Wszystkiego jest we mnie po trochu. Żalu, że jest tak, a nie inaczej. Zdziwienia, że jest tak, a nie inaczej. Szczęścia, że jest tak, a nie inaczej. Rozpaczy... Stan posiadania zależy od przyjętej perspektywy. Sens jest. Zamknięty w łupince świadomości, która jest moim przewodnikiem. Wydaje mi się, że wiem, dokąd zmierzam. I nagle w ulotnej iluminacji uświadamiam sobie, że "życie wie lepiej"[1]. Przyglądam się mu. Nasłuchuję. Wczytuję się w nie zachłannie. Szukam adresu swojej kobiecości poprzez odnajdywanie tropów własnego człowieczeństwa. Niektóre z nich urywają się i giną we mgle. Wierzę, że kiedyś mnie odnajdą.
Nie mieszkam w Sopocie. Ale bardzo bym chciała. Nie należę do kręgu kobiet, który bohaterki książki kultywują od lat i który pozwala im przetrwać trudne chwile. Uczą się od siebie nawzajem, czerpią z tych spotkań siłę i zrozumienie: siebie i swojego losu. To jeden z tych urwanych tropów w moim życiu. Nie czuję się cząstką żadnej wspólnoty. Są we mnie białe plamy. Niezaspokojone tęsknoty. Monika Gajdzińska pisze o tym jako o potrzebie spotykania się i dzielenia doświadczeniem. Axis mundi. Oś świata. "Kobiecy krąg. Miejsce, w którym mogę oderwać się na chwilę od zaangażowania w liczne zajęcia, przyjrzeć się sobie z perspektywy, poprosić o pomoc, posłuchać innych kobiet"[2]. Lektura tej poruszającej książki dotkliwie uświadomiła mi, że ja także potrzebuję swojej axis mundi, kiedy gubię kierunek i nie wiem, co chcę robić dalej. Ujęła mnie szczerością i autentyzmem. Odwagą opowiadania o najbardziej bolesnych doświadczeniach, która wypływa z głębi serc i przeżyć każdej z bohaterek książki. Mogłam poczuć się jedną z nich. Odnaleźć w kobiecym kręgu swoją mandalę. "Krąg jest w pewnym sensie bytem niezależnym, mądrzejszym od nas i dojrzalszym"[3]. Mogłam ogrzać się bliskością czerpaną z kręgu, napełnić spokojem, płynącym z akceptacji tego, co jest. Zanurzanie się w lekturę tej książki trudno porównać do jakiegokolwiek czytelniczego doświadczenia. Zostałam porwana niewymuszonym rytmem opowieści. Zaproszona do kobiecego kręgu. Do współodczuwania. Współprzeżywania. W każdej historii odnalazłam cząstkę siebie.
Kinga zaimponowała mi życiową pokorą, z jaką przyznaje się do własnej niedoskonałości. Po wielu dramatycznych doświadczeniach pojęła, że ich źródłem jest skrajny perfekcjonizm, który zaowocował chorobą nowotworową. "Niektóre nasze pomyłki zawierają w sobie ukrytą mądrość"[4]. Uczę się od niej właściwej miary i wagi rzeczy. Umiaru. Wsłuchuję się w swoje pragnienia i postanawiam poświęcić więcej czasu sobie, swojemu jestestwu. Próbuję zaakceptować własną niedoskonałość, polubić to, co we mnie jest najbardziej ludzkie, swoje słabości.
Ania poruszyła mnie opowieścią o tym, jak trudno jest pogodzić się ze stratą w czasach, kiedy śmierć stała się tematem tabu. Bezradność jest tym dojmująca, im trudniej mówić nam o swoich uczuciach, dzielić się nimi z najbliższymi, zwłaszcza w obliczu tak dramatycznych okoliczności. Ludzie nimi dotknięci potrzebują bliskości. Ciepła i wsparcia drugiego człowieka. Trudne jest pokonywanie międzyludzkich barier, kiedy zostało się wychowanym w rodzinie, po której odziedziczyło się problem z bliskością. Syndrom obcości nie pozwala na ofiarowywanie i otrzymywanie wsparcia. Kiedy odchodzi bliska osoba, pozostaje ból, że nie powiedziało się wszystkiego, co należało powiedzieć, że nie okazało się tyle miłości, ile pragnęło się okazać. Rana staje się głębsza i dłużej się goi. Strata ciąży mocniej i boleśniej. Mijają miesiące, zanim Ania zrozumie. Zanim zaakceptuje. Zanim nauczy się, że życie trwa nadal.
