10 grudnia 2012

Hipnotyzująca siła wyrazu [Elfriede Jelinek "Amatorki"]


"Amatorki" zaspokoją oczekiwania najbardziej wybrednych książkowych kaskaderów, którzy uwielbiają prozę niepokorną, zaczepną, soczystą, skrzącą się od wyrafinowanej ironii i paradoksów. To książka ostra jak brzytwa i bezkompromisowa jak sama Jelinek. Przyprawiła mnie o istny gejzer emocji: od niezgody, irytacji,  zniecierpliwienia po olśnienie i podziw dla chirurgicznej precyzji, z jaką pisarka obnaża nasze ubezwłasnowolnienie przez konwencję, rolę społeczną, kostium, banał, kalkomanię. Cóż takiego zirytowało jednego z niemieckich krytyków literackich, że ośmielił się publicznie zdyskredytować  twórczość autorki, nazywając ją "pozbawioną talentu wariatką"?

Czego jak czego, ale autorce "Amatorek" na pewno nie można odmówić talentu. W niemałe zdumienie wprawia czytelnika niemal każdy aspekt tej literackiej ekwilibrystyki: nowatorska narracja oraz charakterystyczny, pełen połamańców język, który harmonizuje z kreacjami bohaterów. Wszystkie elementy genialnie ze sobą współbrzmią. "Przejrzysta kompozycja powieści, wyrafinowana architektura fabuły i języka oraz błyskotliwy opis czynią z tego utworu najbardziej rygorystycznie skomponowaną książkę autorki" [Marlies Janz]. I mimo że od jej debiutu minęło kilkadziesiąt lat, powieść noblistki wciąż zaskakuje hipnotyzującą siłą wyrazu, "muzycznym strumieniem głosów i kontrgłosów" [Thomas Steinfeld]. 
  
Jelinek nie kokietuje czytelnika, choć jego czujność może uśpić quasi-sielankowy początek. Szybko się jednak przekonujemy, że idylliczny krajobraz rozkwitający na pierwszej stronie powieści to "fałszywka". Autorka podejmuje wyrafinowaną grę z konwencjami, prowokując czytelnika do zweryfikowania zadomowionych w jego świadomości wyobrażeń o granicach literackiej narracji. Lektura powieści może graniczyć z doświadczeniem, które daje się porównać do wstrząsającej inicjacji. Pisarka wyrywa czytelnika z komfortowego kokonu złudzeń, które uśpiły jego świadomość i przytępiły ostrość widzenia. Nagle ujrzałam w całej swej szokującej klarowności bezlitosną machinę, która wprawia w ruch odwieczny kołowrót naszej egzystencji. Bohaterki powieści są żałośnie nijakie, ich życie jest bezdusznym teatrem, w którym zaludniające go postacie odgrywają swoje role niczym bezwolne marionetki, a podejmowane przez nie działania są efektem zaszczepianych im od urodzenia stereotypów, które przejmują kontrolę nad ich istnieniem wbrew fałszywym wyobrażeniom, że nasze "ja" jest bytem niepowtarzalnym, wyjątkowym. Człowiek w ujęciu Jelinek zostaje odarty z godności i indywidualizmu. Pokaleczona składnia pełna anafor, współbrzmień i kontrbrzmień, zniekształcone reguły interpunkcyjne i ortograficzne, rezygnacja z wielkich liter podkreślają, że człowiek w świecie wykreowanym przez autorkę jest tylko pozbawionym autonomii mięsem, skazanym na klęskę, nawet jeśli żyje w złudnym przeświadczeniu, że ziściły się jego [żałosne] marzenia. Autorka spogląda na rzeczywistość ludzkich pragnień, dążeń, poczynań z odległej, wyostrzonej perspektywy, którą uzyskała dzięki zastosowaniu groteskowej, momentami brutalnej ironii. Życie społeczne jest łańcuchem przypadkowych zdarzeń i interakcji wprzęgniętych w tryby oczekiwań i skostniałych wzorców, utartych scenariuszy reaktywowanych automatycznie poprzez powielanie zachowań, gestów, tropów myślowych. Człowiek łudzi się jedynie, że jest kreatorem swojego losu. Jelinek drwi z podobnych mrzonek, pokazując, jak iluzoryczne są te przekonania. Relacje społeczne, rodzinne, pokoleniowe itd. składają się z interakcji, które są rozmaitymi wariantami zależności: pan-niewolnik, kat-ofiara. Nie chciałam zaakceptować takiej wizji świata, ale jednocześnie nie byłam w stanie zaprzeczyć, że koncepcja ludzkiego życia zaserwowana nam przez Jelinek ma w sobie ogromną siłę wyrazu i porażającego autentyzmu.

Czytanie prozy Jelinek nabiera dodatkowego wymiaru. Towarzyszy mu nowa jakość. Jak w narkotycznym amoku, akapit za akapitem narasta w nas dziwna, permanentna konieczność, która ma w sobie jakąś dialektyczną dynamikę. Z jednej strony można odnieść wrażenie, że Jelinek drażni się z czytelnikiem z jakąś nieznośną, sadystyczną przyjemnością, z drugiej strony wyzwala w nim nieujarzmioną, irracjonalną potrzebę podążania za tokiem opowieści i zachłyśnięcia się nią aż do utraty tchu. To traumatyczne doznanie było dla mnie zarazem doświadczeniem epifanicznym. Czy można jednocześnie kochać i nienawidzić? Tak. Można. Kocham Jelinek. Nienawidzę Jelinek. Podobnie ambiwalentna była więź Elfriede Jelinek z matką, oparta na neurotycznej zależności: miłość-nienawiść. Takie skrajności towarzyszyły mi do końca lektury, co więcej, posmak koktajlu tak silnych emocji pozostał jeszcze długo po zakończeniu książki.

Kiedy czyta się "Amatorki", nie sposób pozostać obojętnym, niezaangażowanym, nijakim. A jeśli już ulegnie się tej chropowatej, fenomenalnej pajęczynie słów, z której autorka snuje swoją opowieść, reakcje są ekstremalne. Jakże czytelna w obliczu tych doświadczeń staje się słynna deklaracja pisarki. Podczas jednego z wywiadów na pytanie dziennikarki, co chce osiągnąć poprzez swoją twórczość, Jelinek odparła z przekonaniem: "Żeby czytelnik nie przeciągał się przyjemnie jak świnia w błocie, żeby zbladł przy lekturze". 

Nejednokrotnie i ja bladłam podczas lektury "Amatorek". Bladłam z oburzenia, niedowierzania. Bladłam z przerażenia. Bladłam pod dotykiem przejmującego ostrza ironii, którym autorka posługuje się po mistrzowsku. Bladłam... wstrząśnięta, zmiażdżona... i pokrzepiona zarazem. Ileż w tej powieści hipnotyzującej siły wyrazu i fenomenalnej przenikliwości.


 
 Elfriede Jelinek, Amatorki, tłum. A. Majkiewicz, J. Ziemska, WAB 2004










3 listopada 2012

Lilka i chłopcy – Magdalena Samozwaniec "Zalotnica niebieska"

Wiele bym straciła, gdybym nie sięgnęła po książkę Magdaleny Samozwaniec. Ominęłaby mnie sentymentalna podróż do mitycznej krainy dzieciństwa słynnych sióstr Marii [Lilki] i Magdaleny – do bajkowej Kossakówki, wyidealizowanej, "świętej i czystej jak pierwsze kochanie". Poddałam się różowej magii wspomnień. Uległam artystycznej atmosferze domu Kossaków. Pozostała po niej popadająca w ruinę willa nieopodal Wawelu, która być może zamieniłaby się z  czasem w żałosną kupkę  popiołu, czarną dziurę, garść ulotnych wspomnień.  Wiele cennych rodzinnych pamiątek wyprzedano, by po wojnie ratować podupadający budynek. Nieliczne z nich pozostały w rodzinie. ...Kurz na nie pada, warstwą się kładzie... z dala od ludzi, z dala od zgiełku, na dnie szuflady więdną w pudełku... Możliwe, że zwiędłyby również wspomnienia... gdyby nie duch tego miejsca. Nie ludzie. Nie ich dzieła.  Jeszcze sto lat temu to miejsce tętniło życiem. Kossakówkę zamieszkiwali arystokraci ducha. Ludzie niepospolici, utalentowani, nieprzeciętni. Przez ich salon przewinęli się najwybitniejsi ówcześni artyści, m.in.: Henryk Sienkiewicz, Adam Asnyk, Stefan Żeromski, Helena Modrzejewska, Jacek Malczewski, Stanisław Witkiewicz, jego syn Witkacy, Wojciech Weiss, Zofia Stryjeńska. 

