28 lutego 2010

O ogrodzie parabolicznie (Georg Maag, Ogród. Dobra opowieść na wielki smutek)

Książka Georga Maaga podbiła nasze serca. Moje i Grzegorza. Tatiankowe serduszko zapewne też ściskało się ze wzruszenia podczas lektury tej niezwykłej opowieści, chociaż trudno powiedzieć, co tak naprawdę czuła i czy zrozumiała wszystkie aluzje zawarte w książce Maaga.  Przyznaję, że miałam dylematy, czy przeczytać ją naszej trzylatce. Nie jest to łatwa lektura. Jak opowiedzieć dziecku o małej istotce, która traci ukochanego rodzica? Jak wyrazić uczucia, które przepełniają duszę kilkulatka, gdy umiera bliska osoba? To szalenie delikatny temat. I właśnie w taki delikatny, subtelny sposób został zrealizowany. Autor nie mówi wprost o śmierci, posiłkuje się raczej dyskretną aluzją, symbolem, parabolą. 
Była sobie Walentynka. Miała kochających rodziców, bezpieczny dom i piękny ogród rozciągający się za domem. Było to jej ukochane, przepełnione magią miejsce. Po powrocie z pracy tata codziennie zabierał ją do ogrodu i zamieniał się w czarodzieja. Opowiadał córce o gwiazdach, zerkających na nich z nieba, o chmurach, przepływających nad ich głowami, o wierzbie płaczącej, pochylającej się nad stawem w ogrodzie, o krzewach, kwiatach, ptakach i dwóch czerwonych rybkach mieszkających w stawie. Walentynka czuła się tu najszczęśliwsza, zwłaszcza w chwilach, gdy przebywała w swej wymarzonej arkadii z tatą. Nie wiedziała, co dzieje się za ogrodzeniem okalającym ogród, nie interesowało jej życie toczące się poza granicami tego cudownego świata. Ale któregoś razu tata nie wrócił do domu. Walentynka miała już  go nigdy więcej nie  ujrzeć. Dziewczynka bardzo się zmieniła. Przez kilka następnych dni niszczyła wszystko, co rosło w ogrodzie. Mama bezradnie obserwowała córkę, nie ingerując w jej destrukcyjne poczynania. Niebawem ogród opustoszał: zniknęły kwiaty, krzewy, wierzba straciła liście –  to Walentynka powyrywała je co do jednego, odleciały ptaki, które nie znajdowały tu już dla siebie schronienia, rybki zostały wyrzucone ze stawu za ogrodzenie, a jeśli w ziemi pojawiło się źdźbło kiełkującej trawy, Walentynka niszczyła je w zarodku. Ogród pogrążył się w ponurej pustce. Czas przestał mieć dla dziewczynki jakiekolwiek znaczenie. Któregoś dnia Walentynka, wchodząc do ogrodu, zauważyła przy płocie kiełkujące źdźbło trawy. Czym prędzej rzuciła się do unicestwiania tej maleńkiej iskierki życia.  Znalazłszy się tuż przy ogrodzeniu,  zorientowała się nagle, że jest od niego wyższa. Stanęła wyprostowana i spojrzała przed siebie. Jej oczom ukazał się olśniewający widok... 
Książka jest subtelną przypowieścią o stracie, cierpieniu, o próbie obłaskawienia bólu i rozpaczy. Odpowiedzią dziewczynki na stratę ukochanego rodzica staje się ucieczka w autodestrukcję, gniew i bunt. Ogród jej duszy przepełnia się pustką i samotnością.  Pogrąża się w ciemności. Ale to tylko jedna warstwa znaczeniowa opowieści. "Ogród" przede wszystkim opowiada o dojrzewaniu do wyjścia poza ramy własnego świata, ale też o dojrzewaniu do pogodzenia się z rzeczywistością. 
Nie sposób czytać tej książki, nie odnosząc jej do fabuły i symboliki "Tajemniczego ogrodu" Frances Hodgson Burnett. Oczywiście skojarzenie jest bardzo intuicyjne, bo książka Maaga jest adresowana do małych, zaledwie kilkuletnich odbiorców,  stąd jej prostota w fabule i języku. Ale obie historie, każda w charakterystyczny dla siebie sposób, koncentrują się na parabolicznym znaczeniu tytułowego ogrodu: jako krajobrazu ludzkiej duszy. Przepiękna, poruszająca opowieść, którą polecam do wspólnego, rodzinnego czytania.

Georg Maag, Ogród. Dobra opowieść na wielki smutek, ilustr. Irene Bedino, tłum. Jarosław Mikołajewski, Nasza Księgarnia

25 lutego 2010

Hanna Krall. Król kier znów na wylocie



Izoldo Regensberg... nie wiem, co powiedzieć. Brak mi słów… Tak się dzieje za każdym razem, gdy sięgam po „Twoją” opowieść.  Chyba nikt inny nie opowiedziałby o holokauście – bez histerii, o odczłowieczeniu... w tak uczłowieczający, autentyczny sposób. Bez patosu. Bez emocji. Bez ozdobników. Suchym, rzeczowym, lapidarnym stylem. Językiem oszczędnym, surowym... a jednak z porażającym realizmem. 

Hanna Krall pisała tę opowieść dwukrotnie, o czym zdawkowo wspomina się na kartach tej książki. O „autorce w Polsce” i Izoldzie R. mowa jest we wcześniejszym utworze pisarki – w książce „Hipnoza”, w reportażu Powieść dla Hollywoodu (Kraków 2002) [1]. Za drugim razem powstała ostateczna wersja Twojej nieprawdopodobnej historii. Miałaś wątpliwości, komu powierzyć napisanie tej opowieści. I miałaś kilku kandydatów do tej roli. Ale przyznasz, że dokonałaś właściwego wyboru. Oto książka niewielkich rozmiarów, oszczędna  w środkach wyrazu, ascetyczna w formie, ale wyrażająca tak wiele przeżyć, że można by nimi obdzielić co najmniej kilka biografii. Ile cierpienia i upodlenia jest w stanie przyjąć na siebie jedno ludzkie istnienie? Zostać sprowadzonym do istoty podrzędnego gatunku – wykluczonej ze społeczności ludzi i nadludzi, odseparowanej i skazanej na wegetację w getcie, napiętnowanej żydowskością – jako znamieniem czegoś wstydliwego, gorszego. Sprowadzonej do ciała, które można bezkarnie torturować, upokarzać, w którym zdławiono poczucie wartości, wypreparowano tożsamość – Izolda ciemnowłosa staje się Marią jasnowłosą.  Izolda Regensberg staje się Marią Pawlicką. Nosi medalik z Matką Boską, zna na pamięć modlitwę Zdrowaś Mario. Umie stawiać torebkę na stole nie jak Żydówka.  Umie mówić, patrzeć przed siebie i śmiać się nie jak Żydówka. Umie chodzić w butach na obcasach nie jak Żydówka. Izoldo o ciemnych włosach i ciemnych oczach... co sprawiło, że przeżyłaś. Przetrzymywano Cię na Pawiaku, torturowano, odczłowieczano w obozie zagłady. Jak to możliwe, że ocalałaś. Czy trzymała Cię przy życiu jedynie miłość do męża, którego pragnęłaś za wszelką cenę uratować? Poświęciłaś dla niego wszystko. Byłaś zdolna do najgorszych wyrzeczeń, myślałaś nawet, że dla ocalenia męża  i wyrwania go z obozu byłabyś w stanie kolaborować z wrogiem. Kupczyć swoim ciałem. Swoją duszą. Żałowałaś, że przegapiłaś taką możliwość. Okaleczona moralnie i fizycznie (podczas tortur na Pawiaku straciłaś zęby), dotarłaś aż do Mauthausen. Odnalazłaś go. Co czułaś? Spodziewałam się łez wzruszenia i nieopisanej radości...
„Zaraz poczuję ogromną radość, domyśla się. Na pewno będę bardzo szczęśliwa. 
Nie czuje radości.
Nie jest szczęśliwa.
Nic nie czuje, zupełnie nic” [2].
Czy to była miłość? Ta siła, która motywowała Cię do walki o przetrwanie? A może to po prostu była wola życia, a nie tylko miłość do człowieka, który był Twoim mężem... Do mężczyzny o delikatnych dłoniach.

