścia, radości, zapomnienia czy ukojenia... Ale żadna nie wydaje się tak realna jak HopSiup – ponieważ ona istnieje naprawdę. 

 

Przewodnikiem w podróży ku naszej wyspie jest książka Wojciecha Kołyszki zatytułowana „Wyspa HopSiup i potęga radości” Gdańskiego Wydawnictwa Psychologicznego, jedna z serii książeczek o uczuciach, które uzmysławiają zarówno dzieciom, jak i dorosłym, czym jest radość, smutek, zazdrość, strach czy wstyd i jak sobie radzić z przepełniającymi nas emocjami, których nie rozumiemy i które nierzadko wywołują w nas poczucie dezorientacji. Mały odbiorca może oswoić te doznania za pomocą bajki oraz „instrukcji obsługi”, która pozwala zinterpretować przepełniające nas emocje. Bohaterami opowieści Wojciecha Kołyszki są nie tylko dzieci: tym razem Hahanka i Fignacy – ich imiona natychmiast wywołują grę skojarzeń – ale też dorośli, których reprezentują Regulianie (znamienna nazwa kojarząca się z regułami, regulaminem, regularnością itp.). Natychmiast narzuca się różnica między małymi i dużymi podróżnikami. Dzieci podróżują dla samej radości podróżowania, „bez celu”, zupełnie spontanicznie, ciesząc się samym faktem bycia w drodze. Regulianie z kolei postępują ściśle według planu, opracowanego w najdrobniejszych szczegółach, oraz mając na uwadze cel wyprawy: znalezienie Drzew Nadzwyczajnych Możliwości, które przywodzą na myśl archetypy znane z Biblii czy starożytnych mitów (drzewo poznania dobrego i złego, hesperyjska jabłoń itd.), ale też symbolizują współczesne wzorce postępowania zaczerpnięte z amerykańskiego snu o sukcesie. Cała opowieść jest utkana z takich kulturowych aluzji, stając się dla dorosłego czytelnika pretekstem do intelektualnej i literackiej zabawy oraz do… zweryfikowania własnych nawyków myślowych. Dla dziecka z kolei najważniejsze będą przygody, które w zawoalowany sposób odwołują się do świata jego emocji. I tak podążając tropem kulturowych inspiracji, można spekulować, że Regulianie na przykład mogą symbolizować superego – gombrowiczowską formę, która staje się naszą duchową i psychologiczną rzeczywistością ukształtowaną w efekcie społecznej edukacji i wpajanych nam stereotypów. Hahania i Fignacy zaś ucieleśniają to, co w nas dziecięce, „zielone”, nieokiełznane, wymykające się konwenansom i kostiumom dorosłości. „Kiedy dziewczynka, śpiewając głośno, podskakiwała na jednej nodze albo próbowała zrobić sobie huśtawkę na dźwigni którejś z potężnych maszyn, zaraz ktoś zwracał jej uwagę: – Jeżeli chcesz tracić cenny czas na bezsensowne zabawy, to twoja sprawa. Ale rób to tak, by nie przeszkadzać innym w poważnych zajęciach!”[2]. Kiedy Hahanka zapytała, czy Regulianie potrafią się w ogóle cieszyć, usłyszała argument jak ulał przystający do poradników motywacyjnych, tak modnych ostatnimi czasy: „Jeśli osiągasz cel, wtedy masz prawdziwy powód do radości. (…) Zrozumiesz to, kiedy dorośniesz”[3]. Natychmiast przed oczyma duszy ujrzałam obraz znany z przesyconej dyskretnym sarkazmem Utopii Szymborskiej: „Mimo powabów wyspa jest bezludna, a widoczne po brzegach drobne ślady stóp/ bez wyjątku zwrócone są w kierunku morza./ Jak gdyby tylko odchodzono stąd/ i bezpowrotnie zanurzano się w topieli”[4]. Oto co czeka człowieka omamionego psychozą sukcesu, kiedy staje twarzą w twarz z pustką i beznadzieją swojej egzystencji [por. losy bohaterów głośnego filmu "American Beauty" Sama Mendesa].  

 

Na szczęście Regulianie trafiają na wyspę HopSiup i konfrontują swoje wyobrażenia o szczęściu z „filozofią” tubylców, jakże bliską pierwotnej radości Hahanki i Fignacego. Zrobiły na mnie wrażenie pełne ukrytych odniesień imiona dorosłych bohaterów: Cierplik, Ascetia, Dorobert, Sceptian – cóż za szlachetne miana dla uczestników tak poważnej ekspedycji. Tym bardziej więc rozbrajające okazują się ich emocje w zderzeniu z wegetatywną, nieskrępowaną beztroską wyspiarzy, którzy „przedrzeźniają” ich poważne dialogi, oczywiście bez intencji przedrzeźniania – tak to po prostu postrzegają dorośli, czując się urażeni i skompromitowani. A przecież HopSiupianom  nie o to chodzi. Wszystko jest dla nich pretekstem do zabawy. Stąd całe nieporozumienie. Może dorosłym brakuje dystansu? Zapewne tak, i to głównie dystansu do siebie samych… Dzieci bowiem bardzo szybko zaprzyjaźniły się z mieszkańcami wyspy. Paradoksalnie to od nich przyjdzie się uczyć dorosłym Regulianom, jak „realizować” marzenia. To oczywiście banalne, ale warto się czasem pochylić nad oczywistymi oczywistościami, kiedy straciło się je z oczu: droga do celu wiedzie poprzez robienie tego, co sprawia radość i czym można się cieszyć. A Drzewami Nadzwyczajnych Możliwości są wszystkie drzewa, trzeba je tylko umieć dostrzec w zwyczajnych z pozoru obiektach. 

 

Ale to nie koniec lektury. Pretekstem do dyskusji jest zamieszczona w książce Instrukcja Obsługi Radości. Można się od swojej pociechy dowiedzieć, co to jest radość, co się dzieje w jej wnętrzu, gdy przeżywa wielką radość, jak okazuje swoją radość, jakie słowa ją wyrażają, jakie gesty i zachowania odzwierciedlają to uczucie, czy radość może być kłopotliwa, czy można ją namalować, jakie są rodzaje radości, czy radość jest najważniejsza i wiele innych tajemnic. Parafrazując słowa autora, mogę napisać: dla mnie wielką radością było czytanie – wspólne z dzieckiem – tej bajki o uczuciach i doświadczanie najwspanialszego, najbardziej wyzwalającego doznania: kiedy możemy się cieszyć dziecięcą radością, przeżywając ją razem ze swoją pociechą.

Szczęście, symfonia radości, ekstaza... Ale co na to Regulianie? „W Regulii wiele się zmieniło od czasu powrotu ekspedycji. Wielu jej mieszkańców uwierzyło, że warto uczyć się od dzieci radości. Coraz częściej słychać było piosenkę wymyśloną przez Hahanię i Fignacego dla tych, którzy pozwalali już prowadzić się radości:

Robię sobie, co mnie cieszy

W głos się śmieję, gdy coś śmieszy

Świat zachwyca mnie co dnia

Śmiej się ze mną: ha, ha, ha!

 

(…) A ty? Czy wiesz, jak wygląda wyspa twojej radości?”[5].

 


[1] K. I. Gałczyński, Prośba o wyspy szczęśliwe.
[2] Wojciech Kołyszko, Wyspa HopSiup i potęga radości, GWP 2008, s. 12.
[3] Tamże.
[4] W. Szymborska, Utopia.
[5] Wojciech Kołyszko, Wyspa HopSiup i potęga radości…, dz. cyt., s. 38.


Wojciech Kołyszko, Wyspa HopSiup i potęga radości, GWP 2008


4 maja 2011

Życie wie lepiej... (Monika Gajdzińska "Jestem kobietą. Prawdziwe historie")

Wszystkiego jest we mnie po trochu. Żalu, że jest tak, a nie inaczej. Zdziwienia, że jest tak, a nie inaczej. Szczęścia, że jest tak, a nie inaczej. Rozpaczy... Stan posiadania zależy od przyjętej perspektywy. Sens jest. Zamknięty w łupince świadomości, która jest moim przewodnikiem. Wydaje mi się, że wiem, dokąd zmierzam. I nagle w ulotnej iluminacji uświadamiam sobie, że "życie wie lepiej"[1]. Przyglądam się mu. Nasłuchuję. Wczytuję się w nie zachłannie. Szukam adresu swojej kobiecości poprzez odnajdywanie tropów własnego człowieczeństwa. Niektóre z nich urywają się i giną we mgle. Wierzę, że kiedyś mnie odnajdą.