Ten piękny obraz ma także swój rewers. Po drugiej stronie lustra Alicja dostrzega rysę na nieskazitelnej, pastelowej politurze. Ludzie, zwłaszcza wielcy, mają wiele słabości. Wiele "uroczych" dziwactw – które jednak raziłyby u ludzi pospolitych, byłyby nie do zniesienia i nie wytrzymałyby konfrontacji z szarą rzeczywistością. Kossakom przydają one wdzięku. Zamiast irytować, intrygują, czarują, uwodzą. 

Jedno z ostatnich zdjęć Kossakówki [źródło]
We wspomnieniach Magdaleny jej siostra prezentuje się niczym grecka nimfa, dziedziczka wielu różnorakich talentów. Tak jak grecka bogini posiada zarówno cechy boskie, jak i ludzkie. Samozwaniec ukazuje ją jako spadkobierczynię darów starożytnych kapłanek sztuki: Kaliope obdarzyła ją talentem poetyckim i urodą,  nad jej rozwojem intelektualnym pieczę objęła Euterpe, patronka liryki, Talia przepowiedziała jej, że będzie pisywać komedie, Melpomene nie poskąpiła jej talentu do pisania dramatów, Terpsychora obdarzyła ją zdolnościami tanecznymi, Polihymnia darem muzycznym i umiejętnością gry na instrumencie, Urania wtajemniczyła ją w świat astrologii, gwiazdozbiorów i horoskopów. Po przodkach z kolei dziewczynka odziedziczyła talent malarski.
Młode kobiety marzą i płaczą, akwarelka Lilki [źródło]

Ale pośród patronujących Marii  muz nie zabrakło też zawistnej bogini Hekate, która sprowadziła na dziewczynkę tragiczną ułomność. Lilka niemal całe życie borykała się z poważną chorobą kręgosłupa, która skazała ją na tortury uciążliwej i nieskutecznej rehabilitacji oraz ortopedyczne gorsety i która zdeformowała jej "rasową" sylwetkę. Dodajmy, że przymiotnik "rasowy" to jedno ze słów kluczy, które często przewijają się na kartach wspomnień. 
Ostatnia główka Lilki malowana przez
 Kossaka, Kwintesencja mojej rassy
1939 [źródło]
To niewinne słówko jest aż nadto znaczące. "Rassowa" była cała familia Kossaków. I tak też ukazuje ją Magdalena Samozwaniec. Rasowy Wojciech Kossak miał liczne romanse, zazwyczaj jakąś piękną, uwodzicielską "flamę" na boku, ale nie było to niczym zdrożnym, wszakże tak żyła arystokracja. Samozwaniec pisze o tej słabostce ojca jako o czymś normalnym i powszechnym. Tak prowadziły się ówczesne małżeństwa z wyższych sfer. Rolą kobiety było zaakceptować ów stan rzeczy, rolą mężczyzny – bawić się dyskretnie, a przy tym troszczyć się o materialne położenie żony i okazywać jej mężowskie przywiązanie. Pani Wojciechowa również zdawała się akceptować ten stan rzeczy; ot, jeszcze jedna fanaberia ekscentrycznego artysty... Córki bezgranicznie wielbiły tatka, ubóstwiały słynnego dziadka, bardzo też kochały matkę... Momo, Mamidło, jak córki nazywały matkę, była z kolei zwyczajnym człowiekiem, przynajmniej na tle tak barwnych osobowości, jak panowie Kossakowie i ich niepospolici przyjaciele. To właśnie ona wniosła Wojciechowi w posagu ziemiański majątek, pozwalający na życie pełne arystokratycznych uciech i spełnianie niezliczonych fanaberii próżnej familii. Ale do czasu. Przed II wojną rodzina borykała się z brzemieniem długów i natrętnymi wierzycielami – co mnie mocno dziwiło, jeśli wziąć pod uwagę bujne życie, jakie wiedli Kossakowie. Liczne podróże zagraniczne, wyjazdy na wczasy do modnych kurortów, własny samochód, co było na owe czasy nie lada ekstrawagancją, noclegi w najelegantszych hotelach, dancingi, rauty, prywatne lekcje kilku języków dla dzieci, najlepsze guwernantki, lekcje muzyki, tańca, malarstwa itd. Kilka pracowni malarskich do utrzymania, m.in. w warszawskim hotelu Bristol, gdzie pracował Wojciech Kossak podczas służbowych podróży do stolicy. Utrzymywanie kosztownych kochanek. Żyć, nie umierać... Maria i Magdalena lubią piękne ubrania. Kochają kapelusze, futra, delikatne pończochy, wykwintną bieliznę, wytworne buty, boa, szale, torebki, bibeloty.  Zawsze jest też jakaś służba, jakaś Neśka czy Marysia, które wstają skoro świt i robią wszystko, by modne dziewczęta mogły bywać w salonach, w kasynach i pełnymi garściami korzystać z życia, a jeśli nie mają ochoty na zabawę, by mogły bezkarnie oddawać się słodkiemu nicnierobieniu, pisać, czytać, marzyć, dyskutować...
Maria i Magdalena, Wojciech Kossak [źródło]
Elementem takiej egzystencji jest pisanie długich, pięknych listów, które Samozwaniec wydobyła z domowego archiwum i które oddaje do rąk czytelników, wzbogacając nimi wspomnienia o czasach beztroskiego dzieciństwa i dorastania. Siostry mogły bez przeszkód oddawać się ulubionym zajęciom. W końcu jakież miały obowiązki? Nie chodzą do szkoły, nie sprzątają, nie martwią się o swój materialny byt. Wszystko mają podane na zawołanie. W takich realiach kształtują się osobowości obu sióstr, które wyrosną na birbantki i sybarytki.

Maria nazywana była w domu pieszczotliwie Lilką, Lilczurem, Szczurem. W listach zazwyczaj podpisywała się jako Szczurek, nierzadko też wypowiadała się w rodzaju męskim, akcentując wiarę w swoją androgyniczną naturę, zespoloną z pierwiastka żeńskiego i męskiego. W co jeszcze wierzyła Lilka? W reinkarnację dusz, w metempsychozę, w życie po życiu, w mowę gwiazd, ale przede wszystkim w miłość. To była jej religia. Jej poezja przeniknięta jest ową wiarą. Nawet kolejne zawody miłosne, sercowe rozczarowania i rozwody nie były w stanie podważyć fundamentów tej wiary:
Ty jesteś jak paryska Nike z Samotraki,
o miłości nieuciszona!
Choć zabita, lecz biegniesz z zapałem jadnakim
wyciągając odcięte ramiona...
Pierwszym obiektem westchnień kilkunastoletniej Lilki był Egon, niesforny, rozpieszczony playboy, w którym się zadurzyła, naczytawszy się poezji Staffa, Przesmyckiego, Micińskiego, Tetmajera. Kiedy romans kończy się awanturą rodzinną, Lilka koi duszę następną fascynacją. Przystojny Adam Kapiński, szwagier Jerzego Kossaka, brata poetki, staje się plastrem na zranione serce.  Ale Adam jest żonaty i wzajemne zauroczenie mija tak szybko, jak się pojawiło. Ileż w tych zauroczeniach pensjonarskiej naiwności. Ale już jako osiemnastoletnia panna Lilka postanawia się wydać. Pierwszym, który się nawinął, był młody przystojny porucznik Bzowski. Lilka, już jako pani Bzowska, szybko spada na ziemię. Ten mariaż okazuje się fantazją młodej, kapryśnej dziewczyny. Rozwód kościelny kosztuje Wojciecha Kossaka majątek. Ale czegóż się nie robi dla genialnej córki, choćby za cenę długów. Jeszcze nie ucichły dzwony post mortem pogrzebanego małżeństwa, a Lilka już flirtuje. Jan Gwalbert Pawlikowski jest ucieleśnieniem ideału. Młody, przystojny, uduchowiony, rozczytany w literaturze, próbujący swych sił jako pisarz. Tuż po otrzymaniu rozwodu z Bzuniem kochankowie biorą ślub. Lilka kocha Jana miłością bałwochwalczą. Zamieszkuje z nim na Kozińcu, w Domu pod Jedlami w Zakopanem, rodzinnym dworku Pawlikowskich projektu Witkiewicza. Styl życia Pawlikowskich jest przeciwieństwem pełnej rozmachu i rozrzutności egzystencji Kossaków. Owszem, cała rodzina tkwi po uszy w literaturze, ale na tym kończą się podobieństwa między Kossakami i Pawlikowskimi. Hołdują oni niemal ascetycznej prostocie i siermiężnej wręcz oszczędności. Ale zakochana bez pamięci Lilka znosi mężnie tę radykalną zmianę stylu życia. Małżonkowie chodzą razem na wysokogórskie wycieczki: Jaś jest zawołanym taternikiem. "Lilka w długim płaszczysku i pantofelkach na obcasie dzielnie dotrzymuje mu kroku, choć męczy ją to niewypowiedzianie". Tak też wygląda jej codzienność w domu na Kozińcu. Nic więc dziwnego, że tęskni do baśniowej Kossakówki. 