Książka Hanny Krall nie jest jedynie kolejną jej wariacją na temat martyrologii żydowskiej. Motyw holokaustu stanowi tu tło dla tematyki egzystencjalnej. Jest to opowieść o miłości, o poświęceniu, o wyborach moralnych i ich konsekwencjach. O roli przypadku – a może zrządzenia losu?  Co determinuje los człowieka. Czy jego być albo nie być to jedynie kwestia wyboru, czy raczej zbiegu okoliczności? „Gdyby nie wzięto jej za prostytutkę, nie poszłaby do dozorcy Mateusza, nie wiedziałaby o Mauthausen, nie pojechałaby do Wiednia. Gdyby nie było Wiednia, zostałaby w Warszawie. Zginęłaby w powstaniu, w piwnicy, razem z matką” [3].

Przede wszystkim jest to historia o konfliktach i braku porozumienia. I wypływającej stąd przejmującej samotności. Samotność zyskuje tu wymiar egzystencjalny. Izolda nie potrafi porozumieć się z własnym mężem, który po latach odchodzi od niej i znika z jej życia. Nie potrafi porozumieć się z własnymi dziećmi, a potem z wnukami. Jako jedyna nie zna hebrajskiego, a tymczasem jej córki i wnuki rozmawiają w tym języku. Znowu jest sama po jednej stronie barykady. Córki i wnuczki nie rozumieją jej przeszłości, nie tylko dlatego, że Izolda nie potrafi im opowiedzieć o swoich przeżyciach po hebrajsku. To już są inne światy. Inne systemy wartości. Inne warunki, inne okoliczności. Symbolizuje to ostania sekwencja książki. Są urodziny Izoldy. Cała rodzina rozmawia przy stole po hebrajsku. Nawet zapis tych rozmów jest oddany za pomocą transkrypcji hebrajskiej, co jeszcze dobitniej uwypukla przepaść między nią a rodziną. Izolda nic nie rozumie. Pomiędzy tymi hebrajskimi zdaniami pojawiają się strzępy jej myśli. Co by było, gdyby... Przeszłość nie znika. Powraca nieustannie. Prześladuje. Zadręcza. 
„Gdyby matka nie ruszyła się ze stróżówki...
Gdyby Halina nie zaufała obcemu mężczyźnie...
Gdyby ojciec nie poszedł do Niemców...
(...)
Gdyby Janka Tempelholf nie została w Guben...” [4].


Gdyby...

[1] s. 145.
[2] s. 126.
[3] s. 101.
[4] s. 156.




---
Recenzja nagrodzona w konkursach:
Recenzja Tygodnia w wydawnictwie Świat Książki
Recenzja Miesiąca w księgarni internetowej Selkar.pl