Nie mieszkam w Sopocie. Ale bardzo bym chciała. Nie należę do kręgu kobiet, który bohaterki książki kultywują od lat i który pozwala im przetrwać trudne chwile. Uczą się od siebie nawzajem, czerpią z tych spotkań siłę i zrozumienie: siebie i swojego losu. To jeden z tych urwanych tropów w moim życiu. Nie czuję się cząstką żadnej wspólnoty. Są we mnie białe plamy. Niezaspokojone tęsknoty. Monika Gajdzińska pisze o tym jako o potrzebie spotykania się i dzielenia doświadczeniem. Axis mundi. Oś świata. "Kobiecy krąg. Miejsce, w którym mogę oderwać się na chwilę od zaangażowania w liczne zajęcia, przyjrzeć się sobie z perspektywy, poprosić o pomoc, posłuchać innych kobiet"[2]. Lektura tej poruszającej książki dotkliwie uświadomiła mi, że ja także potrzebuję swojej axis mundi, kiedy gubię kierunek i nie wiem, co chcę robić dalej. Ujęła mnie szczerością i autentyzmem. Odwagą opowiadania o najbardziej bolesnych doświadczeniach, która wypływa z głębi serc i przeżyć każdej z bohaterek książki. Mogłam poczuć się jedną z nich. Odnaleźć w kobiecym kręgu swoją mandalę. "Krąg jest w pewnym sensie bytem niezależnym, mądrzejszym od nas i dojrzalszym"[3]. Mogłam ogrzać się bliskością czerpaną z kręgu, napełnić spokojem, płynącym z akceptacji tego, co jest. Zanurzanie się w lekturę tej książki trudno porównać do jakiegokolwiek czytelniczego doświadczenia. Zostałam porwana niewymuszonym rytmem opowieści. Zaproszona do kobiecego kręgu. Do współodczuwania. Współprzeżywania. W każdej historii odnalazłam cząstkę siebie.

Kinga zaimponowała mi życiową pokorą, z jaką przyznaje się do własnej niedoskonałości. Po wielu dramatycznych doświadczeniach pojęła, że ich źródłem jest skrajny perfekcjonizm, który zaowocował chorobą nowotworową. "Niektóre nasze pomyłki zawierają w sobie ukrytą mądrość"[4]. Uczę się od niej właściwej miary i wagi rzeczy. Umiaru. Wsłuchuję się w swoje pragnienia i postanawiam poświęcić więcej czasu sobie, swojemu jestestwu. Próbuję zaakceptować własną niedoskonałość, polubić to, co we mnie jest najbardziej ludzkie, swoje słabości.

Ania poruszyła mnie opowieścią o tym, jak trudno jest pogodzić się ze stratą w czasach, kiedy śmierć stała się tematem tabu. Bezradność jest tym dojmująca, im trudniej mówić nam o swoich uczuciach, dzielić się nimi z najbliższymi, zwłaszcza w obliczu tak dramatycznych okoliczności. Ludzie nimi dotknięci potrzebują bliskości. Ciepła i wsparcia drugiego człowieka. Trudne jest pokonywanie międzyludzkich barier, kiedy zostało się wychowanym w rodzinie, po której odziedziczyło się problem z bliskością. Syndrom obcości nie pozwala na ofiarowywanie i otrzymywanie wsparcia. Kiedy odchodzi bliska osoba, pozostaje ból, że nie powiedziało się wszystkiego, co należało powiedzieć, że nie okazało się tyle miłości, ile pragnęło się okazać. Rana staje się głębsza i dłużej się goi. Strata ciąży mocniej i boleśniej. Mijają miesiące, zanim Ania zrozumie. Zanim zaakceptuje. Zanim nauczy się, że życie trwa nadal.

Maria to ja. Kolejna bohaterka. Z nią identyfikuję się najpełniej. Doświadczam katharsis, zgłębiając przyczyny jej wewnętrznego zablokowania, które pozbawia ją możliwości pełnego czerpania z życia i w pewnym sensie czyni z niej emocjonalną "kalekę". Zaczynam uświadamiać sobie mechanizmy swojego emocjonalnego upośledzenia, które przekłada się na nieakceptację mojego ciała i swojej fizyczności. Syndrom grzecznej dziewczynki... Moim wyzwoleniem była bliskość z ukochanym mężczyzną i długa praca nad swoimi emocjami prowadzona nieco po omacku na własną rękę, ona z kolei wyzwolenie znalazła w terapii tańcem. "Nasze ciała przechowują wiele historii. Kto wie, co mogłyby opowiedzieć ramiona, biodra, stopy, gdyby umiały mówić, a raczej, gdybyśmy chciały ich wysłuchać"[5]. Staję przed lustrem i wpatruję się w siebie. "W miarę jak dorastasz, odbierasz kolejne komunikaty z otoczenia, które informują cię o gestach i emocjach nieakceptowanych przez innych. Uczysz się je powściągać. [...] wystarczy dobrze rozejrzeć się na ulicy, żeby zobaczyć wiele takich zamrożonych ciał: puste spojrzenia, ramiona nienaturalnie uniesione do góry, płaskie brzuchy, zaciskające emocje i opancerzone klatki piersiowe. Nikt tam nie mieszka"[6]. Maria to ja... Stąd silne wzruszenie, gwałtowny wstrząs, dojmujące uczucie katharsis i powracanie do tej historii po wielokroć, żeby zaczerpnąć z niej siły i powtarzać sobie z czułością, że wszystko jest możliwe, trzeba tylko się odważyć i wsłuchać się w swoje uczucia oraz potrzeby swojego ciała i swojej duszy. Odnaleźć własną muzykę i własne kroki. Zidentyfikować, co jest moim żywiołem, i pozwolić się mu zagarnąć.

Justyna, której udało się wyzwolić z psychicznego współuzależnienia... Brygida, skazana na przewlekłą chorobę, upatrująca sens swego istnienia w życiowej aktywności i pokonywaniu ograniczeń, które narzuca jej coraz gorszy stan zdrowia... Obie mi zaimponowały.
Każda z kobiet opowiada inną, osobną historię, ale jednocześnie obie są mi w jakiś sposób bliskie: w swoich słabościach i odnajdywaniu ciągle od nowa nieposkromionej siły do walki z tym, co je tłamsi, niezależnie od tego, czy jest to ludzkie ciało, psychika, czy inni ludzie. Są po kobiecemu spragnione miłości i bliskości, a jednocześnie wykazują świadomą troskę o zachowanie własnej odrębności i indywidualności, które stanowią o ich wewnętrznej sile predestynującej je do zmagań z przeciwnościami, ale nie na przekór życiowej mądrości, że to "życie wie lepiej".


Ich historie są ze sobą doskonale zharmonizowane. Jest w nich ujmująca nienachalność. Naturalność i szczerość. Są głęboko ludzkie i prawdziwe. Jakże inne od tych wszystkich modnych obecnie poradników motywacyjnych uczących sztuki życia. Rozwój osobisty. Jak być asertywnym. Jak osiągnąć bogactwo i sukces. Wszystkie powielają jeden schemat, jakby zostały napisane przez jednego autora. Są produktem masowych trendów i zdają się urabiać masowego odbiorcę. Książka Moniki Gajdzińskiej otwiera czytelnika na głębszą perspektywę doświadczania własnego losu. Zawarte w niej historie zostały opowiedziane bez nutki fałszu, którą pobrzmiewają poradniki mające zapewnić spełnienie amerykańskiego snu o sukcesie. Są żywe i przejmujące aż do najgłębszej struny emocji, które w nas poruszają. Są uniwersalne i jednocześnie osobne, wyjątkowe, niepowtarzalne. Napełniają refleksją, zmuszają do zatrzymania się w biegu i spojrzenia nieco głębiej na kalejdoskop zdarzeń, z których plecie się nasze życie. Bycie w kręgu uczy dystansu do siebie, pozwala zobaczyć subiektywne doświadczenia, obawy, pretensje, lęki z innej perspektywy, w kontekście doświadczeń innych kobiet. W błysku olśnienia uzmysłowiłam sobie, że każda z tych kobiet ofiarowała mi coś cennego swoją opowieścią. Każda z nich odkryła się ze swoimi słabościami, ale wszystkie uczyniły to w piękny, odważny i mądry sposób. Nie proponują prostych, oczywistych rozwiązań, nie ograniczają się do powierzchownych wskazówek w poradnikowym stylu, lecz otwierają na potrzebę zmiany, inspirują, wyzwalają energię, dodają otuchy, zaszczepiając świadomość, że "musimy się odradzać, ciągle się odradzać, szybciej niż umieramy"[7].

--
[1] Monika Gajdzińska, "Jestem kobietą. Prawdziwe historie. O związkach, nadziejach, marzeniach, odwadze i przyjaźni", wyd. Dobra Literatura, 2010, s. 135.
[2] Tamże, s. 139.
[3] Autorka przywołuje tę prastarą formułę we wstępie książki. Zob. dz. cyt., s. 14.
[4] Tamże, s. 19.
[5] Tamże, s. 70.
[6] Tamże, s. 72.
[7] Tamże, s. 135.