Lilki zabawa z kotem, rys. Lilki z ok. 1920 [źródło]
Kossakówka to nie tylko raj dla artystów. To także menażeria najróżniejszych zwierząt, które uwielbiała Lilka. Na Kozińcu dominuje surowy krajobraz, zarówno wokół domu, jak i w jego wnętrzu. Kossakówka z kolei tętni życiem. Lilka trzymała w rodzinnym domu ukochaną wiewiórkę, nazywaną Sorkiem,  którą pieściła, całowała, nosiła na szyi. Miała koty, psy, a nawet małpkę, którą dostała w prezencie. "Straszny był niegdyś wstyd dla domu, gdy makak narobił do kapelusza któregoś z gości, a ten, nie spodziewając się, co go czeka, nałożył go na głowę". Kochała nie tylko ładnych chłopców, ale też przyrodę, ptaki, zwierzęta, morze i góry. Pod koniec życia, na emigracji,  jej cała miłosna siła przeniosła się na rodzinę. 

Ubóstwiany Jan Pawlikowski zostawił Lilkę dla nieletniej baletnicy. Jakież to trywialne. Skończyła się wielka miłość Kwaka i Szczurka. Ale Nike nieuciszona, która kryje się głęboko w duszy Lilki, ciągle, na przekór klęskom, otwiera okaleczone ramiona na kolejną miłość. I tak oto jej trzecim mężem zostaje młodszy od poetki o kilka lat lotnik, Stefan Jerzy Jasnorzewski. Lotek, jak pieszczotliwie nazywała go Lilka, ubóstwiał ją i nosił na rękach, ale przy tym był chorobliwie o nią zazdrosny. Lata wojny spędzili w Anglii,  z dala od rodziny. Był przy niej do końca, towarzyszył jej w śmiertelnej chorobie. 

Lilka zmarła na raka kości. Została pochowana w Manchesterze. "W jej wstrząsających ostatnich poezjach  można przyrównać Lilkę do wielkich artystów, którzy nawet dotknięci ciężkim kalectwem do końca tworzyli wspaniałe dzieła". 

Magdalena Samozwaniec, Zalotnica niebieska, Świat Książki 2010

10 października 2012

Zła miłość dobrej Niemki... "Aimée & Jaguar" Eriki Fischer

Teraz to już nie jest tylko moja historia – to ostatnie zdanie książki Eriki Fischer. Ponoć Elisabeth Wust, wówczas siedemdziesięcioletnia, wypowiedziała je podczas rozmowy z amerykańskim dziennikarzem, który planował napisać książkę o "dobrych Niemcach", cokolwiek to może znaczyć. Po wielu latach milczenia kobieta zdradza wreszcie swój sekret. W jej słowach dźwięczy nuta bezgranicznego smutku. Zastanawiam się, czy jej wyznanie jest aktem odwagi, czy raczej rezygnacji? Swoje dzienniki, listy Aimée i Jaguara, wiersze miłosne, wszelkie dokumenty z tamtego okresu – materialne dowody upamiętniające miłość jej życia – Lilly zgromadziła w dwóch po brzegi wypełnionych walizkach. Klucze do walizek nosi od lat na szyi. Erica Fischer w swojej książce wskrzesiła historię zakazanej miłości – miłości niemożliwej, której wspomnienie Elisabeth Wust z ogromnym pietyzmem pielęgnowała przez całe swoje powojenne życie. 

W 1943 roku Elisabeth kończy 29 lat. Ucieleśnia  niemal wszystkie cechy, jakimi powinna się odznaczać niemiecka kobieta. Jest wysoka, zamaszysta, energiczna, obdarzona nordycką urodą –  przykładna żona nazisty, odznaczona Krzyżem Matki za zasługi dla narodu niemieckiego: za urodzenie czterech synów, którzy będą budować przyszłość III Rzeszy. Lilly uchodzi w swoim środowisku za szczerą nazistkę. Jest dobrą Niemką. W jej domu na honorowym miejscu znajduje się wypolerowana płaskorzeźba Hitlera, w salonie wisi jego portret, na stole w widocznym miejscu spoczywa stos codziennej gazety służącej propagandzie NSDAP. Świat Frau Wust jest koszmarnie uporządkowany. Jako niemiecka kobieta została powołana do bycia żoną i matką. W jej życiu nie ma miejsca na miłość. "W gruncie rzeczy tak zostałam wytresowana: mieć rodzinę, prowadzić dom. Rodzenie dzieci, pieluchy, gospodarstwo domowe, usługiwanie mężowi. Było tysiące takich domów, w których nie zajmowano się niczym innym poza rozmnażaniem". Reprodukcja miała być środkiem prowadzącym do zwycięstwa w "totalnej wojnie". W czasach propagandy nazistowskiej określenie "dobra Niemka" nie budziło zatem wątpliwości. Mąż Lilly był dobrym Niemcem. Ona była dobrą Niemką. Dobra Niemka nie myśli o sobie. O swoich przyjemnościach. Swoich potrzebach. Nie ma osobistych marzeń. Nie ma prywatności i intymności. Wszelkie aspekty życia niemieckiej kobiety zostały podporządkowane wyższemu celowi: triumfowi III Rzeszy. Dobra Niemka nie darzy miłością swego męża. Może go nawet nie lubić, ale życie uczuciowe spycha się na margines. Dobry Niemiec sumiennie płodzi dzieci, a dobra Niemka sumiennie wypełnia swoje małżeńskie obowiązki. Oczywiście to tylko fasada. Każda ideologia w praktyce potyka się o ludzkie słabości. A im jest bardziej okrutna, tym więcej pojawia się w niej wypaczeń i wynaturzeń, np. przygodny seks ze znajomymi męża pod jego nieobecność. To takie małe zadośćuczynienie, zwłaszcza że mąż nie kryje się ze swymi licznymi miłostkami. Rozluźnienie obyczajów było zapewne skutkiem wzmożonego terroru i życia pod dyktando nazistowskiej propagandy. Odrobina szaleństwa miała ubarwić nieco siermiężną monotonię codzienności i wprowadzić doń dreszczyk nowych doznań. Odniosłam wrażenie, że tak funkcjonowała większość niemieckich rodzin, dobrych niemieckich rodzin.  

Książka Eriki Fischer została skomponowana ze wspomnień świadków tamtych wydarzeń. Trzon narracji stanowią wspomnienia Lilly Wust, przeplatane wypowiedziami innych osób, bezpośrednio lub pośrednio  związanych z opisywaną historią. Rekonstrukcja wydarzeń przybiera postać wielogłosowej narracji, pozwalającej spojrzeć na całą historię z kilkunastu perspektyw. Dzięki temu to, co wydaje się niemożliwe, zyskuje wymiar prawdy obiektywnej, nieustannie konfrontowanej i weryfikowanej. Książka jest nie tyle opowieścią o zakazanej miłości, ile świadectwem nieludzkiej rzeczywistości czasów narodowego socjalizmu. Świadectwem ukazującym mechanizmy systemu, który zrodził usankcjonowane ideologią masowe ludobójstwo, dokonujące się z aprobatą cywilizowanego narodu  i bez sprzeciwu jakiegokolwiek państwa. Trudno pojąć, że największa ofiara tej machiny zniszczenia – naród żydowski – poddawała się biernie starannie zaplanowanej i realizowanej z okrucieństwem eksterminacji. Książka Eriki Fischer była dla mnie o tyle cenną lekturą, że pozwoliła mi spojrzeć na temat Holocaustu z szerszej perspektywy. U Hanny Krall czy Romy Ligockiej obserwujemy ostateczne rezultaty nazistowskiej polityki antyżydowskiej: powstające getta, w których ludność żydowska dogorywa w upokarzających warunkach, głód dziesiątkujący mieszkańców przepełnionych dzielnic żydowskich, pełne niewyobrażalnego okrucieństwa akcje likwidacyjne, którym zawdzięczamy całkowitą zagładę całych społeczności, transporty do obozów kaźni,  marsze śmierci. Erica Fischer sięga do korzeni kwestii żydowskiej, pokazuje, jak rok po roku, miesiąc po miesiącu, tydzień po tygodniu kurczy się przestrzeń życiowa Żydów w każdym aspekcie ich istnienia: materialnym, finansowym, zawodowym, na płaszczyźnie społecznej, podatkowej, w odniesieniu do ich człowieczeństwa i godności. Dlaczego na to pozwolono? A może o to chodziło? I to nie tylko nazistom. Jaką rolę w tej makabrycznej polityce odegrała Gmina Żydowska? "Ależ pozwólmy, by Żydzi sami się wykończyli". Te słowa jednego z czołowych apologetów polityki antyżydowskiej nabierają upiornego wydźwięku, jeśli zauważymy, że to Gmina Żydowska musiała sama zadbać o gromadzenie przeznaczonych do transportu ofiar. Funkcjonariusze policji wkraczali tylko w rzadkich przypadkach, gdy żydowscy porządkowi natrafiali na opór swych ziomków. Kto był tak naprawdę katem w tak zorganizowanym z zimną krwią ludobójstwie? Aż boję się pytać dalej... Historia o Kainie i Ablu znajduje tutaj kolejne upostaciowienie.