22 lutego 2010

Dina Rubina. Oto idzie Mesjasz

"Kilka scen było już napisanych, już pociągnięte zostały drugoplanowe linie fabularne, nakreślone zarysy niektórych postaci... Pora wprowadzić głównego bohatera. Wiedziała już, że będzie to kobieta, ale nie czuła na razie, nie rozumiała, nie mogła jej sobie wyobrazić... A ponieważ w finale postanowiła złożyć ją w Wielkiej  Ofierze, nie chciała się spieszyć" [s. 256]. Można by oczekiwać, że takie słowa pojawią się na początku powieści. Ale w książce Diny Rubiny nie ma oczywistych i przewidywalnych rozwiązań. Historia jest wymyślana, a raczej "wymyśla się", jakby na naszych oczach, wymykając się autorytatywnej władzy demiurga-pisarza. Mamy tu pisarkę N., postać, która może być alter ego samej autorki. Właśnie pisze powieść. Obserwujemy jej zmagania z materią fabularną, walkę o dokończenie książki, jej zawieszenie między realnością a fikcją. Snuje swoją opowieść, nie mając jeszcze w głowie gotowego scenariusza. Ale jakaś złowroga koncepcja z zabójstwem w finale książki  krystalizuje się w jej wyobraźni, i nagle czytelnik zdaje sobie sprawę, że opowieść, którą pisze pisarka N., to odbicie fabuły, stworzonej w powieści przez Dinę Rubinę, w książce, o której właśnie opowiadam. Czy pisarka N. to Dina Rubina?  Czy bohaterowie wymyśleni przez N. to cienie postaci zaludniających świat książki Rubiny? To metatematyczne zazębienie się dwóch książkowych wymiarów tworzy zupełnie zaskakującą wartość. Czytelnik ma już jakieś wyobrażenie o losach postaci, został już wtajemniczony w ich historie, tęsknoty, marzenia, tragedie i nikczemności. Zdążył już poznać ukazane w książce środowisko rosyjskiej inteligencji, przybyłej do Izraela po rozpadzie Związku Radzieckiego. Są to ludzie wykształceni, absolwenci najlepszych rosyjskich uczelni, którzy tu, w odzyskanej ojczyźnie, stają się ludźmi drugiej kategorii. I nagle,  na półmetku lektury, jakby mimochodem dowiaduje się, że jedno z bohaterów książki pisanej przez N. zostanie zabite. Wizja zabójstwa, przeczucie tragedii, niczym w dramacie antycznym, zaczyna się czaić gdzieś w zakamarkach tej labiryntowej historii o ludziach pragnących znaleźć swoje miejsce na ziemi, ułożyć sobie życie w tej krainie obiecanej, jaką jest Izrael. Kim będzie ofiara? Pisarka N. "wiedziała już, że będzie to kobieta, [...] ale nie mogła jej sobie wyobrazić...". Rubina snuje opowieść skonstruowaną z kilkudziesięciu ścieżek fabularnych, wprowadzając do powieści bohatera zbiorowego, którego oblicze utkane zostało z losów kilkudziesięciu postaci. Ich historie zostały zarysowane szkicowo, ale niebanalnie. Nie mogłam wyjść z podziwu, jak to jest możliwe, że pisarka, dzieląc stworzony świat pomiędzy tylu bohaterów, potrafiła wydobyć z nich najgłębsze okruchy emocji, drążąc w wyobraźni czytelnika wszelkie niuanse i zawiłości psychologiczne, których doświadczają bohaterowie. Bodaj najsympatyczniejszą z nich jest Zjama, z wykształcenia muzykolog, z zawodu redaktor. Kobieta o pięknej, łabędziej szyi, o duszy przepełnionej czułością, wrażliwością na piękno, w której od czasu do czasu budzi się gniew i nienawiść. Budzi się żal, że w zamian za przywiązanie i wierność Izrael odpłaca się jej niewdzięcznością. Zjama musi zapomnieć o swoich ambicjach, schować godność do kieszeni i szukać możliwości zarobku, by utrzymać rodzinę. Tak jak inni reprezentanci tego środowiska, jest zmuszona borykać się z zacietrzewieniem Arabów i nieustępliwością izraelskiej elity. Musi zaakceptować trudne warunki bytowe: życie z rodziną w maleńkiej przestrzeni, w ciągłym strachu przed nienawiścią muzułmanów. Nad wzgórzami Samarii rozsnuwa się niepokój. Zjama boi się jechać do pracy. Wraz z innymi repatriantami mieszka w strzeżonym przed muzułmanami osiedlu nieopodal Tel Awiwu. Codziennie pokonuje nieprzyjazne terytorium, by dostać się do Jerozolimy, do redakcji gazety "Połdzień", w której pracuje. Znosi te niesprzyjające okoliczności z siłą godną pozazdroszczenia. Codziennie wraca do domu, położonego na skrawku ziemi u stóp wzgórz Samarii, do ukochanego męża i dwojga małych dzieci. Trudno zrozumieć, co ją tu trzyma, tym bardziej że mąż marzy, by się stąd wyrwać. Bo co to za wolność? Takie życie w trudnych warunkach, bez luksusów, ze strachem skurczonym tuż pod skórą. Antagonizmy izraelsko-muzułmańskie dają o sobie znać bardzo często. Przyjaciel Zjamy, pracujący w innej gazecie, właściciel zielonej renówki, z którym Zjama co dzień podróżuje do pracy, nie rozstaje się z pistoletem. Kiedy przejeżdżają przez strefę strachu – skrawek ziemi, gdzie nierzadko dochodzi do starć z muzułmanami – Chaim wyciąga pistolet ze schowka, tak na wszelki wypadek, bo nigdy nic nie wiadomo. A Zjama cały czas wstrzymuje oddech, i trwa w takim stanie zawieszenia, dopóki nie przedostaną się poza niebezpieczną strefę. Liczni bohaterowie stworzeni przez Rubinę nawet się nie znają, ale ocierają się o siebie niczym postaci w filmach Kieślowskiego, a ich losy splotą się w tragicznym finale powieści, w którym ziszcza się krwawa wizja wysnuta przez pisarkę N. Czas tej krwawej ofiary nie jest tu przypadkowy. Bohaterowie świętują Jom Kippur, czyli Dzień Pojednania, jedno z najważniejszych świąt żydowskich o charakterze pokutnym. Widzę bohaterów w synagodze zebranych na nabożeństwie – niektórzy ubrani są w tałesy – w zapamiętaniu śpiewających pieśń Kon Nidrei,  głośno i z rozpaczą żałujących za grzechy, proszących Boga o przebaczenie, z wiarą, że okazując skruchę, dostąpią tej łaski. Po rytuale tego duchowego (i fizycznego – niektórzy Żydzi odbywają rytualną kąpiel w mykwie) oczyszczenia można poczuć się wolnym, lekkim i szczęśliwym. Jak co roku zatem wielu rosyjskich Żydów po zakończeniu święta i postu umawia się ze znajomymi w jakiejś knajpce, by w serdecznym gronie rozkoszować się smakiem ulubionych potraw. Jest wieczór. Zjama z mężem i przyjaciółmi gwarzą przy stoliku. W knajpce panuje gwar, słychać rozmowy w najróżniejszych językach: hebrajskim, rosyjskim, francuskim, angielskim, arabskim. Ludzie są rozluźnieni, szczęśliwi,  śmieją się beztrosko, wolni choć na kilka godzin od dręczącego ciężaru lęków,  toczących ich dusze każdego wieczoru. W takiej atmosferze można poczuć się na chwilę szczęśliwym. Spokojnym. Ta scena może się kojarzyć z sekwencją z filmu "Amerikan Beauty" –  bohater zostaje zastrzelony w chwili, gdy czuje się szczęśliwy jak nigdy dotąd. Zjama flirtuje z mężem, który pochyla się do jej łabędziej szyi i szepcze jej do ucha miłosne wyznanie. Piękna scena. Ale do knajpki przedostaje się młoda Arabka. Wybiera sobie przypadkową ofiarę. Spogląda z rozpaczą na łabędzią szyję Zjamy, na uśmiech błąkający się na jej ustach, i niespodziewanie dla wszystkich rzuca się na kobietę z nożem... Całą scenę obserwuje z drugiego końca tarasu pisarka N., która z przyjaciółmi świętuje tutaj zakończenie święta Jom Kippur. Z przerażeniem uświadamia sobie, że właśnie na jej oczach urealnia się scena krwawej ofiary, którą nie tak dawno widziała oczyma swojej wyobraźni, pisząc ostatnią powieść.
Odnalazłam w tej książce wiele tropów i aluzji prowadzących do innych tekstów kultury: do symboliki i archetypów Biblii, zwłaszcza do Starego Testamentu, do pisarstwa Tadeusza Borowskiego (motyw zagłady powracający we wspomnieniach ocalonych z obozu koncentracyjnego), do twórczości Hanny Krall (w odwołaniach do holokaustu i demitologizacji żydowskich stereotypów narodowych).
Wspomniana na początku gra z tradycją, która staje się dominantą tej powieści,  nie ogranicza się tylko do rozwiązań fabularnych. Mamy tu bowiem przedziwną mozaikę językową, w której komizm i farsa splatają się z liryzmem, zamyślenie i chwytająca za duszę liryczna refleksyjność sąsiaduję z kpiną i absurdem językowym. Znakiem rozpoznawczym tego stylu jest realizm językowy w otoczce subtelnej groteski. Jednocześnie styl pisarki zachwyca malarskimi opisami, przesyconymi grą kolorów i światła, zdradzającą wrażliwość i wyobraźnię plastyczną autorki. Rubina rozprawia się także z mentalnością i mitami narodu żydowskiego. Obnaża stereotypy, zderza sacrum z profanum, odziera z otoczki świętości mit ziemi obiecanej. Desakralizacji poddaje także mit związany z oczekiwaniem na nadejście Mesjasza:
"Roztrwonią ten kraj, czekając na swego Mesjasza, przeżują go i popiją piwem".
Jest to książka wielowymiarowa, opowiadająca o stopniowej utracie złudzeń, o strachu – przed życiem, przed sobą, przed drugim człowiekiem, o strachu przed śmiercią. O szukaniu własnego miejsca na ziemi. O bezcelowości wszelkich ludzkich zmagań i ludzkiej walki o to, by nadać swej egzystencji jakiś sens. O absurdzie ludzkich idei. O głupocie fanatyków. O tym, że ślepe podporządkowanie się społecznym i narodowym absolutom czyni ludzi więźniami. Marionetkami. Tę iluzoryczność i marionetkowość podkreślają opisy przestrzeni ukazanej jako teatralne dekoracje:
"Nad ich pijanymi głowami wisiał  płonący sierp księżyca. Kiczowate teatralne gwiazdy, gęsto przyszyte przez rekwizytora do czarnej tkaniny nieba, mrugały do łańcuszka topazów-latarni na autostradzie, biegnącej daleko w dole".
"I my wszyscy jesteśmy kaskaderami. I to państwo – też jest wiecznym kaskaderem. Tylko kina mamy już po dziurki w nosie".
W Polsce ukazała się jeszcze jedna powieść Diny Rubiny –  "Na Górnej Masławce", wydana nakładem wydawnictwa Muza. Myślę, że warto przeczytać obie książki tej rosyjskiej pisarki żydowskiego pochodzenia. 



21 lutego 2010

Na antenie radia Dwójki. Inny Chopin















Tuż po północy. Radio Dwójka. Niezwykła muzyczna podróż wyobraźni... Najbardziej urzekła mnie aranżacja zatytułowana "Chopin w Andaluzji" – niestety, nie do namierzenia w internecie.  "Chopin w Afryce" to dla mnie taka ciekawostka muzyczna.  Utwory, które udało mi się odnaleźć w serwisie YOU TUBE, pochodzą z płyty: "Chopin na 5 kontynentach. Maria Pomianowska i przyjaciele" – wydawca Musart i CM Records, premiera 22 stycznia 2010.
Na płytę składa się 14 kompozycji:  Chopin na Dzikim Zachodzie, w Persji, Andaluzji, Afryce, Chinach, Japonii, Syberii, Indiach, Arabii, Bułgarii, Brazylii, Armenii, na Bałkanach, na Mazowszu.

  I kilka muzycznych okruchów:

Maria Pomianowska - Chopin w Arabii
(aranżacja oparta na dwóch pieśniach Fryderyka Chopina)
"Nie ma czego trzeba" i "Wiosna"
Maria Pomianowska - aranżacja i dyrygentura
Orkiestra OFAM
Alina Mleczko - solo saksofon sopran
Gościnnie:
Gwidon Cybulski - bębny
Kuba Pogorzelski - bębny
Mohamed "Gaspard" Conde - bębny


Maria Pomianowska - Chopin w Afryce
 Preludium Op.28 nr 15
Maria Pomianowska - dyrygent
Orkiestra OFAM
Alina Mleczko - solo saksofon sopran
Gościnnie:
Gwidon Cybulski - śpiew, balafon
Kuba Pogorzelski - djembe
Mohamed "Gaspard" Conde - balafon



I jeszcze ostatnia "zdobycz" – Chopin w Andaluzji. Dziękuję, Anonimie (podziękowanie również w komentarzu).