Maria to ja. Kolejna bohaterka. Z nią identyfikuję się najpełniej. Doświadczam katharsis, zgłębiając przyczyny jej wewnętrznego zablokowania, które pozbawia ją możliwości pełnego czerpania z życia i w pewnym sensie czyni z niej emocjonalną "kalekę". Zaczynam uświadamiać sobie mechanizmy swojego emocjonalnego upośledzenia, które przekłada się na nieakceptację mojego ciała i swojej fizyczności. Syndrom grzecznej dziewczynki... Moim wyzwoleniem była bliskość z ukochanym mężczyzną i długa praca nad swoimi emocjami prowadzona nieco po omacku na własną rękę, ona z kolei wyzwolenie znalazła w terapii tańcem. "Nasze ciała przechowują wiele historii. Kto wie, co mogłyby opowiedzieć ramiona, biodra, stopy, gdyby umiały mówić, a raczej, gdybyśmy chciały ich wysłuchać"[5]. Staję przed lustrem i wpatruję się w siebie. "W miarę jak dorastasz, odbierasz kolejne komunikaty z otoczenia, które informują cię o gestach i emocjach nieakceptowanych przez innych. Uczysz się je powściągać. [...] wystarczy dobrze rozejrzeć się na ulicy, żeby zobaczyć wiele takich zamrożonych ciał: puste spojrzenia, ramiona nienaturalnie uniesione do góry, płaskie brzuchy, zaciskające emocje i opancerzone klatki piersiowe. Nikt tam nie mieszka"[6]. Maria to ja... Stąd silne wzruszenie, gwałtowny wstrząs, dojmujące uczucie katharsis i powracanie do tej historii po wielokroć, żeby zaczerpnąć z niej siły i powtarzać sobie z czułością, że wszystko jest możliwe, trzeba tylko się odważyć i wsłuchać się w swoje uczucia oraz potrzeby swojego ciała i swojej duszy. Odnaleźć własną muzykę i własne kroki. Zidentyfikować, co jest moim żywiołem, i pozwolić się mu zagarnąć.
Justyna, której udało się wyzwolić z psychicznego współuzależnienia... Brygida, skazana na przewlekłą chorobę, upatrująca sens swego istnienia w życiowej aktywności i pokonywaniu ograniczeń, które narzuca jej coraz gorszy stan zdrowia... Obie mi zaimponowały.
Każda z kobiet opowiada inną, osobną historię, ale jednocześnie obie są mi w jakiś sposób bliskie: w swoich słabościach i odnajdywaniu ciągle od nowa nieposkromionej siły do walki z tym, co je tłamsi, niezależnie od tego, czy jest to ludzkie ciało, psychika, czy inni ludzie. Są po kobiecemu spragnione miłości i bliskości, a jednocześnie wykazują świadomą troskę o zachowanie własnej odrębności i indywidualności, które stanowią o ich wewnętrznej sile predestynującej je do zmagań z przeciwnościami, ale nie na przekór życiowej mądrości, że to "życie wie lepiej".