Na tak zarysowanym tle historycznym rozgrywają się indywidualne tragedie,  które odwzorowują  dramat całego narodu żydowskiego. Felice Schragenheim to młoda Żydówka, która zostaje "nurkiem" – ukrywa się w Berlinie i angażuje w żydowski ruch oporu. W żadnej innej książce nie spotkałam się z podobnym wizerunkiem żydowskiej dziewczyny. Felice była nie tylko wykształcona, piękna i elegancka, co pokazują liczne zdjęcia zamieszczone na końcu książki, ale też odważna, bezkompromisowa i niepokorna. Była trochę nieprzewidywalna. Nie kryła się ze swoimi preferencjami seksualnymi. Z wypowiedzi innych świadków, które autorka wplata w tok opowieści, można wywnioskować, że sporo było podobnych do Felice młodych ludzi żydowskiego pochodzenia, zaangażowanych w ruch oporu. Skąd zatem tak dalece posunięta apatia tego narodu, jego ślepe podporządkowanie się kolejnym dekretom i ustawom wydawanym przez władze niemieckie i usankcjonowanym przez zarząd Gminy Żydowskiej? Jest to dla mnie niepojęte.


Pewnego dnia Felice i Lilly – co wydaje się niemożliwe – poznają się i zakochują w sobie do szaleństwa. Rodzi się między nimi związek silniejszy niż jakiekolwiek argumenty. Jest on oparty na  powinowactwie dusz, ale też na przepełnionej namiętnością wzajemnej fascynacji. Lilly i Felice – teraz jako Aimée i Jaguar – stają się sobie niezbędne. Lilly budzi się z uśpienia. Budzi się jej świadomość samej siebie, swojego ja, swoich potrzeb, ale też świadomość polityczna; uzmysławia sobie, że była manipulowana. Że dotąd przyjmowała bezrefleksyjnie wszystko, co narzucała jej powszechna ideologia. W relacji z Felice odkrywa swoje powołanie: chce być szczęśliwa. Chce kochać i być kochaną. Chce nie tylko brać, ale i dawać. Ich związek jest ucieleśnieniem eudajmonii: obie kobiety czerpią z niego poczucie doskonałego szczęścia, harmonii i spełnienia. Miłość jest dla nich ocaleniem. Najwyższym dobrem. Staje się azylem wśród upiornej wojennej codzienności. Lilly odkrywa swoją kobiecość, cieszy się poczuciem bliskości, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Te intymne doznania wyrażają pełne subtelnej i poetyckiej, a zarazem zmysłowej fascynacji listy miłosne i wiersze, które Aimée i Jaguar – Lilly i Felice – piszą do siebie, ilekroć rozstają się na dłużej niż kilka godzin, aż w końcu są zmuszone rozstać się na zawsze, kiedy Felice zostaje zesłana do obozu zagłady. Po latach Lilly wspomina, jakby nieco zaskoczona, że w obliczu tej miłości wszystko inne przestało mieć znaczenie: wojna, mąż, opinia publiczna, a nawet dzieci. Tak jakby ich nie było. Miałam mieszane uczucia. Z jednej strony zachwyciło mnie piękno tej wyjątkowej więzi, bo coś tak szczególnego zdarza się bardzo rzadko, z drugiej – nie mogłam opanować irytacji, którą wywoływała we mnie Lilly swym egoizmem, infantylizmem, nieodpowiedzialnością i lekkomyślnością. Ale być może to są właśnie atrybuty szalonej, wielkiej miłości, która wykracza poza normy, zasady, konwenanse, zobowiązania? Dla kogoś, kto żyje inną rzeczywistością, takie zachowanie wydaje się nie do przyjęcia.


Książka Eriki Fischer doskonale wpisuje się w dyskusję nad względnością oceny ludzkich postaw. Przykładem jest tutaj postać Lilly Wust, której losy uzmysławiają, jak zmienia się postrzeganie drugiego człowieka w zależności od kontekstu i od okoliczności. Była dobrą Niemką w dwójnasób. W czasach III Rzeszy, jako pani Wust, szczera nazistka i patriotka odznaczona nazistowskim Krzyżem Matki, oraz kilkadziesiąt lat po wojnie, jako bohaterka, która za ocalenie życia podczas wojny kilku żydowskim uciekinierom została uhonorowana Federalnym Krzyżem Zasługi. Spisana przez Erikę Fischer opowieść jest nie tylko opracowaną w formie dokumentu poruszającą love story, nie tylko przejmującym świadectwem tamtych czasów. "To głos oddany  Niemcom, którzy zdecydowali się na milczenie i bierność, kolejnym generacjom usiłującym zmierzyć się z piętnem zarówno kata, jak i ofiary".


Erica Fischer,  Aimée & Jaguar. Historia pewnej miłości. Berlin 1943, tłum. K. Weintraub, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2008





4 października 2012

Bądź zabawny, ale nie głupi. "Pożądanie mieszka w szafie" Piotra Adamczyka

Właśnie przeglądam tytułowe strony gazet. Odstręczają mnie swą natarczywością krzyczące z każdej okładki nagłówki jak z tabloidowej makulatury – i nie są to bynajmniej brukowce: "Miłość i seks. Kultura kontra natura" [National Geographic], "Seks po bożemu" [Newsweek], "Goło niewesoło" [Wprost], "Życie płciowe Polaków. Moralne, oralne, realne, wirtualne" [Polityka], "Księżna Kate Middleton bez majtek" [Super Exspress] itd. Z każdej stacji telewizyjnej leje się strumieniami komercyjny chłam, który wywołuje mdłości u wrażliwego odbiorcy. Ale do czasu. Jeszcze więcej medialnej papki i nasze mózgi całkowicie uodpornią się na zalewającą nas szmirę. Wrażliwy odbiorca, jeśli w ogóle przetrwa, będzie się czuł jak muzealna skamielina... Powiało grozą niemal jak z Huxleyowskiego wspaniałego świata? Ależ to wszystko dzieje się naprawdę. I może to nieuniknione... Może taki obrót spraw jest kolejnym ogniwem ewolucji?

Jaką rolę w tym ogniwie odgrywają literatura, sztuka, media? W końcu tak to już jest, że aby przetrwać, człowiek musi się  przystosować. Inaczej ciebie zadepczą, zakrzyczą, ukrzyżują. Ta dewiza zdaje się obowiązywać również w prasie, w literaturze, w teatrze. Dziś największą słabością mediów jest odbiorca  mówi w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" Grzegorz Miecugow, dziennikarz TVN, gospodarz Szkła kontaktowego i były prowadzący Big Brothera. Telewizja jest kiepska, bo widz chce przaśnej rozrywki[1]. I tylko pozostaje pytanie o to, kto kogo kreuje: potrzeby estetyczne odbiorcy kreują poziom  mediów czy media kreują oczekiwania odbiorców. Kołem ratunkowym dla tych artystów, którzy gardzą pseudosztuką, jest dzisiaj kompromis. Bądź zabawny, ale nie głupi[2]. Tymczasem inny znany dziennikarz, Piotr Najsztub, nie pozostawia nam złudzeń: Poziom [mediów] nadal będzie spadał, bo trzeba ludzi emocjonować, raczej zabawiać, niż straszyć złożonością świata[3]. 


Te smutne wnioski zdaje się potwierdzać "zabawna i niegłupia"[4] powieść Piotra Adamczyka zatytułowana "Pożądanie mieszka w szafie". Z jednej strony jest to lekka, przekomiczna historia współczesnego mężczyzny, czterdziestoletniego onanisty, borykającego się z samotnością, złaknionego kobiecego ciepła i bliskości oraz seksualnego spełnienia, z drugiej strony niegłupia, a momentami wręcz gorzka satyra na współczesną rzeczywistość i jej absurdy. Jest to zarazem "całkiem niegłupia" literatura konfesyjna, która "raczej bawi, niż starszy złożonością świata". Ale to, zdaje się, zręczna mistyfikacja. Może Adamczykowi zależy na tym, by ktoś go wysłuchał, przeczytał z uwagą, nie nudząc się przy tym ani trochę – stąd sporo improwizacji z lekka egzystencjalnych, pół serio, pół żartem, stąd ujmująca, zabarwiona nieco hrabalowskim humorem autoanaliza, która czasem drażni obfitością seksualnych odniesień, czasem bawi, czasem wzrusza, momentami prowokuje do zamyślenia się nad paradoksami czasów, w  jakich przyszło nam żyć. Dla mnie była to także okazja do zweryfikowania mitologii narosłej wokół wizerunku współczesnego mężczyzny, któremu nie jest łatwo odnaleźć się w dzisiejszych sfeminizowanych czasach. 