Monika Gajdzińska, Jestem kobietą. Prawdziwe historie. O związkach, nadziejach, marzeniach, odwadze i przyjaźni, Wydawnictwo Dobra Literatura 2010

28 kwietnia 2011

Żegnaj, szara naga jamo ("Kocham Pana, Panie Tygrysie!")

"Szara naga jama..."[1]. Codzienność, która stała się moją domeną. Piszę te słowa i zaglądam w szczelinę, która zerka na mnie swym pomarańczowym okiem zza krawędzi szarej nagiej jamy. Czasem robi się taka maleńka, że prawie znika. A ja niemal zapominam, że jest coś, co dawno temu, gdy byłam dzieckiem, przydawało światu niezwykłości i czyniło zeń scenerię niekończącego się spektaklu, poddanego bezgranicznej władzy wyobraźni. Mogłam być tu i tam jednocześnie. Znikały wszelkie ograniczenia materii i czasu, a ja nie czułam strachu przed nieznanym, lecz płonęłam z ekscytacji i ciekawości. Byłam śmiałkiem uzbrojonym w marzenia, fantazję i żądzę przygód.

Z czasem ekscytację zastąpiły pośpiech i stres. Z dziecka stałam się zapracowanym dorosłym. "Szara naga jama"... Szczelina do świata marzeń kurczyła się z każdym rokiem. Niemal o niej zapomniałam. Przytłoczona obowiązkami, wprzężona w sztywny kierat zadań i podporządkowana rytmowi codzienności, gubiłam coraz bardziej dziecięcą potrzebę zaglądania pod podszewkę świata. Czasem, kiedy patrzę na moją bawiącą się córkę znad stosu papierów, znad "szarej nagiej jamy", czuję maleńkie ukłucie... Bo jest jeszcze tyle do zrobienia, a czas goni. Bo czeka na mnie kolejne zlecenie. Bo niedokończona praca ciąży mi jak kamień. Bo muszę jeszcze zrobić pranie. I wyprasować ten stos ubrań... Najczęściej pozostaję nieświadoma, jak bardzo się uzależniłam od takiego myślenia. A wystarczy odrobina odwagi i spontaniczności, żeby zrobić coś, co wprawi w zdumienie moją córkę i przyniesie nam obu trochę radości.
– Pobawisz się ze mną?
– Nie teraz. Muszę skończyć pracę.
– Mamo, pobaw się ze mną...
– No dobrze... – mówię i niechętnie odrywam się od stołu. Niby daję się wciągnąć w zabawę, ale myślami wciąż błądzę nad urwanym zdaniem przycupniętym niezgrabnie na monitorze komputera... Muszę je wygładzić, przyciąć, zmodyfikować...
– Mamo, miałaś się ze mną bawić.
Ach tak...
"Szara naga jama"...
***
Dawno temu chodziłam do cyrku. Nie znałam takich słów jak kicz, kultura masowa, sztuka wysoka. Po prostu cieszyłam się życiem. Każdy dzień przynosił jakąś niespodziankę. O tym jest książka "Kocham Pana, Panie Tygrysie". Każda strona jest w innym kolorze. Odbijają się lśniącymi barwami w oczach mojej córki. Jak za dotknięciem magicznego zaklęcia wkraczamy w inny świat. Znika szara naga jama.
"– Babciu, wybieram się na polowanie. Chciałabyś mi towarzyszyć?
– Sama nie wiem, kochanie. Mam jeszcze do zacerowania kilka skarpet"[2].
Skąd ja to znam... Uśmiecham się do siebie. Mam jeszcze do zacerowania kilkanaście tysięcy znaków na monitorze. Pracę muszę skończyć do jutra.

Książka ma wielki format. Jej okładki otwierają się jak wrota do krainy wyobraźni. W pewnym momencie znika granica między realnością i fantazją. Nie wiadomo, czy ciągle jesteśmy w pokoju Adasia, czy już na polowaniu w gęstym lesie. Mamy polować na niedźwiedzie. Jesteśmy tylko my i nasza wyobraźnia, która ofiarowuje nam wszystkie potrzebne rekwizyty i tworzy scenografię najbardziej nieprawdopodobnych przygód.
"– Rozchmurz się, Adasiu. Na polowaniu trzeba się trochę bać, bo inaczej nie ma żadnej zabawy"[3].
Otóż to. Adaś i moja córka, idąc za radą babci, skradają się cichutko i nagle stają oko w oko z niedźwiedziem. Na razie obserwuję wszystko z boku, ale kiedy na scenę wkracza prawdziwy tygrys, nie mogę się powstrzymać i włączam się do zabawy. Tylko gdzie jest babcia? Wszystko dzieje się tak szybko i tak spontanicznie, że nawet nie mam czasu się nad tym zastanowić. Dom Adasia zamienia się w cyrk. Gwoździem programu ma być występ małego bohatera. A tymczasem na arenę wkraczają coraz to inne zwierzęta. Przed naszymi oczami przewijają się w najosobliwszych akrobacjach: małżeństwo strusi, krokodyl, wielbłąd, pancernik, tuzin mrówek żonglerek, dwa młode szopy, rosyjskie słonie. "Królewski zaś popis, nim czar nocy tej minie, dadzą: Pan Tygrys i Adaś skaczący na linie"[4]. Jego "salto martadela" wzbudza podziw mojej córki. Pierzcha strach, który ma wielkie oczy, trema, która tamuje oddech. Są tylko radość, żywioł przygody i niczym nieskrępowana zabawa. Ekspresję zdarzeń oddają ilustracje: żywe, fosforyzujące kolorami i dynamiką przenikających się kształtów, które prowokują grę wyobraźni.
***
Znika szara naga jama. Babcia-Tygrys. Adaś-akrobata. Moja córka. Rosyjskie słonie. Pomarańczowe oko spoglądające na mnie ze szczeliny w suficie. Nad głową otwiera się inny świat. Nawołują mnie beztroskie głosy, które pamiętam z dzieciństwa. Gwiazdy zerkają ku mnie filuternie i obiecują wyprawę w nieznane. Dokąd tym razem, Panie Tygrysie?
---
[1] Cytat z wiersza Mirona Białoszewskiego "Ach gdyby nawet piec zabrali... Moja niewyczerpana oda do radości".
[2] Przemysław Wechterowicz, "Kocham Pana, Panie Tygrysie", ilustracje Aleksandra Woldańska-Płocińska, wyd. Agencja Edytorska Ezop, 2011, s. 2.
[3] Tamże, s. 6.
[4] Tamże, s. 33.

Przemysław Wechterowicz, Kocham Pana, Panie Tygrysie, ilustracje Aleksandra Woldańska-Płocińska, Agencja Edytorska Ezop 2011.


9 kwietnia 2011

Wielka podróż małych Chinek ("Lisa-Xiu i Lin-Shi. Córki z Chin")

Nie znam chińskiego. Nigdy nie byłam w Chinach. Zazwyczaj Państwo Środka funkcjonuje poza orbitą mojej codzienności, jako synonim odległej, egzotycznej kultury, która dopełnia wizji tzw. wymarzonej podróży. Czasami przychodzi mi stanąć na rozdrożu. Z jednej strony Chiny jawią się w moich wyobrażeniach jako kolebka cywilizacji, pociągająca orientalną odmiennością kraina osobliwości, z drugiej... łapię się na tym, że państwo skrywające swoje prawdziwe oblicze za Wielkim Murem to przecież mekka tandety spod znaku "chińszczyzny", która zalewa świat na miarę wizji Witkacego.