Ich historie są ze sobą doskonale zharmonizowane. Jest w nich ujmująca nienachalność. Naturalność i szczerość. Są głęboko ludzkie i prawdziwe. Jakże inne od tych wszystkich modnych obecnie poradników motywacyjnych uczących sztuki życia. Rozwój osobisty. Jak być asertywnym. Jak osiągnąć bogactwo i sukces. Wszystkie powielają jeden schemat, jakby zostały napisane przez jednego autora. Są produktem masowych trendów i zdają się urabiać masowego odbiorcę. Książka Moniki Gajdzińskiej otwiera czytelnika na głębszą perspektywę doświadczania własnego losu. Zawarte w niej historie zostały opowiedziane bez nutki fałszu, którą pobrzmiewają poradniki mające zapewnić spełnienie amerykańskiego snu o sukcesie. Są żywe i przejmujące aż do najgłębszej struny emocji, które w nas poruszają. Są uniwersalne i jednocześnie osobne, wyjątkowe, niepowtarzalne. Napełniają refleksją, zmuszają do zatrzymania się w biegu i spojrzenia nieco głębiej na kalejdoskop zdarzeń, z których plecie się nasze życie. Bycie w kręgu uczy dystansu do siebie, pozwala zobaczyć subiektywne doświadczenia, obawy, pretensje, lęki z innej perspektywy, w kontekście doświadczeń innych kobiet. W błysku olśnienia uzmysłowiłam sobie, że każda z tych kobiet ofiarowała mi coś cennego swoją opowieścią. Każda z nich odkryła się ze swoimi słabościami, ale wszystkie uczyniły to w piękny, odważny i mądry sposób. Nie proponują prostych, oczywistych rozwiązań, nie ograniczają się do powierzchownych wskazówek w poradnikowym stylu, lecz otwierają na potrzebę zmiany, inspirują, wyzwalają energię, dodają otuchy, zaszczepiając świadomość, że "musimy się odradzać, ciągle się odradzać, szybciej niż umieramy"[7].
--
[1] Monika Gajdzińska, "Jestem kobietą. Prawdziwe historie. O związkach, nadziejach, marzeniach, odwadze i przyjaźni", wyd. Dobra Literatura, 2010, s. 135.
[2] Tamże, s. 139.
[3] Autorka przywołuje tę prastarą formułę we wstępie książki. Zob. dz. cyt., s. 14.
[4] Tamże, s. 19.
[5] Tamże, s. 70.
[6] Tamże, s. 72.
[7] Tamże, s. 135.
Monika Gajdzińska, Jestem kobietą. Prawdziwe historie. O związkach, nadziejach, marzeniach, odwadze i przyjaźni, Wydawnictwo Dobra Literatura 2010
Nie mieszkam w Sopocie. Ale bardzo bym chciała. Nie należę do kręgu kobiet, który bohaterki książki kultywują od lat i który pozwala im przetrwać trudne chwile. Uczą się od siebie nawzajem, czerpią z tych spotkań siłę i zrozumienie: siebie i swojego losu. To jeden z tych urwanych tropów w moim życiu. Nie czuję się cząstką żadnej wspólnoty. Są we mnie białe plamy. Niezaspokojone tęsknoty. Monika Gajdzińska pisze o tym jako o potrzebie spotykania się i dzielenia doświadczeniem. Axis mundi. Oś świata. "Kobiecy krąg. Miejsce, w którym mogę oderwać się na chwilę od zaangażowania w liczne zajęcia, przyjrzeć się sobie z perspektywy, poprosić o pomoc, posłuchać innych kobiet"[2]. Lektura tej poruszającej książki dotkliwie uświadomiła mi, że ja także potrzebuję swojej axis mundi, kiedy gubię kierunek i nie wiem, co chcę robić dalej. Ujęła mnie szczerością i autentyzmem. Odwagą opowiadania o najbardziej bolesnych doświadczeniach, która wypływa z głębi serc i przeżyć każdej z bohaterek książki. Mogłam poczuć się jedną z nich. Odnaleźć w kobiecym kręgu swoją mandalę. "Krąg jest w pewnym sensie bytem niezależnym, mądrzejszym od nas i dojrzalszym"[3]. Mogłam ogrzać się bliskością czerpaną z kręgu, napełnić spokojem, płynącym z akceptacji tego, co jest. Zanurzanie się w lekturę tej książki trudno porównać do jakiegokolwiek czytelniczego doświadczenia. Zostałam porwana niewymuszonym rytmem opowieści. Zaproszona do kobiecego kręgu. Do współodczuwania. Współprzeżywania. W każdej historii odnalazłam cząstkę siebie.