Narracja przybierająca formę bezpośredniej, szczerej spowiedzi, w której bohater całkowicie obnaża najintymniejsze zakamarki swej duszy i pożądań, wciąga czytelnika już od pierwszej strony i nie pozwala oderwać się od lektury. Czytelnik mimowolnie wciela się w rolę doktora Freuda, zasłuchanego w monolog pacjenta, który z rozbrajającym autoironicznym poczuciem humoru opowiada o swoich przemyśleniach, tudzież zmaganiach, tudzież spektakularnych porażkach, rzadziej sukcesach – a to zawodowych, a to erotycznych, a to egzystencjalnych. Pod naskórkowością karykaturalnie zobrazowanej współczesności autor przemyca wiele ważkich refleksji, którymi raczy nas bohater, a jednocześnie narrator powieści – Piotr Adamczyk, redaktor naczelny ambitnego czasopisma z tradycjami, które, aby utrzymać się na rynku, musi poddać się hipermarketyzacji – stąd podglądanie najpopularniejszych stron w internecie, szukanie inspiracji w najpoczytniejszych brukowcach i epatowanie czytelników prymitywną sensacją, nierzadko graniczącą z absurdem. Główne kryteria doboru treści to sprzedaż i zysk. A co sprzedaje się najlepiej? Seks i przemoc. Aby zwiększyć sprzedaż, kolegium redakcyjne jest nawet gotowe, na wzór praktyk stosowanych w hipermarketach, nasączyć papier aromatem kawy. Najbardziej pożądanym towarem staje się tandeta – jako pożywka dla gawiedzi złaknionej jarmarcznej rozrywki. 

Nawet jeśli do powieści wkrada się sarkazm, nieodłącznie towarzyszy mu autoironia. Wrażliwy, ale daleki od sentymentalizmu, obdarzony zmysłem obserwacji bohater nie tyle pokpiwa sobie z ludzi, ile raczej drwi z samego siebie. Postrzegamy go zatem jako niespełnionego kochanka, pełnego sprzecznych pragnień i poddanego torturze pokus cielesnych: z jednej strony nie potrafi zatrzymać przy sobie żadnej kobiety, choć rozpaczliwie pragnie stałego związku, z drugiej jednak strony niemal każda napotkana kobieta wywołuje w nim pożądanie. Owa heglowska dialektyka uobecnia się na wielu poziomach: duchowym, egzystencjalnym i seksualnym, kiedy bohater czuje się rozdarty między skrajnymi pragnieniami ducha i ciała, kiedy musi skonfrontować swoje libido i superego, ale też kiedy jest zmuszony pójść na kompromis ze swoimi ambicjami, skapitulować przed oczekiwaniami masowej publiczności i zaakceptować fakty. Apogeum tych zmagań ukazuje przekomiczny splot wydarzeń, których machinę bezwiednie uruchamia sam Adamczyk. Niczym Forrest Gump staje się przypadkowym bohaterem, uzmysławiając, jak dalece osoba publiczna jest więźniem oczekiwań milionowej publiczności. Fantomowa rzeczywistość kreowana przez media i technologie internetowe staje się bardziej realna niż ta rzeczywista. Na skutek zbiorowej histerii zwykły, szary człowiek w kilka godzin może przeobrazić się w supermena. Sporo tutaj zabarwionych ironią aluzji do popkultury, sztuki masowej i socjotechniki. Ale o co chodzi? Ano właśnie. Jeśli nie ma cię w internecie, jesteś nikim. Redaktor naczelny czołowej śląskiej gazety w końcu pojawia się w wynikach wyszukiwania. Gawiedź jest złakniona bohaterów, którzy poruszą zbiorową wyobraźnię. Jeśli jesteś anonimowy, zostań antybohaterem, a koronują ciebie na swojego idola. 

W życiu powieściowego Piotra Adamczyka niebagatelną rolę odgrywają kobiety. Mimo rzekomo skromnych doświadczeń, jak ze smutkiem konstatuje bohater, pejzaż jego erotycznych ekscytacji może z powodzeniem konkurować ze słynnym spisem cudzołożnic[5]. Marysia Jezus, Magdalena, Miriam, Marzenka, Marlena... Każda jest na swój sposób piękna i ponętna, każda jest jakimś archetypem kobiecości, wśród których największą nostalgię wzbudza Marysia Jezus. Możliwe, że w wyobraźni bohatera ulega ona swoistej mitologizacji. Łączy niewinność i erotyczną siłę, dziewczęcą delikatność i kobiece nienasycenie. Czyżby w tej kreacji można się doszukiwać ponadczasowego ideału kochanki, o jakim marzy mężczyzna? Marysia Jezus staje się bowiem punktem odniesienia dla każdej kolejnej fascynacji. W każdej z kolejnych kochanek narrator doszukuje się choćby wątłego podobieństwa do Marysi Jezus. Czy ona istniała naprawdę? Czy została wymyślona? Podobnie jak Miriam, tajemnicza autorka pięknych, zmysłowych listów miłosnych, które systematycznie przychodzą na skrzynkę mejlową Piotra Adamczyka. To wyjaśniałoby fantomową teorię rzeczywistości, którą narrator przywołuje z zakamarków wspomnień z dzieciństwa. A może wiara w prawdziwą miłość jest jedynie ucieleśnieniem owej teorii? 


Żyjemy na styku dwóch światów: przyziemnej codzienności i iluzji, którymi karmią nas kultura, literatura, religia, sztuka, media. Stąd Piotr Adamczyk vel Piotr Adamczyk. "Mógłbym  się  nazywać  Al  Pacino,  a  nazywam  się  Piotr  Adamczyk. [...] Mógłbym się też nazywać Dustin Hofman, George Clooney, Colin Firth albo nawet Johny Deep. A nazywam się jak ten polski aktor, który grał papieża. Cały naród kochał polskiego papieża; myślę, że sporo z tego przeniosło się na Piotra Adamczyka, tamtego aktora, a mnie ominęło..."[6]. Co czyni tę powieść jedyną w swoim rodzaju, mimo że "cytaty, jak sama nazwa wskazuje, są prawdziwe"[7]? Przede wszystkim to, że Piotr Adamczyk jest sobą. Po trosze zabawny, po trosze liryczny, po trosze rubaszny, czasem irytujący. Przymierza różne kostiumy, raczej dla zabawy literackiej niż na serio, ale nawet w trampkach Forresta Gumpa czy czerwonych skarpetkach Leopolda Tyrmanda będzie Piotrem Adamczykiem. Tym Piotrem Adamczykiem.  
Nazywa się tak samo, jak aktor, który zagrał papieża. Zamiast jednak występować w spektaklach teatralnych, wolał je reżyserować. Opublikował też setki reportaży i felietonów m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Polityce" i we "Wprost". Przez kilka lat piastował też stanowisko redaktora naczelnego we wrocławskim "Słowie Polskim".
Podobnie jak autor, bohater powieści również ma psa. :-)

---
[1] Zob. "Gazeta Wyborcza" 22.09.2012.
[2] Zob. "Gazeta Wyborcza" 28.09.2012.
[3] Zob. Agnieszka Makowska, Koreański wirus, "Newsweek" 40/2012, s. 115.
[4] Zob. recenzję książki Pożądanie mieszka w szafie na stronie internetowej www.polskieradio.pl.
[5] Aluzja do powieści Jerzego Pilcha, Spis cudzołożnic, Wyd. Marabut, Gdańsk 1996.
[6] Piotr Adamczyk, Pożądanie mieszka w szafie,  Wyd. Dobra Literatura, Słupsk 2012.
[7] Motto powieści Piotra Adamczyka.






23 lipca 2012

Strategia Antonioniego. "Oczyszczenie" Sofi Oksanen

Okładka jest jak przynęta. Maska starej kobiecej twarzy przełamana na jedną trzecią. Jak zdanie urwane w pół słowa. Taka okładka domaga się pochylenia nad książką. Mój wzrok przyciąga złoty kolczyk w uchu tajemniczej kobiety na okładce, która chowa się za złamanym skrzydełkiem obwoluty. Detal, który odegra istotną rolę w powieści. Kiedy zaintrygowana uchylam rąbka tajemnicy, moim oczom ukazuje się twarz niczym pomięta, pognieciona mapa: zryta zmarszczkami i upstrzona brązowymi, starczymi plamkami. Wokół sterczą żałośnie kędziory rzadkich, siwych włosów. Oczy chowają się za zasłoną pustego spojrzenia. Każdy szczegół skrywa jakiś trop, prowadzi ku czemuś, co nazywa się całością. Wartością tego obrazu – tak jak całej powieści Sofi Oksanen – jest siła detalu. Zarówno kompozycja okładki, jak i struktura samej powieści opierają się – w moim odczuciu – na elektryzującej strategii Antonioniego. Tak jak w "Powiększeniu", i tutaj działa mechanizm: od skali mikro do skali makro. Od szczegółu do ogółu. 