„Świat cały jest tylko błękitną wklęsłością chińskiej filiżanki”... To słynne zdanie Witkacego nabiera dodatkowych znaczeń w zetknięciu z doświadczeniami Auke Koka i Dido Michielsen, adopcyjnych rodziców dwóch dziewczynek z Chin, które znały swoją ojczyznę jedynie z opowieści. Zostały adoptowane jeszcze w okresie niemowlęcym. Auke Kok i Dido Michielsen po wielu latach zabierają dorastające dziewczynki w podróż do Chin, która staje się dla Lisy i Lin podróżą w głąb siebie, ku swoim korzeniom i własnej tożsamości. Rodzicom przyświecało pragnienie, by pomóc dzieciom w zaakceptowaniu własnej przeszłości. "Całe nasze wychowanie skupia się wokół możliwości zadawania pytań o ich pochodzenie i o wszystko, co się z tym wiąże"[1]. "Naszym zdaniem, złoty środek polegał na tym, aby Chiny w jak najbardziej naturalny sposób gościły w naszych rozmowach: nigdy nie narzucać przeszłości, ale obserwować, czy dziewczynki się na to otworzą..."[2]. Dla Auke Koka i Dido Michielsen, pary holenderskich dziennikarzy, podróż to także okazja do zrewidowania wielu mitów, które upadają w zetknięciu z chińską rzeczywistością. "I tak splata się tu przeszłość z przyszłością, jakby postęp przeleciał przez to miasto z wściekłą obojętnością tornada"[3]. Jako rodzice adopcyjni czują się w obowiązku, by dziewczynki poznały kraj swojego pochodzenia. Przedsięwzięcie zakrojone na tak wielką skalę – wszakże podróżowanie po gigantycznych i pełnych kontrastów Chinach to nie lada wyzwanie – staje się pretekstem do snucia refleksji na temat odpowiedzialności, miłości i rodzicielstwa. Heritage tour (podróż szlakiem dzieciństwa) nabiera dodatkowej perspektywy, która zdaje się dominować nad perspektywą geograficzną: na pierwszy plan bowiem wysuwają się emocje. Czytelnik zagłębia się w meandry upragnionego i – co tu dużo mówić – niełatwego macierzyństwa i ojcostwa. Adopcja to wielka odpowiedzialność. Tym większa, im bardziej skomplikowane są rodowody dzieci adoptowanych. Tutaj nie może być mowy o przypadku. Adopcja jest aktem miłości bezwarunkowej i bezinteresownej – gdzie więzy krwi zastępuje akceptacja, która nie żąda niczego w zamian. Jest aktem świadomym i głęboko przemyślanym. Spontaniczność nierzadko musi ustąpić pola skrupulatnej analizie. Bycie rodzicem adopcyjnym nabiera niemal wymiaru misji, ale nie miłosierdzia. Dzieci bowiem nie mogą być adoptowane z litości. Takie wnioski nasunęły mi się po lekturze. Rodzice biologiczni nie muszą odbywać żadnych kursów – rodzice adopcyjni przechodzą szereg spotkań ze specjalistami, liczne kursy i testy "kwalifikacyjne". Rodzice biologiczni nierzadko nie zadają sobie trudu, by analizować swój status rodzica – rodzice adopcyjni z kolei "są wytrenowani w otwartości, w sygnalizowaniu braku postępu albo problemów związanych z emocjonalnym przywiązaniem. Wbija się im również do głowy, aby korzystali z pomocy specjalistów, gdy tylko dzieje się coś, co można określić mianem anormalnego"[4]. W tym przypadku całą sprawę komplikuje dodatkowy aspekt: rodziców i dzieci dzielą odmienne kultury i pochodzenie. Odmienność jest manifestowana m.in. kolorem skóry, włosów, skośnookim spojrzeniem. Ale Lisa i Lin są kochane mimo to – czy raczej: także za to, jak bardzo są inne. Auke i Dido wkładają w swoje rodzicielstwo ogrom pracy, szczerości i miłości. Najpełniejszym wyrazem ich poświęcenia i świadomego rodzicielstwa jest właśnie wspomniana podróż, która staje się sprawdzianem dla obu stron: i dla rodziców, i dla dziewczynek. Czy Lisa i Lin są naprawdę gotowe do konfrontacji z krajem ich pochodzenia? "Śmiertelnie się baliśmy, że doznają rozczarowania. Dla nas – w głębi duszy – była to podróż ich życia"[5].

Relacja z podróży, spisywana już z pewnego dystansu, obfituje w cenne spostrzeżenia i wnioski. Peregrynacja okazała się doświadczeniem wyczerpującym i zmuszającym do wielu przewartościowań. Ekscytacji towarzyszyło nierzadko uczucie frustracji, często graniczące z irytacją. Wiele z osławionych zabytków chińskiej kultury i historii po prostu rozczarowuje w zetknięciu z nieudolnością i niefrasobliwością organizatorów wycieczek, a także z chińską rzeczywistością, w której dominuje przywiązanie do prowizorki. Spodziewałam się okrzyków zachwytu i idealizacji, a tymczasem wiele razy natrafiałam na refleksje przesycone obiektywną, trzeźwą oceną sytuacji. Okazuje się, że świat folderów reklamowych zdecydowanie odbiega od tego, czego można doświadczyć na własnej skórze i zobaczyć na własne oczy. "To też jest prawdziwe oblicze Chin (...). Cała sytuacja owocuje wyczerpaniem, (...) a to nie ma nic wspólnego z pozytywnymi uczuciami, po które przyjechaliśmy"[6]. Tu i ówdzie opowiadanie zakwita nutką ironii, nie na tyle jednak złośliwej, by wymknąć się spod kurateli obiektywizmu – ważne stają się bowiem fakty, a dziennikarski, reportażowy styl nie pozostawia miejsca na złudzenia. Mimo dyskomfortu, który dla turystów z zachodu może stanowić barierę nie do pokonania, holendersko-chińska rodzina zdaje się przechodzić nad tymi niedogodnościami do porządku dziennego. Walory turystyczne nie stają się w ich przypadku celem samym w sobie. Ważniejsza jest raczej wspólnota przeżyć, świadomość, że uczestniczą w przełomowym dla całej rodziny doświadczeniu.


Najwięcej emocji budzą odwiedziny w sierocińcach, w których Lin i Lisa spędziły pierwsze miesiące życia. To miejsca, które kojarzą się z porzuceniem, osieroceniem, odrzuceniem. Ale zupełnie czymś innym jest osierocenie dziecka w Chinach, a czymś innym osierocenie dziecka w Europie. W Chinach jest ono ściśle związane z okrucieństwem polityki jednego dziecka, której ofiarami są zarówno rodzice, jak i dzieci. Niefortunny początek życia nie był winą podrzutków ani ich rodziców. Większości z nich nie było łatwo rozstać się ze swoimi dziećmi. Ale nie mieli wyboru. W niektórych prowincjach za posiadanie drugiego dziecka nakładano na rodziców kary pieniężne odpowiadające kilkuletnim dochodom. Nierzadko rodziców poddawano przymusowej sterylizacji, aby zapobiec kolejnym narodzinom, wypłacano im zmniejszone pensje, wręczano zwolnienia. Kary obejmowały wszystkich rodziców przyłapanych na posiadaniu więcej niż jednego lub dwojga dzieci (dwóch dziewczynek). "Pozostaje pytanie, czy kiedykolwiek zostanie podane do publicznej wiadomości, ile cierpienia przyniosła polityka jednego dziecka?"[7].


Adopcja wewnątrzkrajowa w Chinach sięga korzeniami zamierzchłej przeszłości, czego przykładem jest tongyanxi – czyli adopcja synowej. Sytuacja dziewczynek przez wiele stuleci pozostawała tragiczna. Uprzywilejowane miejsce zajmował w rodzinie potomek płci męskiej. Różne bywały powody adopcji dziewczynki: rodzina przyszłego pana młodego zapewniała sobie w ten sposób całkowitą lojalność przyszłej synowej; żywiła też nadzieję, że tak przybrana córka zapewni narodziny potomka płci męskiej – zgodnie z wielowiekowym przesądem, który pokutuje w Chinach do dziś. Chińskie sierocińce, istniejące już w XVI i XVII wieku, stały się głównymi dostawcami tongyanxi. Obecnie uznaje się, że adopcja tongyanxi jest formą handlu ludźmi i należy jej przeciwdziałać. Smutne jest to, że sprowadza się to na ogół jedynie do teorii. Wiele matek przyjeżdża ze wsi do miast, aby anonimowo wydać w szpitalu dziecko na świat – jeżeli rodzi się chłopiec, kobieta zabiera je do domu, jeśli dziewczynka, dziecko pozostaje w szpitalu lub zostaje gdzieś porzucone. Auke i Dido starają się uzmysłowić swoim córkom, że prawdopodobnie zostały porzucone pod presją, wbrew intencjom ich biologicznych rodziców. Podejmowanie rozmów na ten bolesny temat ma uchronić dziewczynki przed poczuciem winy i odrzucenia. Są już na tyle świadome, by próbować zrozumieć okoliczności, w jakich najprawdopodobniej doszło do ich osierocenia. Między innymi w tym kontekście Chiny jawią mi się jako państwo, które za Wielkim Murem skrywa pełne okrucieństwa oblicze. Z jednej strony pociąga mnie swoją historią, cywilizacyjną odmiennością, tradycją, z drugiej – napawa zdumieniem dla bezduszności systemu. Czy Lisa i Lin byłyby szczęśliwsze, gdyby los pozwolił im pozostać w kraju, z którego pochodzą?