Kinga zaimponowała mi życiową pokorą, z jaką przyznaje się do własnej niedoskonałości. Po wielu dramatycznych doświadczeniach pojęła, że ich źródłem jest skrajny perfekcjonizm, który zaowocował chorobą nowotworową. "Niektóre nasze pomyłki zawierają w sobie ukrytą mądrość"[4]. Uczę się od niej właściwej miary i wagi rzeczy. Umiaru. Wsłuchuję się w swoje pragnienia i postanawiam poświęcić więcej czasu sobie, swojemu jestestwu. Próbuję zaakceptować własną niedoskonałość, polubić to, co we mnie jest najbardziej ludzkie, swoje słabości.
Ania poruszyła mnie opowieścią o tym, jak trudno jest pogodzić się ze stratą w czasach, kiedy śmierć stała się tematem tabu. Bezradność jest tym dojmująca, im trudniej mówić nam o swoich uczuciach, dzielić się nimi z najbliższymi, zwłaszcza w obliczu tak dramatycznych okoliczności. Ludzie nimi dotknięci potrzebują bliskości. Ciepła i wsparcia drugiego człowieka. Trudne jest pokonywanie międzyludzkich barier, kiedy zostało się wychowanym w rodzinie, po której odziedziczyło się problem z bliskością. Syndrom obcości nie pozwala na ofiarowywanie i otrzymywanie wsparcia. Kiedy odchodzi bliska osoba, pozostaje ból, że nie powiedziało się wszystkiego, co należało powiedzieć, że nie okazało się tyle miłości, ile pragnęło się okazać. Rana staje się głębsza i dłużej się goi. Strata ciąży mocniej i boleśniej. Mijają miesiące, zanim Ania zrozumie. Zanim zaakceptuje. Zanim nauczy się, że życie trwa nadal.
Maria to ja. Kolejna bohaterka. Z nią identyfikuję się najpełniej. Doświadczam katharsis, zgłębiając przyczyny jej wewnętrznego zablokowania, które pozbawia ją możliwości pełnego czerpania z życia i w pewnym sensie czyni z niej emocjonalną "kalekę". Zaczynam uświadamiać sobie mechanizmy swojego emocjonalnego upośledzenia, które przekłada się na nieakceptację mojego ciała i swojej fizyczności. Syndrom grzecznej dziewczynki... Moim wyzwoleniem była bliskość z ukochanym mężczyzną i długa praca nad swoimi emocjami prowadzona nieco po omacku na własną rękę, ona z kolei wyzwolenie znalazła w terapii tańcem. "Nasze ciała przechowują wiele historii. Kto wie, co mogłyby opowiedzieć ramiona, biodra, stopy, gdyby umiały mówić, a raczej, gdybyśmy chciały ich wysłuchać"[5]. Staję przed lustrem i wpatruję się w siebie. "W miarę jak dorastasz, odbierasz kolejne komunikaty z otoczenia, które informują cię o gestach i emocjach nieakceptowanych przez innych. Uczysz się je powściągać. [...] wystarczy dobrze rozejrzeć się na ulicy, żeby zobaczyć wiele takich zamrożonych ciał: puste spojrzenia, ramiona nienaturalnie uniesione do góry, płaskie brzuchy, zaciskające emocje i opancerzone klatki piersiowe. Nikt tam nie mieszka"[6]. Maria to ja... Stąd silne wzruszenie, gwałtowny wstrząs, dojmujące uczucie katharsis i powracanie do tej historii po wielokroć, żeby zaczerpnąć z niej siły i powtarzać sobie z czułością, że wszystko jest możliwe, trzeba tylko się odważyć i wsłuchać się w swoje uczucia oraz potrzeby swojego ciała i swojej duszy. Odnaleźć własną muzykę i własne kroki. Zidentyfikować, co jest moim żywiołem, i pozwolić się mu zagarnąć.
Justyna, której udało się wyzwolić z psychicznego współuzależnienia... Brygida, skazana na przewlekłą chorobę, upatrująca sens swego istnienia w życiowej aktywności i pokonywaniu ograniczeń, które narzuca jej coraz gorszy stan zdrowia... Obie mi zaimponowały.