20 lutego 2010

Okruchy dnia

***
Sobotnia krzątanina. Grzegorz przygotowuje rogaliki według przepisu Isadory, a ja staram się ogarnąć bałagan w naszym tymczasowym lokum, z którym zaczynam się stopniowo identyfikować jako naszą przystanią na drodze ku upragnionej ziemi obiecanej. Tatianka próbuje się włączyć w ten sobotni rytuał. Biega od Grzegorza do mnie – i na odwrót – i proponuje swoją pomoc, całkowicie bezinteresownie. Kiedy za każdym razem pozwalam jej uczestniczyć w moim cultus domesticus*, Tatianka stwierdza z rozbrajającą powagą:
– Mamo, jesteś moją przyjaciółką.

***
Wielkie prasowanie. Tatianka  aktywnie włącza się do moich poczynań, próbując budować namiot z uprasowanej poszwy na kołdrę i niwecząc mój  tytaniczny wysiłek, by nadać prasowanym powierzchniom aksamitną gładkość. W końcu, widząc bezsens swojej syzyfowej pracy, proszę naszą niestrudzoną konstruktorkę:
– Tatianko, proszę iść do pokoju, włączymy bajeczkę.
– Nie, ja będę pomagać.
– Skarbie, idziemy do pokoju, szybciutko – próbuję być konsekwentna i nieprzejednana.
Na to Tatianka rezolutnie:
– Mamo, ale ja nie mogę się szybciej śpieszyć.


* cultus domesticus – sentencja łacińska: troska o dom 

19 lutego 2010

O emocjach. Franklin ma zły dzień

O emocjach w literaturze dziecięcej była już mowa chociażby na blogu Czytanki- -przytulanki – w postach Jestem zły! oraz Tadeusz Ross. Emocje. Zazwyczaj książki czytane naszym milusińskim pokazują tę jasną stronę uczuć, których doświadczają bohaterowie opowiastek. Przyjaźń. Miłość. Radość. Szczęście... Kiedy czyta się maluchowi o takich przeżyciach, samemu doświadcza się poczucia "nieznośnej lekkości bytu". Cytuję za Kunderą – nieznośnej, bo nierealnej, nieprawdopodobnie wyidealizowanej, jednowymiarowej. Jako mama marzę, by umieć rozmawiać ze swoim dzieckiem o uczuciach. Świetnie się dyskutuje o tych pozytywnych emocjach, nieco trudniej – gdy w grę wchodzą emocje destrukcyjne. Aby dziecko było świadome swego zachowania i własnych, nie zawsze przyjemnych dla rodzica reakcji emocjonalnych, najpierw musi się je nauczyć identyfikować i nazywać.
Podpisuję się pod refleksją zawartą w postach o emocjach na blogu Czytanki-przytulanki: dziecko ma prawo do wyrażania swoich emocji. I o tym też opowiada kolejna książka z naszej ulubionej serii: "Franklin ma zły dzień". 
I tym razem opowiastka o perypetiach małego żółwika poruszyła naszą Tatiankę. Gdy tylko zerknęła na pierwszą ilustrację – jeszcze zanim zaczęłam czytać książkę – zauważyła, że Franklin jest smutny. Zwróciłam uwagę na to, że Tatianka często mówi o tym, że jej czy też komuś innemu, na przykład jakiemuś bohaterowi literackiemu, jest smutno. Zdaje się, że już oswoiła dla siebie to przeżycie. Mam wrażenie natomiast, że takie doświadczenia, jak złość, gniew, poczucie rozczarowania, straty – i co za tym idzie, cierpienia, są jeszcze dla niej nieco abstrakcyjne. Zostały one w bardzo przystępny sposób zobrazowane w opowiastce o Franklinie. Ale historyjka nie ogranicza się jedynie do zilustrowania negatywnych emocji – mały czytelnik dowiaduje się w końcu, co było źródłem tych wszystkich niełatwych uczuć i jak można sobie z nimi poradzić. Nie zdradzę sposobu Franklina na uporanie się z przykrymi uczuciami – po prostu najlepiej poznać go samemu, czytając książkę na przykład swojej latorośli. Gwarantuję, że po lekturze nie sposób będzie wymigać się od bardzo emocjonującej rozmowy z naszym kilkulatkiem na temat Franklinowych, nieco zaskakujących reakcji i nietypowych – jak na Franklina – "kontrowersyjnych" zachowań. 

Bourgeois Paulette, Franklin pomaga koledze, ilustracje Clark Brenda, tłumaczenie Patrycja Zarawska, wydawnictwo Debit

18 lutego 2010

Czułe słówka

Nie ma to jak porcja czułych słówek przed południem. Nasza latorośl to zdecydowanie tak zwana córeczka tatusia. Jeśli ktoś miałby jakiekolwiek wątpliwości, wystarczy posłuchać strzępków dialogów w tonacji czułej, które udało mi się mimochodem zarejestrować...

Grzegorz: Moje słoneczko, mój aniołek... (buziaczek)
Tatianka: (chowa się w objęciach taty)
Grzegorz (rozpływa się w zachwytach): Kocham cię.
Tatianka (szczęśliwa): Ja tes cie kocham.
Grzegorz (rozanielony): Moja Tatianka słodka..
Tatianka (wniebowzięta): Moja tata słodka.

Chwilo, jesteś piękna, trwaj wiecznie...

17 lutego 2010

Walentynkowe klimaty...

Walentynki już poza nami, ale jeszcze w powietrzu unosi się zapach tajemnicy i poezji. Od kilku dni chodzą za mną wiersze Bogusława Adamowicza, pełne grozy, baśniowości, magii i erotyzmu...

Poeta raczej zapomniany. Trafiłem na niego przypadkiem w bibliotece wiele lat temu i bardzo często powracam do lektury jego wierszy.

Adamowicz urodził się 13 stycznia 1870 roku w Mińsku. Poeta, prozaik i malarz, autor opowiadań utrzymanych w stylistyce weird-fiction (fantastyki grozy).
Studiował malarstwo w Paryżu, a do Mińska powrócił około 1911 roku. W latach 1918 – 1920 był redaktorem "Gońca Mińskiego". Od 1920 do 1944 roku mieszkał w Warszawie, gdzie po powstaniu warszawskim został przymusowo ewakuowany i zaginął bez wieści. 

Jego twórczość można byłoby podzielić na dwa nurty. Pierwszy z nich to tematyka erotyczna o nekrofilskim, a nawet lekko satanicznym odcieniu. Wiersze te wywodziły się z kręgu inspiracji twórczością Poego oraz typowych młodopolskich zainteresowań wszelkiego rodzaju skrajnościami, zboczeniami i zwyrodnieniami umysłu ludzkiego. Skrajnie pojmowana, niszczycielska i chorobliwa żądza zaspokojenia seksualnego jest u Adamowicza tożsama z bergsonowską élan vital, mimo iż poczucie sił życiowych czerpie z bliskości śmierci. Jest poetą bardzo wrażliwym na detale, obrazy i doznania. Język, którym się posługuje, jest plastyczny, demoniczny i tajemniczy.

Drugi tor poezji Adamowicza zalicza się do nurtu kontynuującego i poddającego rozważaniom filozofię genezyjską Juliusza Słowackiego, Adamowicz był przy tym zwolennikiem relatywizmu historiozoficznego, a  jednocześnie (swoją wizją narodu oraz wrażliwością na krzywdę i spodlenie społeczne) zbliżając się raczej w stronę pozytywizmu niż Młodej Polski. Krytycy dopatrują się w poezji Bogusława Adamowicza wpływów twórczości Charles’a Baudelaire'a.

Mnie osobiście  w utworach Adamowicza porywają światy, które kreuje w sposób zaskakujący, tworząc klimat psychodelicznej grozy doprawionej niesamowitym pięknem, eterycznością i zmysłowością. Poezję każdy odbiera inaczej. Można oczywiście rozbierać ją na wersy, strofy, rymy lub literki :-), ale czy w tym tkwi piękno poezji? To tak, jak z malowaniem obrazu. Farby te same, a efekt... jakże różny.
Ale dosyć o tym. :-) Poniżej kilka wierszy Bogusława Adamowicza, niech każdy sam oceni...