Osobisty ton opowieści przeplata się nieustannie z reportażowym obiektywizmem. Auke i Dido portretują realia podróży w głąb Chin niczym w dziennikarskim obiektywie. Niejednokrotnie odnosiłam wrażenie, że książka stanowi świetny materiał na film dokumentalny. Wrażenia dopełniają liczne zdjęcia z podróży oraz fragmenty pamiętników Lisy i Lin. Heritage tour zaowocowała zyskaniem przez dziewczynki pełniejszej perspektywy. "Na pewno rozmyślania Lisy i Lin o ich chińskich rodzicach i smutek wywołany porzuceniem jeszcze niejeden raz dojdą do głosu. Tego się nie wymaże biletem do Chin i z powrotem, ani książką o tej podróży"[8]. Niewątpliwie jednak dziewczynki zyskały coś cennego. Nie tylko powrót do korzeni. Nie tylko przygodę prowadzącą szlakiem Wielkiego Muru czy wyprawę nad Zaporę Trzech Przełomów. Mam nadzieję, że zdołały sobie uświadomić, jak wiele mają szczęścia, będąc dziećmi swoich adopcyjnych rodziców. "Być może w ciągu tych pięciu tygodni w Cesarstwie Dalekiego Wschodu położyliśmy skromne podwaliny, na których nasze dzieci będą mogły dalej budować swoją osobowość"[9].

Oto na czym polega świadome, pełne miłości i mądrości rodzicielstwo...

---
[1] Auke Kok, Dido Michielsen, "Lisa-Xiu i Lin-Shi. Córki z Chin", tłum. Małgorzata Maria Domińska, wyd. Dobra Literatura, 2010,  s. 34.
[2] Tamże, s. 120.
[3] Tamże, s. 35.
[4] Tamże, s. 14.
[5] Tamże, s. 18.
[6] Tamże, s. 37.
[7] Tamże, s. 45.
[8] Tamże, s. 219.
[9] Tamże. 

3 kwietnia 2011

Czterysta batów... David Gilmour "Klub filmowy"

Trudne jest życie nastolatka. Jeszcze trudniejsze jest życie rodzica zmagającego się z problemami dorastającego dziecka. Pewnego ranka budzisz się i stwierdzasz, że niepostrzeżenie znalazłeś się po drugiej stronie muru, którego jeszcze kilka tygodni temu w ogóle między wami nie było. Zastanawiasz się, czy to twoja wina. Przecież jesteś czułym i troskliwym rodzicem. Przecież jeszcze nie tak dawno twoje dziecko z ufnością składało swoje życie w twoje ręce. Było częścią ciebie. W marzeniach snułeś plany na przyszłość. Z dumą wyobrażałeś sobie, że twoja pociecha zostanie prawnikiem, a może… lekarzem. Albo dziennikarzem. Delektowałeś się wizją potencjalnego sukcesu, na który skazane jest dziecko rodzica pragnącego dla swojej pociechy tego, co najlepsze. Jest przecież takie zdolne. Jedyne w swoim rodzaju. Dostrzegałeś drzemiący w nim wyjątkowy potencjał. Z dumą spoglądałeś na jego postać, z roku na rok coraz doroślejszą. Jak byś zareagował, gdyby pewnego dnia okazało się, że twoje ukochane dziecko – twoja duma i chluba – nie chce chodzić do szkoły? Złością? Groźbą? Presją? Szantażem? Obietnicami? Ofensywą? Karą? Propozycją terapii?

Nie wiem, czy zdobyłabym się na takie wyjście, na jakie odważył się David Gilmour, ojciec nastoletniego Jessego… „Klub filmowy” to bowiem nie tyle historia zbuntowanego i zagubionego nastolatka, ile opowieść o odwadze podejmowania decyzji i ponoszenia ich konsekwencji. Decyzji, które wymusza życie na każdym z nas: i dorosłym, i dorastającym człowieku. Jak trudno znaleźć wspólną płaszczyznę pozwalającą dokonywać właściwych, konstruktywnych dla obu stron wyborów. Tym bardziej że ich konsekwencje pozostają na długo jedynie hipotetyczne. Co wyniknie z tych wyborów, życie pokaże dopiero za jakiś czas. Dlatego David zdaje się na intuicję, na rodzicielski instynkt i miłość do syna. Nie chce wywierać na niego presji. Wzdraga się przed zastraszaniem go, zmuszaniem do czegokolwiek. Zdaje sobie sprawę, że takie działania mają charakter doraźny i mogą być tragiczne w skutkach. Zamiast desperacji szuka w sobie miłości do dziecka. Zamiast poddawać się gniewowi i uczuciu zawodu, poszukuje alternatywy. Rozwiązania problemu, a nie jego eskalacji. Z godną pozazdroszczenia odwagą pozwala synowi dokonać samodzielnego wyboru. Ale nie pozostawia go samego z tą decyzją. Proponuje mu edukację filmową. Najgorszym rozwiązaniem byłaby bowiem bezczynność. Jako krytyk filmowy i dziennikarz może zaoferować Jessemu swoją pasję, wiedzę i doświadczenie. To jego warunek. Jesse może rzucić szkołę, ale musi zgodzić się oglądać z ojcem trzy wybrane przez niego filmy tygodniowo… I wziąć na siebie odpowiedzialność za dotrzymanie słowa. Trzy filmy tygodniowo… i żadnych narkotyków. I może nie chodzić do szkoły. OK? OK.

I co wy na to?

W pierwszej chwili takie rozwiązanie może zbulwersować niejednego rodzica. I zbulwersowało. Mnie także! Na głowę Davida posypały się gromy. Byłam skłonna przyłączyć się do chóru owych wzburzonych sceptyków. Nie wyobrażałam sobie siebie na miejscu Davida. Z jednej strony podziwiałam jego odwagę i zaufanie, jakie pokładał w swoim dziecku. Z drugiej… głos rozsądku prowokował mnie do zanegowania takiego wyboru, przekonując, że to przecież przyzwolenie na degrengoladę.

Decyzja kosztowała Davida bardzo wiele. „A co, jeśli się mylę…”[1]. „A jeśli kosztem swojego syna chcę być spoko i pozwalam mu na zrujnowanie sobie życia?”[2]. Te pytania dręczyły go nieustannie. Wątpliwości. Strach, który nie pozwala zasnąć długo w nocy. Koszmary. Sny, w których widzi Jessego jako bezdomnego kloszarda śpiącego w kartonowym pudle. Albo jako zgnuśniałego taksówkarza bez przyszłości. Najprościej byłoby dokonać innego wyboru. Ale David zaryzykował.

No dobrze… a praca? Kariera? Przecież życie nie kończy się na… dziecku? I tu cię mamy! David poświęca Jessemu cały swój czas. Dając mu wolność, zawierza mu bezgranicznie. Zawierza również własne życie. Czy Jesse zdaje sobie z tego sprawę? Czy jest świadomy, że w sytuacji, w jakiej się znalazł, staje się odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za ojca? Wydaje się, że tak. Choć oczywiście to nie jest takie proste. Dojrzewanie to pasmo błędów i klęsk. Tak jak rodzicielstwo. Ale najważniejsze jest zaufanie. Nawet jeśli chwilami wydaje się, że nawzajem siebie zawiedliśmy. I rodzic syna, i syn rodzica. Czy istnieje wychowanie bez porażek? Chyba tylko w teorii. Z takich porażek krystalizuje się bowiem wzajemna relacja. Zdolność do wybaczania, akceptowania – i zdolność do skruchy, do ponoszenia konsekwencji, wyciągania wniosków. Porażki stają się próbą charakteru.

Pamiętacie „Czterysta batów” François Truffauta? Jego debiut reżyserski. Czy wiedzieliście, że François Truffaut był wagarowiczem, zanim został uznanym filmowcem? Właśnie o tym opowiada ten film. To jest także historia Jessego. On jeszcze o tym nie wie. To dopiero początek. To pierwszy film, który ogląda wspólnie z ojcem. Ojciec jest jak pełen współczucia redaktor, ten słynny redaktor, który zaproponował Truffautowi pracę w charakterze krytyka filmowego. Nie bacząc na jego przeszłość wagarowicza i brak wykształcenia. To nie przypadek, że właśnie ten film zapoczątkował edukację Jessego. Tytuł filmu oznacza, że człowiek mądrzeje dopiero po otrzymaniu czterystu batów. Być może to przesłanie dojrzeje w Jessem dopiero za kilka lat, ale wierzę, że kiedyś do niego powróci, może w chwili, gdy będzie podejmował życiową decyzję i zapragnie podzielić się nią z Davidem? A zatem David jest jak pełen współczucia redaktor, który dał szansę wagarowiczowi. Dał szansę swojemu synowi. I dał szansę sobie jako ojcu. Zafascynowana śledziłam sposób, w jaki pozwalał Jessemu odkrywać walory takiej filmowej, indywidualnej edukacji, dostrzegać wartości drzemiące w filmach, poznawać warsztat filmowy, zachwycać się scenami perełkami, prowokować do dyskusji, zadawania pytań, negowania kulturowych standardów – na przykład filmów, które zostały okrzyknięte genialnymi. A pamiętacie „Chungking Express”, filmik z Hongkongu? To jeden z ulubionych obrazów Jessego. Grająca w nim aktorka przypominała mu jego pierwszą dziewczynę, z którą łączył go burzliwy romans. Śliczną Rebekę. David pragnął ocalić wrażliwość Jessego, uchronić go przed cierpieniem i porażką, ale jego rolą jako ojca było pozwolić synowi doświadczyć wszystkich miłosnych zawodów i podnosić się po porażce. David to nie tylko pełen współczucia redaktor, który daje szansę wrażliwemu nastolatkowi, ale przede wszystkim pełen mądrości i cierpliwości rodzic, który nie zakazuje, ale rozmawia, który nie narzuca, ale słucha. Nie oczekuje nagrody, nie warunkuje swojej miłości do dziecka oczekiwaniem na świadectwo z paskiem. Jest czujny. Pełen umiaru. Nie chce przedobrzyć, przesadzić. „Zna” granice. Instynktownie potrafi je wytyczyć, bez naruszania intymności i poczucia godności syna.