Na co natrafia wzrok obserwatora, kiedy spogląda na okładkę? Na złoty kolczyk? Ale czy on jest tutaj najważniejszy? Kiedy mijamy na ulicy drugiego człowieka, nasze spojrzenie przyciągają błahe szczegóły, które nie mają znaczenia. Kolor sukienki. Modny fason. Elegancki płaszcz. Skórzana torebka. Złote kolczyki. Widzimy pozory. Kostiumy. Maski. To, co powierzchowne, urasta do rangi tego, co fundamentalne. W chaosie migotliwych, fragmentarycznych refleksów i iluzorycznych wrażeń umyka istota. Możliwe, że jest ona niepoznawalna. Człowiek, którego mijamy, pozostaje tajemnicą. Zabieramy ze sobą jego ulotny ślad. Obraz prześwietlony przez nasze subiektywne doznania. Złoty kolczyk. Skórzane oficerki. To, co wryło się w naszą świadomość. Ale jeśli chcemy zobaczyć więcej? Złoty kolczyk bawi się naszym spojrzeniem. Próbujemy go zignorować i poszukać oczu kobiety z kolczykiem. Może ich spojrzenie zdradzi nam coś więcej. Bo ileż znaczeń kryje się w banalnym złotym kolczyku? 
źródło: http://jawnesny.pl/2011/01/centaur-nie-wielblad/
U Antonioniego mamy podobny punkt wyjścia. Bohater, z zawodu fotografik, robi zdjęcie w plenerze. Szuka inspiracji. Na kliszy utrwalił banalną scenę: całującą się parę zakochanych. Ale wywołując zdjęcie, zauważa szczegół, który zaczyna go coraz bardziej nurtować.  Przestaje go interesować para zakochanych. Pragnie poznać tajemnicę, której ulotny ślad odnajduje w kadrze. Robi powiększenia intrygującego fragmentu zdjęcia. Z każdym kolejnym powiększeniem tajemnica wciąga go coraz bardziej. Możliwe, że utrwalił na zdjęciu moment popełnienia zbrodni. Pozornie to film z zagadką kryminalną, ale dla dociekliwego odbiorcy odsłoni się ukryty wymiar tego arcydzieła: nie tylko genialna w swej prostocie narracja o istocie sztuki, ale też wielowymiarowa opowieść o zagadce bytu i odkształconym postrzeganiu rzeczywistości. Im bardziej zbliżamy się do poznania tajemnicy, tym bardziej staje się ona rozmazana i nieprzenikniona, jak ostatnie powiększenie zdjęcia w filmie Antonioniego. Czy artysta jest w stanie uchwycić prawdę? A może prawda jest jedynie chimerą?

W sposobie prowadzenia narracji przez Sofi Oksanen odnalazłam echa strategii Antonioniego, która urzekła mnie w jego "Powiększeniu". Bo oto na początku mamy banalną scenę. Stara Allide Truu samotnie mieszkająca w zapadłej estońskiej wiosce odnajduje nieopodal swojego domu nieprzytomną młodą Rosjankę Zarę. Prawdopodobnie jest ona zbiegłą prostytutką szukającą schronienia pod dachem domostwa staruszki. Pozornie wydaje się, że kobiety dzieli wszystko. Ale wraz z biegiem zdarzeń i kolejnymi odsłonami losów obu kobiet naszym oczom ukazuje się zaskakujący splot tragicznych wydarzeń, które mają swój początek w rodzinnej tajemnicy. 

Pod względem dramaturgii powieść Oksanen zdecydowanie odbiega od statycznej narracji zastosowanej w filmie Antonioniego. Oksanen posługuje się techniką szybkiego montażu, nieustannie trzymając czytelnika w napięciu. Zderza ze sobą obrazy z przeszłości i czasów współczesnych, stosuje introspekcje i inwersje czasowe. Dzięki temu fabuła jest nieprzewidywalna i skonstruowana po mistrzowsku. Pomarszczone oblicze starej Allide skrywa straszliwą przeszłość, którą poznajemy fragment po fragmencie. Jej dopełnieniem stają się traumatyczne przeżycia młodziutkiej Zary. Ale kiedy wydaje się nam, że dotarliśmy do sedna historii,  kolejne migawki wspomnień Allide zmuszają nas do przewartościowania przyjętych sądów i wyobrażeń.  Zaciera się granica między katem i ofiarą. Tak jak w tragedii antycznej, od przeszłości nie ma ucieczki. Nie ma też zbrodni bez kary.

Urzekła mnie psychologiczna głębia, z jaką Oksanen buduje portrety swoich bohaterek. Nie są one ani zbyt enigmatyczne, ani zbyt przerysowane. Tam, gdzie słowa mogłyby razić swoim nadmiarem, nie dotykając bynajmniej istoty rzeczy, autorka pozostawia niedopowiedzenie i przestrzeń dla domysłów czytelnika. Innym wyrazistym i umiejętnie stosowanym zabiegiem jest konkretyzacja stanów psychicznych bohaterek. Za pomocą plastycznych opisów autorce udało się oddać atmosferę strachu, paraliżującej bezsilności czy niemego krzyku, dławionego przez lata przez Allide i wypełniającego szczelnie każdą komórkę jej jestestwa. Złoty kolczyk nabiera tu symbolicznego wymiaru: tak jak krwawa plama, której nie może się pozbyć Balladyna po zabójstwie swej siostry Aliny.  Ale motywy postępowania Allide nie są tak jednoznaczne jak w przypadku bohaterki dramatu Słowackiego. Prawda o człowieku jest znacznie bardziej złożona, zwłaszcza gdy przyszło mu żyć w epoce przemian ustrojowych dokonujących się w sowietyzowanej Estonii. Rzeczywistość totalitarna nie pozostaje bez wpływu na losy bohaterów. Destrukcyjna, chora miłość zastawia pułapkę na Allide, ale to totalitarne realia i podwójna moralność w świecie upiornej indoktrynacji dopełniają dzieła zniszczenia. 

Zakończenie pozostawia w czytelniku dotkliwy skurcz niedowierzania i chmurę pytań, na które nie ma prostych odpowiedzi. Człowiek jest tajemnicą dla innych, ale największą zagadką pozostaje dla samego siebie.

Sofi Oksanen, Oczyszczenie, tłum. Sebastian Musielak, Świat Książki 2010.

15 maja 2012

O kapłaństwie usłanym cierniami. "Porzucone sutanny"


Nie ukrywam, że do przeczytania tej niewielkiej objętościowo publikacji zachęcił mnie tytuł, ale też nie bez znaczenia będzie w tym przypadku intrygująca okładka. Postać mężczyzny w koloratce, pogrążonego w nabrzmiałym znaczeniami mroku, z dłonią przysłaniającą górną część twarzy – w geście bezsilności[?], wstydu[?], poczucia klęski[?], rozpaczy[?] – prowokuje i nie pozwala odłożyć książki na półkę. Tytuł i okładka wywołują niepokój. A jeśli już przekartkuje się kilka stron, nie sposób oderwać się od lektury. I to bynajmniej nie dlatego, że książka epatuje tanią sensacją – przeciwnie, jest jej pozbawiona. Przyznaję, że temat, sam w sobie, ma posmak sensacji, ale autor publikacji stroni od jej rozdmuchiwania. Nie jest to książka obrazoburcza. Wyróżnia się autentyzmem i szczerością. Ksiądz Piotr Dzedzej podejmuje próbę głębszego przyjrzenia się problemowi poprzez zestawienie ze sobą kilkudziesięciu historii byłych kapłanów. Wyznania księży, nierzadko wstrząsające mimo wyważonego, zdystansowanego tonu, pozwalają zajrzeć za kulisy życia kapłańskiego i seminaryjnego, ale przede wszystkim zobaczyć je w ludzkim wymiarze, z perspektywy człowieka, z niuansami wiary, poszukiwaniem sensu, zwątpieniem, zagubieniem, całym skomplikowaniem losów, na jakie narażony jest zwykły człowiek. Żadna z zaprezentowanych historii nie wywołuje skrajnych reakcji, raczej skłania do refleksji i zmusza do zrewidowania stereotypowych wyobrażeń nie tylko na temat okoliczności, w jakich księża odchodzą z kapłaństwa, ale też samego środowiska, które nierzadko przyczynia się, pośrednio lub bezpośrednio, do tak dramatycznych decyzji.