Każda z kobiet opowiada inną, osobną historię, ale jednocześnie obie są mi w jakiś sposób bliskie: w swoich słabościach i odnajdywaniu ciągle od nowa nieposkromionej siły do walki z tym, co je tłamsi, niezależnie od tego, czy jest to ludzkie ciało, psychika, czy inni ludzie. Są po kobiecemu spragnione miłości i bliskości, a jednocześnie wykazują świadomą troskę o zachowanie własnej odrębności i indywidualności, które stanowią o ich wewnętrznej sile predestynującej je do zmagań z przeciwnościami, ale nie na przekór życiowej mądrości, że to "życie wie lepiej".
Ich historie są ze sobą doskonale zharmonizowane. Jest w nich ujmująca nienachalność. Naturalność i szczerość. Są głęboko ludzkie i prawdziwe. Jakże inne od tych wszystkich modnych obecnie poradników motywacyjnych uczących sztuki życia. Rozwój osobisty. Jak być asertywnym. Jak osiągnąć bogactwo i sukces. Wszystkie powielają jeden schemat, jakby zostały napisane przez jednego autora. Są produktem masowych trendów i zdają się urabiać masowego odbiorcę. Książka Moniki Gajdzińskiej otwiera czytelnika na głębszą perspektywę doświadczania własnego losu. Zawarte w niej historie zostały opowiedziane bez nutki fałszu, którą pobrzmiewają poradniki mające zapewnić spełnienie amerykańskiego snu o sukcesie. Są żywe i przejmujące aż do najgłębszej struny emocji, które w nas poruszają. Są uniwersalne i jednocześnie osobne, wyjątkowe, niepowtarzalne. Napełniają refleksją, zmuszają do zatrzymania się w biegu i spojrzenia nieco głębiej na kalejdoskop zdarzeń, z których plecie się nasze życie. Bycie w kręgu uczy dystansu do siebie, pozwala zobaczyć subiektywne doświadczenia, obawy, pretensje, lęki z innej perspektywy, w kontekście doświadczeń innych kobiet. W błysku olśnienia uzmysłowiłam sobie, że każda z tych kobiet ofiarowała mi coś cennego swoją opowieścią. Każda z nich odkryła się ze swoimi słabościami, ale wszystkie uczyniły to w piękny, odważny i mądry sposób. Nie proponują prostych, oczywistych rozwiązań, nie ograniczają się do powierzchownych wskazówek w poradnikowym stylu, lecz otwierają na potrzebę zmiany, inspirują, wyzwalają energię, dodają otuchy, zaszczepiając świadomość, że "musimy się odradzać, ciągle się odradzać, szybciej niż umieramy"[7].
--
[1] Monika Gajdzińska, "Jestem kobietą. Prawdziwe historie. O związkach, nadziejach, marzeniach, odwadze i przyjaźni", wyd. Dobra Literatura, 2010, s. 135.
[2] Tamże, s. 139.
[3] Autorka przywołuje tę prastarą formułę we wstępie książki. Zob. dz. cyt., s. 14.
[4] Tamże, s. 19.
[5] Tamże, s. 70.
[6] Tamże, s. 72.
[7] Tamże, s. 135.