Wąż
W nocy, gdy świat się w mroku pogrąży bezwładnie
I uśnie w zimnych brzegach toń zdrętwiała morza:
Ja w twą alkowę senną cicho się zakradnę
Podpełznę niewidzialny do twego łoża.
I tam, gdzie się twa postać w świetle lampki bieli,
Gdzie skroń twa tajnym znojem gorączkowo pała,
Przyczołgam się do ciepłej, ciepłem twej pościeli
I do wezgłowia twego dziewiczego ciała.
Pod rąbki twej bielizny szyją gadu śliską
Wślizgnę się do nagiego, dyszącego łona,
Jaszczurczą piersią przylgnę doń tak strasznie blisko -
Jak żadna pierś doń nigdy nie była zbliżona.
Potem w długie objęcia ujmę twe ramiona,
Kształtne nogi i biodra, krągłą pierś i szyję -
Wokoło ciebie całej cały się obwiję! -
I nareszcie - ty ze snu ciężkiego zbudzona,
Ockniesz się - i przejęta rozpaczliwą trwogą -
Ujrzysz ponad swym czołem głowę mą złowrogą
I dwoje ócz jaszczurczo utkwionych w twym oku,
Bezlitośnie płonących pożądliwym żarem...
Wzdrygniesz się, zechcesz krzyknąć - lecz pod strasznym czarem
Tego bezlitosnego wężowego wzroku
Zamrze Ci głos - i serce skrzepnie - i bezwładnie
W rozpaczliwym poddaniu głowa Ci opadnie
I z przymgloną powieką - z obumarłym ciałem -
Roztulisz drżące usta...
Wtedy - z dzikim szałem -
Ja gwałtownie zakręcę swych uścisków zwoje,
W objęciu swym duszącym pierś twą ścisnę śnieżną -
I w słodkie twoje usta z tkliwością lubieżną,
Śmiertelnym tchnące jadem, żądło chciwie wpoję.

A ten następny szczególnie lubię

Noc taka piękna!...
Noc taka piękna!... Z błękitów patrzy gwiazd plejada,
Fala gwarzy i błyska ponad tonią ciemną,
Las śpi we mgle i przez sen cichą baśń powiada...
Noc taka piękna!... Ach czemuż ty nie jesteś ze mną?...


Tam, w ogrodzie dwie lilie zakochane rosną,
Woń rozkoszna z kielichów pochylonych płynie...
Tam, za rzeką, dwa głosy nucą pieśń miłosną,
Tęskne echo po wodnej ściele się równinie...


Pieśń zamilkła... Cyt... Słyszę plusk płynącej łodzi...
Łódź przemknęła i znikła, w łódce - ludzi dwoje...
Od szpaleru woń lilij rzewna mię dochodzi...
Milczą brzegi, drżą gwiazdy, lśnią przejrzyste zdroje.


Fala błyska i gaśnie... Lekki wietrzyk wzdycha,
Las się budzi, szmer bieży w jego głąb tajemną...
Wietrzyk ustał, szum zamilkł... Noc tak jasna, cicha,
Noc tak błoga... Ach czemuż ty nie jesteś ze mną?!...


 Świętokradztwo
Stracił ją... Lecz odnalazł... Spod kamiennej straży
Wydarł, porwał w objęcia i uniósł przemocą,
Pchany żądzą zbrodniczą, co mu biła z twarzy,
Biegł z nią burzliwych niebios ukrywany nocą.


W głuchą i pełną grozy zaniósłszy ją stronę,
Z troskliwością na senne opuścił posłanie
I szeptał jej wyrazy miłością szalone,
Chociaż była milcząca i nieczuła na nie.


Z tkliwością obłąkanych złowieszczo łagodną,
Patrzył w twarz jej, rozgarniał włos nad czołem złoty,
Całował skroń jej bladą, lica, wargę chłodną,
Niepomny, że mu wzajem nie zwraca pieszczoty...


I z boleścią swej żądzy tragicznie lubieżną
Rzucał jej się na łono - przy błyskawic błysku -
Szarpał odzież jej chucią miotany bezbrzeżną,
I w dzikim nieprzytomnie tulił ją uścisku...


I ledwo, gdy świt w chmurach zabłysł lodowaty -
Blady, jak bladość twarzy zdjętej przerażeniem -
I wionął w twarz mu ostrym, przejmującym tchnieniem,
I gasząc chuć w nim, brzaskiem obielił jej ciało,


Bierne - zbrukane zbrodnią - obnażone z szaty,
Poszargane szaleństwem świętokradzkich gwałtów,
Gdy spostrzegł sine wargi, powiekę sczerniałą
I niemą nieruchomość jej ostygłych kształtów:


Na jej przebłysk myśli - pod czaszką wszeteczną,
Na mgnienie - gdy obłędu spadła zeń skorupa,
Na krótką chwilę - zgrozą przerażeń wieczną -
Pojął, że przez noc całą miał w objęciach trupa.
 
 
 

13 lutego 2010

Językowa zgaduj-zgadula


Bywa, że po konwersacji z Tatianką długo się zastanawiamy, co może znaczyć słowo, którego użyła podczas rozmowy. I to wiele razy. Wczoraj na przykład usłyszeliśmy takie oto nowotwory językowe: gupa, kowa.
Zastanowił nas zwłaszcza ten pierwszy twór, bo jakoś tak podejrzanie nam się kojarzył. Długo dociekaliśmy, co mogą znaczyć. I, a jakże, wpadliśmy na trop, ale to dzięki kontekstom, w jakich zostały użyte przez naszą latorośl. Ale gdyby tak próbować zgadywać bez kontekstu... Ciekawe, na ile językowa wyobraźnia dorosłych sprostałaby wyzwaniu?