Gdyby ta historia nie była prawdziwa, pomyślałabym, że to niemożliwe. A jednak… David Gilmour opowiada o sobie i swoim rodzicielstwie. Z autentyzmem, wrażliwością i inteligentnym, autoironicznym poczuciem humoru. I można by zwątpić w powodzenie jego filmowego projektu, gdyby nie to, że Jesse istnieje naprawdę. Jego problemy ze szkołą, z dziewczynami, z narkotykami nie są fikcją. Gehenna dorastania, dramatycznej kontestacji, nieprzystosowania do standardów szkolnej edukacji… to dzieje się naprawdę. I może spotkać rodzica każdego nastolatka. Nie chcę przez to powiedzieć, że książka jest oskarżeniem nieudolnego systemu szkolnictwa. Sama przez wiele lat byłam pedagogiem. Jestem też rodzicem. A zatem mogę spojrzeć na problem z dwóch perspektyw. I może dlatego początkowo decyzja Davida budziła mój sceptycyzm. Ale w miarę lektury zastępowała go refleksja. Zdaję sobie sprawę, że nieprzystosowanie systemu edukacji do rzeczywistości to odwieczny problem, i nie leży on jedynie po stronie szkoły, nauczycieli, ministerstwa oświaty i autorów programów szkolnych. Gdyby tak było, Jesse nigdy nie zdecydowałby się na podjęcie przerwanej nauki. Problem jest po prostu o wiele bardziej złożony. I z tego zdaje sobie sprawę Gilmour. Jego klub filmowy to na pewno jakaś alternatywa. Jakieś światełko w tunelu. Może zainspiruje kogoś, kto ma wpływ na kształtowanie szkolnego systemu… Chociaż może bardziej powinien zainspirować rodziców. To oni są przede wszystkim odpowiedzialni za swoje dzieci.

„Był to magiczny, nieczęsto zdarzający się ojcu prawie dorosłego syna czas. (…) były to cudowne lata”[3]. „Owe trzy lata, które tylko my dwaj, ja i on, spędziliśmy na oglądaniu filmów, siedzeniu na werandzie i rozmawianiu”[4]. „Była to szczęśliwa przerwa dla nas obu”[5]. Zamiast świadectwa z paskiem David otrzymał coś więcej. Zyskał świadomość, że wybrał właściwie. Że nie zawiódł. Że się nie pomylił co do Jessego. „Zaskakiwało mnie to, jak wiele nauczył się o filmach przez te ostatnie trzy lata”[6], tak naprawdę ucząc się czegoś ważnego o sobie. Dlatego David mógł z całą świadomością pogratulować Jessemu: „Wiesz o filmach więcej, niż ja wiedziałem, będąc oficjalnym krytykiem filmowym dla CBC”[7]. Czy i wy dostrzegacie w tych słowach drugie dno? Wiesz, czego chcesz, o wiele bardziej niż ja wiedziałem o sobie, gdy byłem w twoim wieku. Jestem z ciebie dumny…

Inspirujące. Wzruszające. Tej lektury po prostu nie można przeoczyć!

---
[1] David Gilmour, "Klub filmowy", tłum. Emilia Skowrońska, wyd. Dobra Literatura, 2011, s. 16.
[2] Tamże, s. 18.
[3] Tamże, s. 11.
[4] Tamże.
[5] Tamże.
[6] Tamże, s. 197.
[7] Tamże.

14 lutego 2011

Akumulacja nieograniczonego bezsensu. Haruki Murakami "Tańcz, tańcz, tańcz"

Akumulacja nieograniczonego bezsensu[1]. Taki jest świat Murakamiego. Jak rysunek sympatycznym atramentem. "Nie widać go, lecz wie się, że jest (...). Kształt pozbawiony kształtu"[2]. Nie mogę w nim odnaleźć konturów. Błądzę w abstrakcyjnym labiryncie. Jest jak sen. "Jak pusty sen"[3]. Jak mgła. Jak japońskie origami. Trzeba odnaleźć linie, aby bezkształtnej tabula rasa nadać konkretną formę. Stworzyć ją z nicości. Z płaskiego potencjału istnienia uczynić trójwymiarową strukturę. Odnaleźć połączenia. Natrafić na trop. Nić Ariadny rwie się co chwila w tym kunsztownym przybytku chaosu, który wypełnia narrację tak doskonałą jak misterne linie shodō[4]. Szukam jej razem z bohaterem, balansując na granicy dwóch światów. Oba są równie nierzeczywiste, ten realny nawet bardziej niż ten nierzeczywisty. Może to efekt origami. Japońskiej iluzji. Staję się bezosobową kartką papieru. Na skórze czuję dotyk słów. Wchłaniam w siebie obcość, jaką jest przesiąknięty świat wykreowany w powieści, wsysam w siebie obezwładniającą anonimowość postaci. Ich eskapizm wydaje się nie do udźwignięcia. Marionetkowa rzeczywistość, w której nie ma miejsca na bliskość. W społeczeństwie rozwiniętego kapitalizmu łatwiej jest kochać subaru.

Murakami kreuje fizyczność samotności w taki sposób, jakby wrzucał na samo dno mojego serca małe kamyki. Serce ma w środku mnóstwo skomplikowanych zakamarków, lecz on potrafił wrzucić kamyk nawet w ukryty w głębi zakątek, do którego zwykle nie można było dotrzeć[5].

Kim jest bezimienny bohater? Alter ego Józefa K.? Możliwe. Tamten również drążył swoją świadomość w poszukiwaniu rozwiązania zagadki, wobec której został postawiony pewnego ranka. Gubił połączenia. Błądził w chaosie i tracił orientację. Może śmierć jest początkiem narodzin. Jeśli tak, Józef K. został zabity po to, by narodzić się na nowo. By odnaleźć zagubioną świadomość. Spojrzeć głębiej, pod naskórkowość rzeczy. Odrzucić iluzję. Dotknąć prawdy. Tak jak bohater Murakamiego. Przeżył własną śmierć kilkakrotnie, gdy umierają poznane przez niego osoby. Jego życie jest jak sen, puste jak jego nazwisko – X. Nigdy się nie dowiemy, jak ma na imię. To typowy everyman. Można go lubić i jednocześnie nie czuć wobec niego współczucia. Paradoksalnie stał mi się bliski. Tak jak Syzyf Camusa[6], który próbuje odnaleźć sens w swoim cierpieniu. Oswoić bezsens. Mimo poczucia beznadziei podejmować trud nieustannego wtaczania kamienia, który u szczytu raz za razem spada w przepaść. Odnalazłam z nim punkt styczności, tak jak z Camusowskim Syzyfem. Poprzez to, jak próbuje uczłowieczyć swój kamień. Odnaleźć z nim połączenie[7]. "Straciłeś świat z oczu, a świat stracił z oczu ciebie. Chcesz gdzieś iść, lecz nie wiesz dokąd. Straciłeś różne rzeczy. Pozrywałeś różne połączenia, ale nie znalazłeś nic, aby je zastąpić. (...) Czujesz, że nie jesteś z niczym związany"[8]. Wciąż tli się szansa, by odnalazł w sobie utracone drżenie serca, by jego świat nie zabarwił się szarością, niczym postacie ze starej fotografii. Może jeszcze wciąż delektować się ochazuke – i opowiadać o jej smaku, tak że nagle mam ochotę jej spróbować, tym bardziej że nie znam kuchni japońskiej. Lubię, gdy mówi o swojej pracy dziennikarza beznamiętnie i rzeczowo, jak o kulturalnym odśnieżaniu. Czuję się wtedy cząstką jego świata. Znajduję z nim połączenie. I mimowolnie czuję, że zaczyna brakować mi bliskości drugiego człowieka. Z niecierpliwością czekam na jego telefony do Yumiyoshi oraz na spotkania z 13-letnią Yuki, dziewczynką jeszcze bardziej nieszczęśliwą i zagubioną niż on, Ame i Makimura razem wzięci.