Jest to książka o tyle nietuzinkowa, że nie goni za skandalem. Nie żeruje na sensacyjnej otoczce, jaka nierzadko towarzyszy medialnym doniesieniom o tego typu incydentach. Mentalność polskiego czytelnika zostaje poddana tu ważkiej próbie. Czy przeciętny odbiorca nie sprzeniewierzy się intencjom autora i jego rozmówców, czy nie uczyni z materiału zaprezentowanego w książce pretekstu do wynaturzonych reakcji, zwłaszcza że same opowieści i postawy bohaterów są raczej pozbawione emocjonalności, osądzania czy kajania się. Uderzające prostotą i bezpretensjonalną szczerością wypowiedzi są wyzbyte pikantnych szczegółów tak atrakcyjnych dla spragnionego taniej rozrywki odbiorcy. Momentami przypominają spowiedź płynącą z głębi duszy. Można je potraktować jako świadectwa. Kapłan bowiem czuje, cierpi, pragnie zaznać spokoju, znaleźć ukojenie, drogę, szczęście, rozwiązanie problemu, walczy o prawo do odnalezienia jakiegoś wyższego porządku. No tak, ale przecież najwyższym porządkiem jest Bóg. Co jednak w sytuacji, gdy całe środowisko, hierarchowie, autorytety zdają się temu przeczyć... Modlitwa nie daje oparcia, samotność staje się pułapką. W książce dostrzegłam próbę pokazania, że żadna droga, czy to księdza, czy nauczyciela, dyrektora czy prezesa itd., nie jest łatwa, wymaga odwagi, dokonywania trudnych wyborów i ponoszenia ich konsekwencji. Ktoś, kto patrzy na problemy spojrzeniem ograniczonym przez uprzedzenia i myślowe schematy, być może nie zrozumie. Oceni. Zaneguje. Sprowadzi tragiczną, skomplikowaną historię do małostkowego moralizowania. Próba refleksyjnego zmierzenia się z zagadnieniem wymaga głębokiej pokory. I nierzadko tę pokorę odnajduję w opowiadaniach księży. Nie bunt, ale pokorę. Pogodzenie się w wyrokami Pana. Walka – długa i dramatyczna – zakończyła się klęską. Nie łatwo się do tego przyznać nawet przed samym sobą.

Opowieści byłych kapłanów mają formę intymnej rozmowy. Swoimi pytaniami ksiądz-dziennikarz stara się nie urazić żadnego z rozmówców, nie przekracza granic dobrego smaku, nie ucieka jednak od kwestii bulwersujących, takich jak złamanie celibatu, homoseksualizm, cielesność, potrzeba ciepła, bliskości, alkoholizm, depresja, skostniały i przepełniony hipokryzją system Kościoła jako instytucji hierarchicznej, w której pojedynczy kapłan czuje się jak trybik w bezdusznej machinie i w jej szponach traci ideały, złudzenia, a nierzadko zatraca samego siebie oraz sens swojej drogi kapłańskiej. Autor nie komentuje żadnej opowieści. Nie piętnuje swoich rozmówców. Dla żądnych sensacji czytelników książka może się okazać rozczarowaniem, dla ludzi poszukujących odpowiedzi na nurtujące ich pytania natury egzystencjalnej czy moralnej publikacja będzie, jak mniemam, lekturą poruszającą, pozwalającą zdystansować się do mitów narosłych wokół posługi kapłańskiej. Z jednej strony książka rozwiewa złudzenia, że Kościół to uosobienie doskonałości, opoka wiary i chrześcijańskich wartości – choć tak właśnie powinno być, z drugiej – uzmysławia, że instytucja idealizowana przez miliony wiernych wymaga głębokiej rewolucji, która w obliczu błędnego koła, jakim wydaje się system utrzymywany przez setki lat, zakrawa na utopię.

Temat, przyznaję, jest elektryzujący. W moim prowincjonalnym mieście krążą legendy o wielu byłych i obecnych księżach. Jest w nich posmak tajemnicy i niekończących się domysłów, które prowokują do licznych plotek. O proboszczu hazardziście – tajemnicą Poliszynela jest jego zamiłowanie do gier o takie pieniądze, o jakich pewnie niejednej gorliwej w wierze emerytce nawet się nie śniło, o córce tegoż proboszcza, której ów kupił ponoć od miasta jakiś budynek na drodze przetargu, o młodej wdowie – kochance wikariusza, o licealistce, która wpadła z księdzem opiekującym się oazą... Szeptano także o pewnym młodym kapłanie, który ponoć dramatycznie podupadł na zdrowiu... zdrowiu psychicznym. Ale czy to wszystko prawda? Ludzka wyobraźnia nie zna granic. A może jednak coś jest na rzeczy. Co mnie bulwersuje, to fakt, że ci sami ludzie, którzy tak namiętnie plotkują o kapłanach, to jednocześnie gorliwi katolicy, którzy na słowo agnostyk reagują świętym oburzeniem. O tego typu anomaliach mówią również bohaterowie książki. Ale tych anomalii jest znacznie, znacznie więcej...

"Porzucone sutanny” pozwalają czytelnikowi skonfrontować się z mitem kapłana nadczłowieka. Wielu byłych księży mówi o sobie jako o kapłanach z powołania, którzy za swoje odejście nie obarczają winą nikogo konkretnego. Jeśli już szukają winnych, to doszukują się przyczyn w swoim ułomnym człowieczeństwie, które nie jest w stanie sprostać skostniałym, przeżartym hipokryzją relacjom w samym Kościele. Często winę ponoszą przełożeni, którzy tłumią w zarodku jakąkolwiek energię do działania i entuzjazm. Ktoś, kto się wyłamuje, jest na różne sposoby przywoływany do szeregu. A jaki jest szereg... cóż, zabrakłoby jednej recenzji, by to opisać. Niektórzy kapłani wyznają, że nie znaleźli w nikim oparcia w chwilach kryzysu. Jeśli się nie mówi o problemie, to go po prostu nie ma.

A karawana idzie dalej...

Ks. Piotr Dzedzej, Porzucone sutanny, Wydawnictwo Znak 2007

7 maja 2012

Pacyfistyczna książka dla dzieci

TATIANKA prezentuje:
"Opowieść o generale Tomaszku, który nie chciał pójść na wojnę" – Isa Tutino Vercelloni

Ponieważ jestem "rodzaj żeński" [jak to zwykła mawiać o sobie Danuta Wawiłow], trudno mi stwierdzić na sto procent, że każdy chłopiec lubi bawić się w wojnę. Ale taki stereotyp zakorzenił się w mojej świadomości chyba nie bez przyczyny. Może to sprawka czterech pancernych i psa? W końcu Szarik był bohaterem mojego dzieciństwa, a załoga Rudego 102 stała się dla wielu moich rówieśników ikoną wojennego bohaterstwa. Równie atrakcyjnym wzorcem zaszczepionym w dzieciństwie mojemu pokoleniu był filmowy wizerunek kapitana Klossa. Żołnierski mundur, oficerski szyk, lśniący pistolet, charyzma agenta, zew przygody... Każdy chłopak  na podwórku biegał z karabinem atrapą, śmiertelnie serio traktując wszystkich domniemanych wrogów, tajnos agentos i kolaborantów. Co z nich powyrastało? O ile mi wiadomo, żaden nie został zawodowym żołnierzem, a pobyt w prawdziwym wojsku zapewne wyleczył ich z dziecinnych fantazji. 

Jak zatem potraktować książkę dla dzieci, która burzy stereotypowe wyobrażenia małych chłopców o przygodzie, jaką dla wielu z nich jawi się wojna? 
Moje wątpliwości rozwiała sama autorka. "Isa Tutino Vercelloni napisała tę rymowaną antywojenną historię w reakcji na doświadczenia z dzieciństwa, które przypadło na lata II wojny światowej. Ogromny wpływ wywarły na nią również obserwowane z Europy konflikty w Korei oraz Wietnamie" [nota wydawcy]. Pisarka zadedykowała książkę swoim dzieciom. To książka-manifest, ale pozbawiona zadęcia i patosu, którymi zazwyczaj nasycone są wszelkie manifesty, odezwy i deklaracje. Zawiera zabawną opowiastkę o chłopcu, który nie chciał pójść w ślady swoich przodków – walecznych żołnierzy – i postanowił sprzeniewierzyć się  rodzinnej tradycji. Nie sądzę, by kiedykolwiek z planety Ziemi zniknęły wojny, ale historia Tomaszka pacyfisty pozwala na chwilę uwierzyć, że to, co nierealne, jest jednak możliwe. 

"To tylko bajka –
bajka króciutka,
może jest mądra,
może głupiutka.
Jak ją spamiętasz,
to bądź spokojny,
nie będzie więcej
na świecie wojny". 