Dwa oblicza altruizmu. Franklin pomaga koledze


Wszelka radość obecna na świecie
Bierze się ze szczęścia, którego życzymy innym.
Wszelkie cierpienie obecne na świecie
Bierze się ze szczęścia, którego życzymy sobie.
Szantidewa
Altruizm jest dla mnie jedną z postaw, którą cenię sobie najbardziej. Jest to wartość, która stanowi fundament wielu systemów filozoficznych i religijnych, kojarząc mi się przede wszystkim z buddyzmem i filozofią Dalajlamy,  ujmującego mnie swoim dziecięcym, ciepłym uśmiechem,  odzwierciedlającym jego wewnętrzne światło. Oczywiście nasza latorośl nie ma pojęcia, że istnieje ktoś taki jak Dalajlama, i zapewne miałaby spore trudności z wyartykułowaniem jego imienia (nazwiska?), ale za to poznała innego bohatera, dla którego, podobnie jak dla tybetańskiego przywódcy duchowego, altruizm stał się ścieżką prowadzącą do samorealizacji. Postać małego żółwika, bohatera serii o sympatycznym Franklinie,  Tatiana poznała już wcześniej  z części zatytułowanej "Franklin mówi 'kocham cię'". Kreacja żółwika tak dalece przypadła jej do gustu, że postanowiliśmy pójść za ciosem i uzupełnić brakujące ogniwa serii o kilka następnych tytułów. Na pierwszy ogień poszły zatem "Franklin ma zły dzień" (książka mówiąca o emocjach) oraz "Franklin pomaga koledze".
Ta ostatnia jest obecnie lekturą obowiązkową nie tylko w przerwach między  jedną i drugą zabawą, ale też  jako czytanka przed snem. W tej części Franklin personalizuje takie wartości, jak altruizm i empatia. Ale okazuje się przy okazji, że altruizm może mieć dwa oblicza... Podczas szkolnej wycieczki do lasu, zorganizowanej przez panią sowę,  żółwik ma okazję pomóc maleńkiemu ślimakowi. Franklin wychodzi z założenia, że maleństwo nie poradzi sobie samo w lesie. Wyręcza je we wszystkich działaniach: nosi ślimaka na swojej skorupie, nie pozwalając mu się za bardzo forsować, zdmuchuje za niego płatki z dmuchawca, w obawie, że ślimak nie będzie w stanie wykrzesać z siebie na tyle silnego dmuchnięcia, by sobie z tą akrobacją oddechową poradzić, zbiera za niego maleńkie skarby, takie jak szyszki, kamienie, żołędzie... Jednym słowem – jest tak przejęty swoją rolą, że nie zauważa, iż ślimak ma dość jego nadopiekuńczej troski. Kiedy w końcu to do niego dociera, robi mu się przykro. Tatianka zdaje sobie z tego sprawę, zawsze bowiem w tym momencie komentuje: "Ojej, Fanklin jest smutny, jest mu przyklo" – to jeden z  ostatnio zaanektowanych przez Tatiankę zwrotów; zazwyczaj gdy na coś jej nie pozwalamy, nasze rezolutne dziecię próbuje na nas wpłynąć, robiąc smutną minkę i mówiąc: "Jest mi bardzo przyklo". A wracając do bohatera książeczki: Franklin w końcu uzmysławia sobie, co mógł odczuwać jego kolega, przytłoczony nieco egocentrycznym altruizmem Franklina – i uczy się empatii. Pomagając, zapomniał o uczuciach ślimaka, skupiając się na własnej euforii i  własnym poczuciu zadowolenia. Ale nie tędy wiedzie droga do uszczęśliwiania innych. Tak naprawdę bowiem Franklin nie uszczęśliwiał ślimaka, lecz samego siebie. To są oczywiście na tyle skomplikowane niuanse, że dziecko nie zrozumiałoby ich, gdybyśmy próbowali mu je wyjaśnić w zwykłej rozmowie. Dzięki umiejętnie opowiedzianej fabule, ilustrującej postawy i emocje bohaterów, dziecko zyskuje świadomość związaną z rozpoznawaniem uczuć, choć jeszcze nie zawsze potrafi je zdefiniować, bo nie zna wszystkich uczonych terminów, którymi posługują się dorośli. Okazuje się także, że doznania i emocje mają kilka odcieni, o czym przekonuje się bohater książki. Dopiero doświadczając smutku i przykrości, jest w stanie uświadomić sobie, co mogła czuć druga osoba – i w konsekwencji uczy się empatii. Dojrzewa wewnętrznie. Ważna jest również rozmowa. Ślimak wyjaśnia bowiem Franklinowi motywy swojego zachowania, gdy odrzuca nachalną pomoc Franklina. Dzięki temu Franklin uczy się autorefleksji i może zweryfikować własną postawę. Oczywiście historia została opowiedziana prostymi słowami, ale  niełatwe przesłanie książki  tylko dzięki temu zyskało na wyrazistości.

Bourgeois Paulette, Franklin pomaga koledze, ilustracje Clark Brenda, tłumaczenie Patrycja Zarawska, wydawnictwo Debit

12 lutego 2010

Homo internetus o blogowaniu

Aż trudno uwierzyć, że jeszcze kilka lat temu byłam nieprzejednaną przeciwniczką technologii internetowej. Z uporem maniaczki utwierdzałam się w przekonaniu, że nigdy, przenigdy nie zamienię prawdziwych rozmów z prawdziwymi ludźmi na wirtualne, na poły autentyczne, na poły efemeryczne relacje. Nie wyobrażałam sobie, że byłabym w stanie wyrzec się zapachu i szelestu papieru, gdy długopis skrobie po nim przyjemnie w trakcie pisania listu. List elektroniczny kojarzył mi się z bezosobową odpersonalizowaną notką. Nie rozumiałam ekscytacji swoich znajomych, którzy spędzali przed monitorem komputera długie godziny, prowadząc konwersacje z kimś anonimowym. Trwałam w przekonaniu, że za pośrednictwem komunikatora czy zdawkowej poczty niewiele można sobie nawzajem przekazać, sprowadzając konwersację do skarłowaciałej językowo i wypranej z prawdziwych emocji powierzchownej wymiany informacji. Długo hołdowałam staroświecczyznie, zamykając się w muzeum swojej pogardy dla wielbicieli cyberświata. Był on dla mnie uosobieniem mistyfikacji. Anonimowości. Stroniłam od tego wynalazku, potem – już raczej dla zasady. Musiało stać się to, co nieuniknione. I tak oto któregoś dnia w moim domu zagościł komputer. Nastała nowa era. Epoka internetu. Cyberprzestrzeni. Blogosfery. 

Zanim wpadłam w sidła sieci ("sieć "wywoływała we mnie raczej nieprzyjemne konotacje: pułapka, przestrzeń klaustrofobiczna i wroga), internet był dla mnie uosobieniem anonimowości, która pozwala ludziom na bezkarność, chamstwo, wulgarność, banalność i bezgraniczną głupotę. Ale poznając ten świat, stopniowo odkrywałam zaułki, w których można odnaleźć cząstkę tego, co kocham. Mądrych, inspirujących ludzi, pasjonatów i pionierów niebanalnych pomysłów. W internecie można się nie tylko zgorszyć, ale też zainspirować. Tak jak w normalnym świecie. Uczę się rozumieć to niesamowite, budzące tyle skrajnych reakcji medium.

Któregoś razu natknęłam się w internecie na pokrzepiającą refleksję na temat kultury internetu. Autor tekstu, Edwin Bendyk, odwołując się do wypowiedzi pisarza i kulturoznawcy Umberto Eco, pisze na swoim blogu: 

Eco potwierdza bliską mi diagnozę, że kultura Internetu nie jest przedłużeniem telewizyjnej kultury obrazkowej, lecz powrotem do Gutenberga i kultury tekstu. [...] Czytamy i piszemy dziś więcej, niż kiedykolwiek w historii. Z tego też względu Eco nie obawia się o przyszłość książki, bo kultura tekstu wymaga wielu nośników. Książka jest ciągle nośnikiem najdoskonalszym, zarówno pod względem estetycznym, jak i ergonomicznym. Jest jak koło, raz wynaleziona nie zniknie, tak jak nie sposób zapomnieć koła. [...] 
Internet, niczym pudełko zwane wyobraźnią, zniewala i fascynuje. Sama łapię się na tym, że coraz bardziej porywa mnie swoim wartkim nurtem; do niedawna był on dla mnie całkowitą abstrakcją i kojarzył mi się z zalewem pustosłowia. Ale poznaję inne aspekty tego świata. Dostrzegam w nim możliwość autoekspresji – znajduję ciekawe blogi książkowe, witryny o książkach, ludzi o ciekawych pasjach. 

Fenomenu blogowania bronią niektórzy pisarze i krytycy specjalizujący się w tematyce współczesnej komunikacji medialnej. Dowartościowują oni zjawisko wirtualnych społeczności, dowodząc, że blogowanie przyczyni się do rewitalizacji życia publicznego, tym samym otwarcie występując przeciw komentatorom chcącym wirtualną rzeczywistość umieścić na marginesie prawdziwego życia, traktując jako niegroźną zabawę bądź formę ucieczki od realnych problemów*.  Publikowanie bowiem było dotąd zarezerwowane dla tzw. ludzi medialnych czy rozpoznawalnych. Teraz publikować może każdy. Jedynym ograniczeniem nie jest już brak wyobraźni czy talentu, lecz brak dostępu do internetu.

Robert Piłat, współczesny filozof, tak ujmuje to w swoim felietonie:  
Nigdy wcześniej jednostki nie miały tak taniego i społecznie akceptowanego środka autoekspresji. [...] Sfera publiczna ma swoje prawa i ograniczenia. Tymczasem, aby zaistnieć w Internecie, “wystarczy być”. 
Długo byłam przekonana, że blogi piszą ludzie niespełnieni, którzy uciekają od codziennych problemów w świat wirtualnej fantazji, dając upust swoim narcystycznym skłonnościom. Jakież było moje zdumienie, gdy poznając ten świat, zaczęłam odkrywać wiele wartościowych zakątków, dochodząc przy tym do wniosku,  że blogowanie może sprzyjać kształtowaniu osobowości i autorefleksyjności.   