Poplątane drogi, którymi "tańczą" bohaterowie powieści Murakamiego, co chwila się zbiegają, tak jak drogi bohaterów filmu Kieślowskiego. Pozorny chaos. W tym szaleństwie jest metoda. A jednak chaos to tylko iluzja. Każdy szczegół ma swoje znaczenie. Każdy element dziania się ma swoje miejsce w misternej kompozycji zdarzeń, tak jak poszczególne kreski ornamentu w japońskim shodō. Kto pisze ten absurdalny scenariusz? Czy to ważne... Istotne jest to, że czemuś on służy. Człowiek wprzęgnięty w labirynt zdarzeń musi podjąć wyzwanie. Nie może pozostać poza ich orbitą. Musi działać. Zaangażować się. O tym opowiadał pisarzom Człowiek-Owca, aby mogły powstać takie moralitety, jak "Proces", "Kobieta z wydm", "Obcy", "Dżuma", "Wieża"...

Ja także spotkałam Człowieka-Owcę. Przyśnił mi się hotel Delfin. Tobie również się śnił. Nie jest tylko wymysłem bezimiennego. Każdy ma swojego Człowieka-Owcę. Czy tobie także dał nadzieję? Po to są tajemnice. Żeby budzić ze snu. To drogowskazy w tym szalonym konsumpcyjnym świecie, gdzie łatwiej przywiązać się do subaru niż do człowieka. "Nie możesz tylko siedzieć i myśleć. W ten sposób do niczego nie dojdziesz. Musisz tańczyć. Kiedy słyszysz muzykę, musisz tańczyć. Nie wolno ci myśleć, co to znaczy, to nie ma znaczenia. (...) Ale musisz tańczyć. I tańczyć jak najpiękniej. Tak, żeby wszystkich zachwycić. Wtedy być może będę mógł ci pomóc. Dlatego musisz tańczyć. Tak długo, jak gra muzyka"[9]. Tańcz, tańcz, tańcz... ダンス・ダンス・ダンス...


[1] Haruki Murakami, "Tańcz, tańcz, tańcz", tłum. Anna Zielińska-Elliott, wyd. Muza 2006, s. 234.
[2] Tamże, s. 253.
[3] Tamże.
[4] Kaligrafia – japońska sztuka pięknego pisania.
[5] Parafraza fragmentu – s. 275.
[6] Zob. "Mit Syzyfa" Alberta Camusa.
[7] Słowo klucz w powieści Murakamiego. Dla mnie porównywalne do kategorii wpisanych w filozofię egzystencjalizmu heroicznego.
[8] Haruki Murakami, "Tańcz, tańcz, tańcz", dz. cyt., s. 120.
[9] Tamże, s. 122.

Haruki Murakami, Tańcz, tańcz, tańcz, tłum. Anna Zielińska-Elliott, wyd. Muza 2006

8 lutego 2011

Baśniowa odyseja. "Tajemnice Białego Lasu" Renata Bik

Jeszcze tydzień temu świat tonął w bieli. Architektura śnieżnych zasp przywodziła na myśl  krainę pozbawionej serca Królowej Śniegu. Mroźno. Zimno. Biało. Bezkres i chłód. Do takiej scenografii nawiązuje opowieść Renaty Bik osnuta wokół motywu dwóch równoległych światów: realnego i fantastycznego. Okazuje się, że wystarczy zjechać z górki na sankach, wpaść w śnieżną zaspę giganta, by ocknąć się po drugiej stronie rzeczywistości. Na przejażdżkę sankami nie zabiera się nici Ariadny, która umożliwiłaby wyjście z baśniowego, i jak się okazuje – niebezpiecznego labiryntu. Nie jest się przygotowanym na konfrontację z nieznanym, pełnym fantasmagorii światem. Kraina Białego Lasu kryje nieprzewidywalną plątaninę dróg, z których  gąszczu nie sposób wydostać się bez pomocy magicznych atrybutów i bez wsparcia przyjaznych istot. Dzięki nim można stawić czoło smutnemu, chorobliwie ambitnemu Władcy Śniegu, który pragnie posiąść tajniki sztuki architektonicznej i stworzyć dzieło przewyższające swą potęgą wszystko, co kiedykolwiek wybudował człowiek. Architekturę ze śniegu i lodu, która pokryje cały świat: i ten ludzki, i ten fantasmagoryczny, do którego trafiają Kamilka, Gabriela i Mateusz. Niełatwo jest pokonywać szklane ściany dzielące od siebie poszczególne wymiary, z jakich składa się labirynt Białego Lasu, zwłaszcza że bohaterowie muszą się zmierzyć z okrutną królową, która przejęła władzę nad całą krainą. Swoich poddanych zamienia w ptaki, czyniąc z nich niewolników. W jednego z nich zostaje również zamieniona Gabriela, mama Kamilki. Dziewczynka ma do wypełnienia misję, dzięki której zarówno jej mama, jak i pozostałe uciemiężone ptaki odzyskają wolność i wrócą do ludzkich postaci, a królowa utraci swą moc i władzę.

Baśń czerpie z wielu znanych motywów mitologicznych – motyw podróży, labiryntu, motyw syren zwodzących podróżnych na stracenie, motyw zapomnienia znany z mitu o Odyseuszu – oraz elementów zaczerpniętych z baśni – magiczny napój, magiczny kamień, magiczne zioła, rusałki, upersonifikowane zwierzęta, walka dobra ze złem, legendy determinujące wybory bohaterów, którzy muszą sprostać swojemu przeznaczeniu. Opowieść zaskakuje wyobraźnią i bogactwem przygód, akcja toczy się wartko, równolegle w kilku przestrzeniach: raz podążamy wspólnie z Kamilką, innym razem dopingujemy Mateusza w jego zmaganiach z siłami zła, by za chwilę obserwować  perypetie Gabrysi borykającej się z nadprzyrodzonymi mocami, które zagrażają życiu bohaterów. 

Bardzo ważną rolę odgrywa w tej opowieści natura: zmienna, nasycona magią, pełna tajemnic, złowroga, napawająca trwogą. Nie jest to tylko śniegowa pustynia, ale też skaliste archipelagi, wodospady, strumienie, lasy, Ptaszarnia, magiczne wierzby tchnące ukrytą magią. Tworzy ona główną scenerię, w której rozgrywają się przygody bohaterów, potęguje nastrój, zapowiada kolejne wydarzenia. 

Dla mnie ciekawym odkryciem okazała się językowa inwencja autorki, której efektem są poruszające wyobraźnię nazwy miejsc i poszczególnych postaci: Złota Dama, Klucznik Fiołkowego Pałacu, Ptasia Wiedźma, Świetlista Dolina, Szalone Łąki, kalafiorowy potwór, Wzgórze Kalafiorowe itp. Dają one przedsmak świata, do jakiego zabiera nas swą opowieścią Renata Bik. Jej styl przemawia zarówno do wyobraźni małego, jak i nieco starszego czytelnika. Fabuła koncentruje się na barwnych i niebezpiecznych przygodach, ale momentami przemyca też ważne dla odbiorcy prawdy, dotyczące odpowiedzialności za los innych, odwagi, przyjaźni, miłości i niezłomnego dążenia do celu. Podróż zyskuje tutaj metaforyczny charakter, staje się peregrynacją w głąb siebie, drogą prowadzącą nie tylko do wyzwolenia bliskich i przyjaciół spod władzy ciemnych mocy, ale też do uwolnienia się od własnych ograniczeń i słabości.

Żałuję, że nie mam talentu malarskiego, ponieważ, podobnie jak naczynie_gliniane (Czytanki-przytulanki), chciałabym wykreować dla tej opowieści zupełnie inną szatę graficzną niż ta, w jakiej została zaprezentowana. Komiksowe ilustracje nie oddają jej klimatu, mam wrażenie, że zubażają tę historię, zamiast do niej zachęcać.

Renata Bik, Tajemnice Białego Lasu, wyd. Nowae Res 2010

23 stycznia 2011

Pogoda dla bogaczy... "Bieda. Przewodnik dla dzieci"

Pewnego dnia nasze wnuki będą chodziły do muzeów, aby dowiedzieć się, czym była bieda (Muhammad Yunus). Brzmi pokrzepiająco. Słowa bangladeskiego reformatora, laureata Pokojowej Nagrody Nobla z 2006 roku, powinny napawać otuchą. A jednak... wywołują gorycz. Niedowierzanie. Na biedę choruje w Polsce aż 21% społeczeństwa, a przecież nasz kraj zalicza się do państw cywilizowanych. W Polsce różnica w zarobkach między ludźmi najbiedniejszymi a bogatymi jest prawie czternastokrotna, największa ze wszystkich krajów UE. Dla porównania: w Danii ta różnica wynosi 1:10, w Szwecji 1:5. O ironio. "Jeśli na ulicy widzisz pięć osób, to przeważnie jednej z nich nie starcza na rzeczy najpotrzebniejsze do życia" [s. 6].

