10 grudnia 2012

Hipnotyzująca siła wyrazu [Elfriede Jelinek "Amatorki"]


"Amatorki" zaspokoją oczekiwania najbardziej wybrednych książkowych kaskaderów, którzy uwielbiają prozę niepokorną, zaczepną, soczystą, skrzącą się od wyrafinowanej ironii i paradoksów. To książka ostra jak brzytwa i bezkompromisowa jak sama Jelinek. Przyprawiła mnie o istny gejzer emocji: od niezgody, irytacji,  zniecierpliwienia po olśnienie i podziw dla chirurgicznej precyzji, z jaką pisarka obnaża nasze ubezwłasnowolnienie przez konwencję, rolę społeczną, kostium, banał, kalkomanię. Cóż takiego zirytowało jednego z niemieckich krytyków literackich, że ośmielił się publicznie zdyskredytować  twórczość autorki, nazywając ją "pozbawioną talentu wariatką"?

Czego jak czego, ale autorce "Amatorek" na pewno nie można odmówić talentu. W niemałe zdumienie wprawia czytelnika niemal każdy aspekt tej literackiej ekwilibrystyki: nowatorska narracja oraz charakterystyczny, pełen połamańców język, który harmonizuje z kreacjami bohaterów. Wszystkie elementy genialnie ze sobą współbrzmią. "Przejrzysta kompozycja powieści, wyrafinowana architektura fabuły i języka oraz błyskotliwy opis czynią z tego utworu najbardziej rygorystycznie skomponowaną książkę autorki" [Marlies Janz]. I mimo że od jej debiutu minęło kilkadziesiąt lat, powieść noblistki wciąż zaskakuje hipnotyzującą siłą wyrazu, "muzycznym strumieniem głosów i kontrgłosów" [Thomas Steinfeld]. 
  
Jelinek nie kokietuje czytelnika, choć jego czujność może uśpić quasi-sielankowy początek. Szybko się jednak przekonujemy, że idylliczny krajobraz rozkwitający na pierwszej stronie powieści to "fałszywka". Autorka podejmuje wyrafinowaną grę z konwencjami, prowokując czytelnika do zweryfikowania zadomowionych w jego świadomości wyobrażeń o granicach literackiej narracji. Lektura powieści może graniczyć z doświadczeniem, które daje się porównać do wstrząsającej inicjacji. Pisarka wyrywa czytelnika z komfortowego kokonu złudzeń, które uśpiły jego świadomość i przytępiły ostrość widzenia. Nagle ujrzałam w całej swej szokującej klarowności bezlitosną machinę, która wprawia w ruch odwieczny kołowrót naszej egzystencji. Bohaterki powieści są żałośnie nijakie, ich życie jest bezdusznym teatrem, w którym zaludniające go postacie odgrywają swoje role niczym bezwolne marionetki, a podejmowane przez nie działania są efektem zaszczepianych im od urodzenia stereotypów, które przejmują kontrolę nad ich istnieniem wbrew fałszywym wyobrażeniom, że nasze "ja" jest bytem niepowtarzalnym, wyjątkowym. Człowiek w ujęciu Jelinek zostaje odarty z godności i indywidualizmu. Pokaleczona składnia pełna anafor, współbrzmień i kontrbrzmień, zniekształcone reguły interpunkcyjne i ortograficzne, rezygnacja z wielkich liter podkreślają, że człowiek w świecie wykreowanym przez autorkę jest tylko pozbawionym autonomii mięsem, skazanym na klęskę, nawet jeśli żyje w złudnym przeświadczeniu, że ziściły się jego [żałosne] marzenia. Autorka spogląda na rzeczywistość ludzkich pragnień, dążeń, poczynań z odległej, wyostrzonej perspektywy, którą uzyskała dzięki zastosowaniu groteskowej, momentami brutalnej ironii. Życie społeczne jest łańcuchem przypadkowych zdarzeń i interakcji wprzęgniętych w tryby oczekiwań i skostniałych wzorców, utartych scenariuszy reaktywowanych automatycznie poprzez powielanie zachowań, gestów, tropów myślowych. Człowiek łudzi się jedynie, że jest kreatorem swojego losu. Jelinek drwi z podobnych mrzonek, pokazując, jak iluzoryczne są te przekonania. Relacje społeczne, rodzinne, pokoleniowe itd. składają się z interakcji, które są rozmaitymi wariantami zależności: pan-niewolnik, kat-ofiara. Nie chciałam zaakceptować takiej wizji świata, ale jednocześnie nie byłam w stanie zaprzeczyć, że koncepcja ludzkiego życia zaserwowana nam przez Jelinek ma w sobie ogromną siłę wyrazu i porażającego autentyzmu.

Czytanie prozy Jelinek nabiera dodatkowego wymiaru. Towarzyszy mu nowa jakość. Jak w narkotycznym amoku, akapit za akapitem narasta w nas dziwna, permanentna konieczność, która ma w sobie jakąś dialektyczną dynamikę. Z jednej strony można odnieść wrażenie, że Jelinek drażni się z czytelnikiem z jakąś nieznośną, sadystyczną przyjemnością, z drugiej strony wyzwala w nim nieujarzmioną, irracjonalną potrzebę podążania za tokiem opowieści i zachłyśnięcia się nią aż do utraty tchu. To traumatyczne doznanie było dla mnie zarazem doświadczeniem epifanicznym. Czy można jednocześnie kochać i nienawidzić? Tak. Można. Kocham Jelinek. Nienawidzę Jelinek. Podobnie ambiwalentna była więź Elfriede Jelinek z matką, oparta na neurotycznej zależności: miłość-nienawiść. Takie skrajności towarzyszyły mi do końca lektury, co więcej, posmak koktajlu tak silnych emocji pozostał jeszcze długo po zakończeniu książki.

Kiedy czyta się "Amatorki", nie sposób pozostać obojętnym, niezaangażowanym, nijakim. A jeśli już ulegnie się tej chropowatej, fenomenalnej pajęczynie słów, z której autorka snuje swoją opowieść, reakcje są ekstremalne. Jakże czytelna w obliczu tych doświadczeń staje się słynna deklaracja pisarki. Podczas jednego z wywiadów na pytanie dziennikarki, co chce osiągnąć poprzez swoją twórczość, Jelinek odparła z przekonaniem: "Żeby czytelnik nie przeciągał się przyjemnie jak świnia w błocie, żeby zbladł przy lekturze". 

Nejednokrotnie i ja bladłam podczas lektury "Amatorek". Bladłam z oburzenia, niedowierzania. Bladłam z przerażenia. Bladłam pod dotykiem przejmującego ostrza ironii, którym autorka posługuje się po mistrzowsku. Bladłam... wstrząśnięta, zmiażdżona... i pokrzepiona zarazem. Ileż w tej powieści hipnotyzującej siły wyrazu i fenomenalnej przenikliwości.


 
 Elfriede Jelinek, Amatorki, tłum. A. Majkiewicz, J. Ziemska, WAB 2004