---------------------------------------------------
* Źródło cytatów: Marcin Wiatrów, "Ja" na ekranie monitora. Prywatne strony domowe jako przedmiot zainteresowania nauk społecznychhttp://webinside.pl/artykul-199-prywatne-strony-domowe-jako-przedmiot-zainteresowania-nauk-spolecznych--cz-1.html

11 lutego 2010

Liryka, liryka, tkliwa dynamika...






26.10.2004  
List Grzegorza

Związane w kitkę

Włoski tak piękne
związane w kitkę
mówi że śmieszną...
Widząc ją, czuję,
jak tkliwość wielka
przez duszę biegnie
i żar ognisty
wyciska piętno
na sercu moim.
Kitka związana
wstążką błękitną
sprawia, że blednę
i siłą woli
trzymam się ziemi,
a płynę w przestrzeń
związany w kitkę,
mówi że śmieszną...


26.10.2004
List do Grzegorza

Zamykam ciebie w dłoni

zamykam Ciebie w dłoni
kruchej łupince ufności
Twoje 28 lat
Twoje ideały
Twoją delikatność
dotykam Twojej dłoni
kruchej łupinki ufności
kiedy są dwie
obok siebie
w sobie

rozrastają się konarami mitycznego drzewa
pełnego zakazanych owoców
jak z rajskiej jabłoni
jak spoza czasu






9 lutego 2010

Sztuka spontanicznego komplementowania

To był komplement – odparł Merry Brandybuck. – I, jak zwykle komplementy, nieprawdziwy (John Ronald Reul Tolkien). Nic bardziej mylnego, jeśli mowa o komplementach słyszanych z ust bliskiej osoby. Wprawiające w zachwyt i zarazem głęboko rozczulające są zwłaszcza wyznania, które rodzic słyszy z ust swojego dziecka. Brzmią one tyleż poważnie, co rozbrajająco.
Wczoraj wieczorem, po kąpieli, wzięłam Tatiankę, okutaną w ręcznik kąpielowy, na ręce i z niemałym trudem zaniosłam do łóżka.
– Ależ Tatianka jest już dużą dziewczynką! – rzuciłam gdzieś w eter, bardziej w kierunku Grzegorza, w ramach sugestii, że noszenie naszej rosnącej jak na drożdżach latorośli chciałabym scedować na barki kogoś nieco silniejszego. 
Tatianka nie pozostała mi dłużna. 
– Ale ty jesteś już dużą mamą!!! – zareagowała z uśmiechem nasza trzyletnia mistrzyni trudnej sztuki komplementowania, zupełnie  nieświadoma, ile uciechy sprawiła mamie tą jedną spontaniczną ripostą.

7 lutego 2010

Zabawy lingwistyczne. Berek językowy

Książka Agnieszki Frączek, "Berek literek, czyli psoty od A do Z" zachwyciła mnie jako polonistkę i miłośniczkę słowa pisanego. Zawsze fascynowały mnie wszelkiego rodzaju językowe wynalazki, począwszy od akrobacji neologizmami w wykonaniu Juliana Tuwima, po lingwistyczne eksperymenty Mirona Białoszewskiego. Jego pomysły poetyckie niezmiennie wprawiają mnie w stan upojenia językowego (nie mylić z alkoholowym, choć objawy mogą być podobne), wywracając do góry nogami poddaną rutynie codzienności strukturę materii językowej. Jakaż ona elastyczna i nieprzewidywalna, można w niej lepić jak w modelinie i drążyć najbardziej niewyrażalne labirynty znaczeń! 
mironczarnia
męczy się człowiek Miron męczy
znów jest zeń słów niepotraf
niepewny cozrobień
yeń
Książka Agnieszki Frączek, jakby wbrew powyższemu, nieco autoironicznemu wyznaniu Białoszewskiego, aż kipi od lingwistycznych kalamburów, które – można odnieść wrażenie – bez jakiegokolwiek wysiłku układają się w ciąg zabawnych rymowanek, opartych na grze słów. Co za wyobraźnia! Każda literka alfabetu otrzymała swój wierszowany emblemat, rymowaną psotę, pełną brzmień i wybrzmień anegdotkę. W niektórych z nich każde słowo wiersza zaczyna się od litery, której ów imaginacyjny rozbrykany rytmem twór dotyczy; na przykład literka B to bohaterka rymowanki, w której  byki byczą się w borówkach – to tylko cytat, ale całość utrzymana jest w takiej właśnie konwencji. Literki psocą, skaczą, dokazują, nieobliczalne jak dziecięca wyobraźnia.  Całość została pomysłowo okraszona ilustracjami Iwony Całej. 
Dla mnie – świetna zabawa. Dla naszej trzylatki – niestety, jeszcze chyba za wcześnie na tę lekturę – nie potrafiła się skupić dłużej niż na kilku wersach każdego wierszyka. Odnosiłam wrażenie, że tego typu żonglerka językowa jest dla niej zbyt abstrakcyjna, że w jej wyobraźni nie układa się w jakiekolwiek  obrazy i ciągi znaczeń, lecz w chaos. Dlatego odkładamy tymczasem książkę na półkę. Może wrócimy do niej za rok. Prawdopodobnie Tatianka musi dojrzeć do tej lektury...

Warto przeczytać:  Psotny świat literek



Agnieszka Frączek, Berek literek, czyli psoty od A do Z, ilustracje Iwona Cała, Agencja Wydawnicza Jerzy Mostowski