 "Nie będzie można osiągnąć trwałego pokoju, dopóki duże grupy ludności nie znajdą sposobu na wydostanie się z nędzy" (Komitet Noblowski 2006). Pobożne życzenie. Tym bardziej że w wielu miejscach na świecie pielęgnuje się przepaść między biednymi i bogatymi. Segregacja społeczna służy interesom ludzi bogatych. Są szkoły dla bogatych. Są dzielnice dla bogatych. Kluby dla zamożnych. Są miejsca zarezerwowane dla bogatych. Jest pogoda dla bogaczy – biednym wstęp wzbroniony. W Polsce są już widoczne jej oznaki i odczuwalne jej skutki. W książce symbolem segregacji staje się wysoki płot. Oddziela on osiedla zamieszkiwane przez biednych od ekskluzywnych apartamentowców. Po dwóch stronach toczy się życie: sąsiadują ze sobą bieda i  zbytek. Anka reprezentuje sferę ubogich. Jest świadoma ogromnej przepaści, która dzieli ją od dzieci zamieszkujących po drugiej stronie wysokiego płotu. Lubi obserwować ich świat. Wyobrażać sobie, że kiedyś przeprowadzi się do jednego z pięknych, przytulnych apartamentów z kolorowymi firankami w oknach. Dzieci uwielbiają fantazjować, a widok luksusowego świata za płotem staje się pożywką dla wyobraźni wielu z nich. A czy jest odwrotnie? Czy dzieci z bogatych domów są świadome istnienia ludzi, którym brakuje na rzeczy najbardziej niezbędne do życia? Na buty. Na obiad. Na czynsz. Na węgiel do ogrzania mieszkania. Z książki wynika, że większość bogatych dzieci nie zdaje sobie sprawy z istnienia zjawiska biedy. A jeśli nawet są jej świadome, wynoszą z domu wpajane im przez rodziców poczucie wyższości i pogardy dla ludzi biednych. "Bieda. Przewodnik dla dzieci" demaskuje stereotypy pogłębiające piętno ubóstwa. Bogaci, zwłaszcza dzieci z bogatych domów, mogą je widzieć powierzchownie, nie wnikając w jego przyczyny, uwarunkowania i nie czując odpowiedzialności za taki stan rzeczy. Biedny to darmozjad. Nieudacznik. Alkoholik. Leń... Biedny jest sam sobie winien... Wygodna wymówka, która trąci mentalnością Izabeli Łęckiej, bohaterki "Lalki" Bolesława Prusa. Jeszcze trochę, a zaczniemy wierzyć, że bieda jest karą za grzechy. Chociaż coś w tym jest, jeśli spojrzymy na biedę jako na coś, co jest dziedziczone z pokolenia na pokolenie. Trudno wyrwać się z błędnego koła ludziom, których dziadkowie, a później rodzice zmagali się z ubóstwem. Bieda determinuje losy kolejnych pokoleń. Książka wyjaśnia ten mechanizm w bardzo przystępny i obrazowy sposób, uświadamiając, że dzieci wychowywane w ubóstwie mają niskie poczucie własnej wartości, niewielką siłę przebicia, nikłą motywację, niskie ambicje, co wynika m.in. z tego, że brakuje im wzorców do naśladowania, jeśli otaczają ich ludzie pogrążeni w poczuciu beznadziei i rezygnacji, ludzie, którzy często za ciężką pracę otrzymują marne wynagrodzenie i nie są w stanie zaspokoić podstawowych potrzeb swojej rodziny. Dzieci biedne cierpią nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim moralnie. Wstyd. Poczucie wykluczenia. Upokorzenie.  Poczucie winy. Taki bagaż jest najtrudniejszy do przezwyciężenia. Pozostaje w człowieku na całe życie. Przytłacza i podcina skrzydła. Znieczulica i pogarda potęgują jeszcze taki stan rzeczy. To bardzo trudny, delikatny temat. Wielkim wyzwaniem, zwłaszcza w dobie galopującego konsumpcjonizmu, jest takie wychowanie dziecka, aby umiało odnaleźć w sobie współczucie zamiast pogardy, chęć pomocy zamiast poczucia wyższości i samozadowolenia, zrozumienie zamiast obojętności i cynizmu.

Anka wstydzi się przyznać, że jest biedna. Większość dzieci w jej klasie ma prawie wszystko. Jej koleżanki lubią się przechwalać drogimi zabawkami. Czy zdają sobie sprawę z tego, że komuś , kto jest w takiej sytuacji jak Anka, może być bardzo przykro? Czy zastanawiają się, dlaczego Piotrek, kolega Anki z  bloku, nie chodzi od tygodnia do szkoły?  Jak zareagują, gdy dowiedzą się, że po prostu się wstydzi, bo został wyśmiany przez bogatych kolegów? Być może ich marzenia ograniczają się jedynie do zakupu kolejnego gadżetu reklamowanego w telewizji. Posiadanie najmodniejszej konsoli do gry komputerowej jest szczytem ich marzeń. A Anka? O czym marzy ktoś taki jak Anka? Aby się tego dowiedzieć, warto sięgnąć po "Biedę. Przewodnik dla dzieci". Książka odwołuje się nie tylko do wrażliwości czy poczucia odpowiedzialności, ale też do faktów – dostarcza rzetelnej wiedzy na temat tego, co należy zrobić, aby pokonać biedę. Jak z nią walczyć? Uświadamia, co to jest polityka społeczna i z jakich wzorców powinna czerpać, aby bieda stała się muzealnym przeżytkiem. Punktem odniesienia stają się tutaj takie kraje, jak Szwecja, Norwegia, Finlandia czy Dania, w których  za sprawą wielu programów społecznych udało się zlikwidować wielkie płoty dzielące mieszkańców na biednych i bogatych. Ale przede wszystkim wywołuje wstrząs. Otwiera oczy. Burzy nasz uporządkowany, wygodny świat. Każe podnieść głowę i spojrzeć poza wysoki płot. "Zrozumienie drugiego człowieka to jedyna rzecz, której polityka społeczna nigdy nie zastąpi. To naprawdę ważne" [s. 33]. 
Lektura obowiązkowa!

Hanna Gill-Piątek, Henryka Krzywonos, Anna Pluta, Bieda. Przewodnik dla dzieci, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2010
Publikacja opracowana w ramach Europejskiego Roku Walki z Ubóstwem i Wykluczeniem Społecznym

22 stycznia 2011

"Jestem kobietą" wędruje do... Wyniki losowania

Książka ufundowana przez Wydawnictwo Dobra Literatura – "Jestem kobietą" M. Gajdzińskiej wędruje do Kathryn. W losowaniu brało udział  37 uczestników: część wypowiadała się na Facebooku, część na stronie bloga. Serdecznie gratuluję! Wszystkim bardzo dziękuję za udział w zabawie i za interesujące, oddające samo sedno, odpowiedzi. :-) 

17 stycznia 2011

"Jestem kobietą" Moniki Gajdzińskiej - losowanie książki na Przystani i na Facebooku

Wystarczy w komentarzu poniżej lub na Przystani na Facebooku w komentarzu pod konkursem dokończyć myśl: Kobieta jest...

Tym razem w konkursie mogą wziąć udział zarówno Czytelnicy Przystani na Facebooku, jak i Czytelnicy i Sympatycy bloga, wpisując się w komentarzach pod postem. Między wszystkimi uczestnikami zostanie rozlosowana książka Jestem kobietą Moniki Gajdzińskiej ufundowana przez Wydawnictwo Dobra LiteraturaKonkurs trwa do piątku. Uwaga: przesyłka tylko na terenie Polski. :-) Odpowiedzi udzielane na Facebooku na stronie Przystani można przeczytać tutaj.

10 stycznia 2011

Książka do wygrania. Lisa-Xiu i Lin-Shi. Córki z Chin


KONKURS trwa na profilu Przystani na Facebooku. Aby wziąć udział w konkursie, wystarczy odpowiedzieć w komentarzach  pod konkursem na facebookowej stronie Przystani na pytanie: Z jakimi wyzwaniami Waszym zdaniem wiąże się adopcja dziecka, zwłaszcza z zupełnie odmiennej kultury? Konkurs trwa do piątku. Wśród autorów odpowiedzi rozlosujemy książkę Lisa-Xiu i Lin-Shi. Córki z Chin autorstwa  Dido Michielsen i Aukego Koka. Nagrodę ufundowało Wydawnictwo Dobra Literatura. Zapraszam.