Monika Gajdzińska, Jestem kobietą. Prawdziwe historie. O związkach, nadziejach, marzeniach, odwadze i przyjaźni, Wydawnictwo Dobra Literatura 2010
Mam ta ksiazke! Dzieki Tobie i konkursowi! Wlasnie dwa dni temu przyjechala ze mna z Polski, ale przeczytalam ja juz tam. Wciagnela mnie. Moze glownie dlatego, ze wlasnie opowiada prawdziwe historie. Tez poczulam lekka zazdrosc, ze nie mieszkam w Sopocie i nie mam szans przylaczyc sie do takiego kregu. Czasami wydaje mi sie, ze moje problemy sa juz "koncem swiata", ale czytajac zwierzenia tych kobiet, oswiecilo mnie, ze sa ludzie.... ze sa kobiety, ktore zmagaja sie naprawde z trudnym losem. Ja tez mam blokade.... latwo przychodzi mi pisanie, ale gdy mam cos powiedziec, porozmawiac, nogi staja sie lekkie, jakby byly z waty, zaczynam przezywac prawdziwa traume. Bardzo porusz mnie los pani, uzaleznionej od meza, ktory nie byl jej wart. Zreszta kazda z tych historii jest takim glrbokim przezyciem i poniekat wniknieciem w glab wlasnej duszy... Polecam ta ksiazke, a tobie jeszcze raz dziekuje!Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńKasiu, dziękuję za komentarz. Cieszy mnie, że książka poruszyła Ciebie równie głęboko co mnie. Kiedyś, na studiach i po, miałam kilka bliskich mi kobiet w zasięgu ręki, tworzyłyśmy nieformalny krąg, czułam się cząstką małej kobiecej wspólnoty, osób, które się rozumiały, wspierały, doradzały, słuchały siebie, chodziły na koncerty, do teatru, na wspólne wyprawy, na babskie wieczory itp. Po przeprowadzce straciłam z nimi kontakt i czuję się wyrwana z kręgu, w tym sensie osamotniona. Wiem, że kobiety powinny się wspierać. Na razie nie znalazłam takiego kręgu w nowym miejscu. Ta cząstka mnie tęskni. Czuje pustkę. Książka Moniki Gajdzińskiej przynajmniej na chwilę ją zapełniła. Niesamowita lektura.
OdpowiedzUsuńKoniecznie muszę to przeczytać!
OdpowiedzUsuńNivejko, książka jest zaskakująca. Bardzo ważna i mądra.
OdpowiedzUsuńJolanto...nie pozostaje mi nic innego, jak zyczyc ci, by tam gdzie teraz mieszkasz powstal krag na miare twoich marzen i oczekiwan. Pozdrawiam serdecznie!
OdpowiedzUsuńWszystko jest możliwe – lada moment rozpoczynam kolejny etap edukacji (warsztaty dziennikarskie); możliwe, że podczas tych studiów poznam ciekawe i otwarte osoby i nawiążę z nimi bliższe relacje, na miarę takiego właśnie kręgu. Kasiu, dziękuję. :)
OdpowiedzUsuńkiedys zachecilas mnie aby siegnac po Ligocka...dziekuje:) to byl wstrzas emocjonalny:)
OdpowiedzUsuńa teraz to,koniecznie musze przeczytac,juz lubie:) pozdrawiam!
Poleciłam tę książkę mojej Mamie – przeczytała w jeden dzień. Bardzo jej się podobała. Według mnie ta publikacja wyzwala silne emocje, ale jednocześnie oczyszcza emocjonalnie i niesamowicie motywuje do wzięcia się za bary z życiem. Polecam!
OdpowiedzUsuńpiękna książka, prawda? my kobiety jesteśmy jednak silne...
OdpowiedzUsuńTo prawda. :) Witaj, Magda. Dodałam Twojego bloga do swojej listy blogów. Zapowiada się ciekawie. :) Aha, czytałam też Twoją recenzję tej właśnie książki. Pięknie się splata z moimi wrażeniami po lekturze.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Koniecznie musze przeczytać, jestem całkowicie zachęcona tą recenzją.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Kass
Kasiu, polecam. Cieszę się, że recenzja wpłynęła na Ciebie zachęcająco. :)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa notka, przyjemnie się czytało. Jeśli natknę się na tę książkę kiedyś, zajrzę. Sama okładka z kolei kojarzyła mi się z tymi śmiesznymi układankami buddyjskimi, nie pamiętam nazwy, chodzi mi o obrazy usypywane z kolorowych ziarenek ryżu i piasku na klasztornych podłogach. Ale ja zawsze mam dziwne skojarzenia, więc z góry pardon. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńMyślę, że książka będzie Ci odpowiadać. Mnie napełniła bogactwem emocji, zmobilizowała, natchnęła.
OdpowiedzUsuńPolecam.
Dziękuję. Za komentarz i za zaproszenie. :)
OdpowiedzUsuń