6 lutego 2010

Oswajanie przedszkola według Agnieszki Frączek

W sierpniu (ubiegłego roku) przyplątały się do mnie małe smuteczki. Otóż wielkimi krokami zbliżał się wrzesień, a wraz z nim moment pójścia naszej pociechy do przedszkola. Zastanawiałam się z niepokojem, czy nasz maluszek zaadaptuje się w nowej rzeczywistości. Słyszałam od znajomych, à propos ich latorośli, mrożące krew w żyłach historie, i przed oczyma stawały mi niemal dantejskie sceny, w których widziałam naszą Tatiankę pogrążoną we łzach, ze smutkiem wyrytym na twarzy, od którego serce ściskało mi się z bólu. Czym prędzej zatem nabyłam kilka sztuk literatury oswajającej Tatiankę z czekającym ją nowym doświadczeniem: 
"Lulaki, pan Czekoladka i przedszkole" Beaty Ostrowickiej,
"Kamyczek. Przedszkole" Christine L`Heureux
"Witajcie w przedszkolu" Jutty Garbert i Ingrid Kellner, 
"Będę przedszkolakiem" Reginy Dąbrowskiej,
i oczywiście "Przedszkoludki. 100 radości i 2 smutki" Agnieszki Frączek. 
O pierwszym tygodniu naszej pociechy w przedszkolu pisałam już we wcześniejszym poście. Obyło się na szczęście bez rozdzierających scen pożegnań, których ponura wizja prześladowała mnie na długo przed rozpoczęciem roku przedszkolnego. Myślę, że miały w tym swój udział aplikowane Tatianie lektury. 
Jedną z najchętniej czytanych są "Przedszkoludki. 100 radości i 2 smutki" Agnieszki Frączek. Książka  jest tyleż zabawna, co refleksyjna; każda z  historyjek, obrazujących rozmaite aspekty życia w przedszkolu, opowiedziana raz prozą, raz wierszem, podszyta jest dość czytelnym przesłaniem. Na przykład opowiastka o tym, że każdy przedszkolak ma  swój znaczek w szatni czy w toalecie, gdzie wiszą ręczniki maluszków, przekonuje, że nie ma gorszego czy lepszego emblematu  – każdy kryje w sobie jakąś wartość, jakąś tajemnicę poruszającą wyobraźnię. Nie ma zatem sensu spierać się, które dziecko ma najfajniejszy znaczek. Jest opowiastka o tym, że w przedszkolu nie można się nudzić, zgrabnie i z wyobraźnią napisana wierszem. Zabawki w przedszkolu to nie są zwykłe zabawki, to są zaczarowane zabawki – autorka uwodzi wyobraźnię dziecka jeszcze inną historyjką. To, co mnie ujęło, to wartość wspólnej zabawy, którą eksponuje w swoich opowiadaniach Agnieszka Frączek. W przedszkolu – jak w życiu – bywają sytuacje konfliktowe, czasem do głosu dochodzi zazdrość, chęć zwrócenia na siebie uwagi – bo przecież w domu jest się oczkiem w głowie rodziców, a w przedszkolu jednym z  wielu maluchów –  ostatecznie jednak okazuje się, że fajniej jest się bawić razem, niż kłócić się i boczyć na siebie. W przedszkolu jest teatrzyk, jest wspaniały plac zabaw i piaskownica pełna czarodziejskiego piasku:
Coś wam powiem w tajemnicy,
piasek w naszej piaskownicy
zna magicznych sztuczek tysiąc.
Nie wierzycie? Mogę przysiąc.
Motyw czarów  przewija się przez całą książkę, magią zdają się zwłaszcza zadziwiać wszelkie twórcze zajęcia maluchów:
Dwa patyczki po lizakach,
guzik od starego fraka,
mała kulka plasteliny,
kropla kleju, garść krepiny,
pół pietruszki (niezbyt grubej),
wstążka, spinacz oraz kubek
po maślance malinowej.
Czary-mary...
i gotowe!
Ponieważ Tatiana – jako że nie sypiała w ciągu dnia w domu – nie chciała leżakować w przedszkolu (w końcu udało się ją do tego nakłonić), ucieszyłam się, że w "Przedszkoludkach" został poruszony, z wdziękiem okraszonym zabawnym rymem, problem leżakowania. Za każdym razem zatrzymywałam się na dłużej przy rozdziale  zatytułowanym "Ja nie chcę spać!" i próbowałam sprowokować naszą trzylatkę do zwierzeń na ten temat. Rozmowa zazwyczaj kończyła się na błyskotliwym:
– Leżałam w przedszkolu na leżaczku... – ale o jakichkolwiek emocjach czy próbie introspekcji ze strony naszej pociechy na razie nie było mowy.  "Ważne, że leży, nie musi spać" – myślałam wtedy i spoglądałam wyczekująco na Tatiankę, z nadzieją, że usłyszę jakiś ciąg dalszy tego niezbyt długiego,  acz obiecującego preludium. 
W "Przedszkoludkach" nie brakuje też gimnastyki: tej dla smyka, przy dźwiękach fortepianu, i tej dla języka:
Język również na to liczy,
że ktoś zechce go poćwiczyć,
wiec u pani logopedki
z chęcią fika kozłów setki.
Dzieci uczą się grać na instrumentach, mało tego – pewnego dnia w przedszkolu odbywa się prawdziwy  koncert; muzycy grają na trąbce, waltorni, puzonie, klarnecie, skrzypcach, kontrabasie. Przy tym fragmencie oczy naszej pociechy robią się zazwyczaj okrągłe z zaciekawienia, a gdy na chwilę przerywam lekturę, słyszę:
– Czytaj, mamo, czytaj...
Przedszkole ukazane w książce Agnieszki Frączek to miejsce przyjazne, pełne niespodzianek, gwaru roześmianych dzieci, barwne i wesołe, również za sprawą ilustracji Agaty Nowak. Myślę, że autorki doskonale wywiązały się z zadania oswojenia miejsca, które może budzić lęk w maluszkach dopiero rozpoczynających edukację przedszkolną. W każdym razie ja pozostaję pod urokiem "Przedszkoludków". 

Agnieszka Frączek, Przedszkoludki. 100 radości i 2 smutki, ilustracje Agata Nowak, wydawnictwo AWM

5 lutego 2010

Świat Agnieszki Osieckiej. Galeria potworów






Już nie pamiętam, od kiedy słucham piosenek Agnieszki Osieckiej. Mam wrażenie, że od zawsze. Jej teksty wyzwalają we mnie całą paletę emocji: od wzruszenia, poprzez  smutek, zamyślenie, po radość, rozbawienie, śmiech... W poszukiwaniu podobnych wzruszeń sięgnęłam po „Galerię potworów”, w której Osiecka opowiada o latach 80. i 90., kiedy dokonywały się radykalne przeobrażenia polityczne, obyczajowe i kulturalne. Z lekką nutą ironii pokpiwa sobie z trendu na nowobogactwo, tak charakterystycznego dla tamtej epoki przełomu. Kto miał znajomości, pieniądze, tupet – ten miał perspektywy. Często powraca do lat wcześniejszych – 60., 70., konfrontując je z klimatem epoki przełomu lat 80. i 90. Autorka snuje swoją opowieść w tonacji odrobinę ironicznej, pół serio, pół żartem, nie ucieka również od autoironii. Obserwacje obyczajowe stanowią tylko tło do opowiadania o ludziach. Mogłam zatem, zanurzając się w tym osobliwym świecie, spotkać wiele z postaci, które mi imponowały, budziły mój zachwyt, podziw, zauroczenie, ciekawość. Marek Hłasko, bliski przyjaciel autorki, po którym została Agnieszce jego ukochana maszyna do pisania; na tej maszynie poetka pisała do końca życia. Zbyszek Cybulski, częsty gość, wraz z Bogumiłem Kobielą, na Saskiej Kępie u Agnieszki. Daniel Olbrychski, którego Agnieszka poznała, gdy był chłopakiem Maryli Rodowicz. Piotr Skrzynecki, legenda Krakowa i kabaretu, współtwórca Piwnicy pod Baranami. Podczas wizyt w Krakowie Agnieszka lubiła zaglądać do Piotra i wspólnie z nim – do kieliszka... Nie jestem w stanie wymienić wszystkich bohaterów. Książkę zaludniają nieprzeliczone tłumy postaci, artystów i luminarzy znanych z prasy i telewizji. Pierwotnie opowieść ta ukazywała się na łamach tygodnika „Polityka” (1988–1992). Obecnie po raz pierwszy została opublikowana w formie książkowej, wzbogacona o fotografie i obszerne przypisy. „Galeria potworów” jest osobistym zapisem pewnej rzeczywistości, która odeszła już w przeszłość. Wydaje mi się, że to świetna lektura dla wszystkich, zafascynowanych, jak ja, fenomenem Osieckiej, pragnących zanurzyć się w jej wewnętrznym świecie, spojrzeć na tamtą rzeczywistość jej oczyma. To osobista próba okiełznania pamięci, wskrzeszenia przeszłości, opisania ludzi, którzy byli z nią zrośnięci, którzy tworzyli jej ulotne pejzaże. Nie chcę mówić półprawd, nie chcę w ogóle tyle pleść, ile myśmy pletli – pokolenie głupców. Może w ogóle nie będę umiała opisać tych dziwnych młodych samobójców, którzy nastąpili na gardło własnym nienarodzonym piosenkom, obrazom i teatrom... Obawiam się, że w „Galerii potworów” ważniejsi będą ludzie niż zjawiska.
„Galeria potworów” porwała mnie najmniej ze wszystkich poznanych tekstów Agnieszki Osieckiej.  „Rozmowy w tańcu” w większym stopniu odwoływały się do osobistych przeżyć autorki i po kilku stronach książka mnie wciągnęła. „Galeria...” nie wzbudziła już takiej euforii. Czegoś mi w niej brakowało. Owszem, podobał mi się lekko ironiczny, żartobliwy ton narracji, opowiadanie o ludziach znanych ze światka związanego z literaturą, sztuką, polityką, ale brakowało mi „tego czegoś”. Tej magnetyzującej energii, która spływa na mnie, gdy słucham na przykład piosenek ze spektaklu „Sztukmistrz z Lublina”. Doskonałym komentarzem do moich wrażeń po lekturze może być refleksja profesora Leszka Kołakowskiego: Głupoty tamtych czasów były inne niż dzisiejsze, więc może teksty STS-u już do dzisiejszych czasów by nie pasowały. Ale na przykład piosenki Agnieszki Osieckiej z pewnością zostaną. Jestem tego samego zdania. I gdybym miała wybierać między Osiecką-poetką, autorką tekstów piosenek, a Osiecką-pisarką, wybrałabym tę pierwszą Agnieszkę: geniusza piosenki. 

Agnieszka Osiecka, Galeria potworów, Prószyński i S-ka