Ta opowiastka ujęta w proste rymy wbrew pozorom wcale nie jest banalna. Nie dyskredytuje bohaterów i walecznych żołnierzy. Nie stawia na piedestale dezerterów i anarchistów. Przewartościowaniu nie ulega tutaj status bojownika, lecz jego misja. Tomek nie marzy o wojnie i bohaterskich czynach na polu walki, lecz o muzyce. Nie imponuje mu wojenna sława przodków. Pragnie tworzyć, a nie niszczyć. Jego największym marzeniem jest grać na instrumencie, tworzyć muzykę. To artysta, a nie batalista. Ale cóż z tego, kiedy jego rodzice, wujkowie, dziadkowie i cały sztab pociotek gardzą sztuką, a jego uchylanie się od kontynuowania rodzinnej tradycji postrzegają jako wyraz tchórzostwa. A zatem Tomaszkowi nie pozostaje nic innego, jak pójść w ślady przodków. I Tomaszek zostaje generałem. 
Ale tworzy własny generalski styl. Rozbrajający humor, z jakim autorka opowiada o perturbacjach chłopca w szkole wojskowej, nadaje tej antywojennej opowiastce nieco karykaturalną oprawę.  Niektóre fragmenty skojarzyły mi się z mocno zrytmizowaną poezją księdza Baki:

"Inni się szczycą tym, że konnicą
łupy przechwycą,
że łódź podwodna – prawda – jest modna,
lecz niewygodna,
a siedzieć sobie w długim rowie
szkodzi na zdrowie".

Tomaszek zostaje generałem, ale jego postawa bliższa jest raczej "CK Dezerterom" (potraktujmy tę analogię z lekkim przymrużeniem oka) i dobremu wojakowi Szwejkowi niż Napoleonowi. Jego żołnierze nie  używają broni, lecz uśmiechu i cukierków. Zamiast walczyć, propagują pokój! Zamiast siać postrach, wzbudzają zaufanie i zjednują sobie przyjaciół. 
Książka porusza jeszcze inny ważny problem – pokazuje obraz rodziców, którzy przelewają na dzieci swoje niespełnione ambicje, ignorując ich potrzeby i marzenia oraz okaleczając ich osobowości. Z takich dzieci wyrastają potem nieszczęśliwi dorośli. Na szczęście Tomaszek nie podzielił ich losu. Jako dorosły żołnierz został okrzyknięty pokojowym generałem. 


I jeszcze słowa uznania dla tłumaczki.  Trudno jest przetłumaczyć książkę napisaną wierszem tak, by nie wypaczyć oryginału. Odniosłam wrażenie, że Anna Chociej zgrabnie uniknęła tej pułapki. Polska wersja brzmi naprawdę świetnie. 

Całości dopełnia oryginalna szata graficzna, odbiegająca od cukierkowych ilustracji, tak charakterystycznych dla produktów spod znaku makdonaldyzacji. Doskonale komponują się z prostotą formy i przesłaniem książki. Stworzyła je sama autorka, Isa Tutino Vercelloni. Trafiły one do pierwszego wydania, które ukazało się we Włoszech w 1965 roku.  

To wartościowa, pełna ujmującej prostoty, mądra i bardzo potrzebna książka. 



4 maja 2012

Śmierć i dziewczyna... "Złodziejka książek" Markusa Zusaka

Poloniusz: Cóż to czytasz, mości książę?
Hamlet: Słowa, słowa, słowa [1].



Kiedy „spotkałam” złodziejkę książek, poczułam, że wiele nas łączy. Zapragnęłam poznać jej historię. Ja także jestem złodziejką książek, chociaż nigdy żadnej nie ukradłam. Zabieram je autorom, wydawcom, niczego nieświadomym księgarzom, przywłaszczam je sobie, czytając recenzje na okładkach i zapowiedzi wydawnicze. Wędrują wraz ze mną: upycham je w zakamarkach świadomości, kolekcjonuję w pamięci, cieszę się z faktu ich zaistnienia – unoszę ze sobą pewność, że kiedyś je przeczytam. One są, napisane, żywe, czekające na spotkanie. Jeszcze nie wiem, kiedy to nastąpi, ale czuję, że prędzej czy później dane mi będzie je poznać. Namiętnie kradnę je na pamięć. Na radość, że są. Na zdumienie, że wcześniej ich nie odkryłam. Że wcześniej ich nie ukradłam. 

„Książka zbójecka”, która sprowadziła Liesel Meminger na drogę złodziejskiego procederu, to podręcznik grabarza. Ale dziewczynka o tym nie wiedziała. Bo niby skąd miała wiedzieć. „Nie umiała dobrze mówić ani nawet pisać, bo rzadko chodziła do szkoły” [2]. Jednak bardzo pragnęła nauczyć się czytać. Był styczeń 1939 roku. Miała dziewięć lat. Jej brat był martwy. Jej matka musiała uciekać. Ona potrzebowała ocalenia. Wokół świat pogrążał się w ciemnościach. Najczarniejszym blaskiem w tej otchłani ciemności żarzyła się faszystowska swastyka. Wokół śmierć i cierpienie zbierały okrutne żniwo. 

Tyle już napisano o swastyce. O Hitlerze. O holokauście. O obozach koncentracyjnych. O zagładzie. Złodziejka jest małą Niemką. Mogłaby zostać faszystką. Mogłaby... Tak jak miliony Niemców zaczadzonych słowami Hitlera. Bo słowa mają potężną moc. Słowa mogą zabijać. Mogą stwarzać. Mogą ocalać. Mogą prowadzić tłumy do celu. Popychać do działania. Zaszczepiać nienawiść. Zmuszać do fanatycznego posłuszeństwa. Liesel miała zaledwie dziewięć lat. Jechała z matką pociągiem do Monachium. Śmierć tuliła w ramionach duszę jej umierającego brata. Liesel czuła, jak wraz z nim umiera jej dusza. Miała zostać oddana w ręce przybranych rodziców, do Molching, na ulicę Himmel (Niebiańską). Tam miał być jej nowy dom. Kiedy żegnała się z martwym bratem, mogła jedynie płakać bezgłośnie. Jej dusza rwała się na strzępy i wyła z bólu. „Gorący wrzask wypełnił gardło dziewczynki” [3]. Kiedy było po wszystkim, Liesel została złodziejką. Ukradła podręcznik grabarza, pozostawiony w śniegu na cmentarzu przez roztargnionego czeladnika. Młody grabarz nie zauważył straty. „Była to pierwsza akcja złodziejki książek i początek jej błyskotliwej kariery” [4]. Znaczenie książki: ostatni raz widziała brata, ostatni raz widziała matkę... 

Przejmujące okoliczności i przejmująca kradzież. Zważywszy na to, że opowieść o złodziejce książek snuje Śmierć. Czy zdoła opowiedzieć całą historię tak, aby jej nie przekłamać? Aby życie nie przegrało ze śmiercią. W tej historii bowiem najważniejsze jest życie. Nie tyle ocalenie, ile życie jako wartość sama w sobie. A jego szarą eminencją jest Śmierć: pełna współczucia i przenikliwości. „To tylko jedna z wielu historii, a każda jest wyjątkowa i niezwykła. Każda jest świadectwem wysiłku – ogromnego wysiłku – by udowodnić mi, że wy i wasza ludzka egzystencja macie wartość” [5]. Śmierć oszczędziła wiele istnień. Pozwoliła Hansowi Hubermannowi przetrwać I wojnę światową, spotkać złodziejkę książek i zostać jej przybranym ojcem. Pozwoliła Liesel pokochać Hansa. Zaprzyjaźnić się z Maksem, zanim pochłonął go obóz koncentracyjny. Pozwoliła złodziejce książek dokonać jeszcze kilku spektakularnych kradzieży. A piwnica u Hubermannów? Azyl dla uciekinierów. Azyl dla złodziejki książek. Dla Hansa. Dla Maksa, żydowskiego boksera, który napisze poruszającą „książkę” dla smutnej Liesel. Azyl dla słów. Tutaj Liesel poznaje słowa. Zgłębia ich tajemnicę. Zachwyca ją magia czytania i siła tkwiąca w słowach. Każdej nocy schodzi w mroki piwnicy, by znaleźć ocalenie. Na świecie zapanowało piekło. Tutaj przycupnął czyściec. Właśnie na Himmelstrasse. Na ulicy Niebiańskiej... Czyściec dla Hansa, czyściec dla Liesel, czyściec dla Maksa. 

Przyjaźń i miłość, bo one są tutaj najbardziej wymowne – oraz wiele innych uczuć, począwszy od nienawiści, poprzez gniew, bezradność, rozpacz, rezygnację, strach – nabierają w opowieści snutej przez śmierć bogatej palety odcieni. Jest miłość do matki i do przybranych rodziców. Miłość podszyta tęsknotą i poczuciem klęski – oraz miłość nasycona buntem, który przerodzi się w akceptację, gotową wypalić się w płomieniach najszczerszego uczucia. Miłość dziewczynki do młodego żydowskiego uciekiniera, który, podobnie jak ona, znalazł schronienie w piwnicy Hubermannów. Wspólnota losów i głęboka zdolność do empatii czynią tę więź wyjątkową. I miłość do słów. Mimo dzielącej ich różnicy wieku i pochodzenia: on jest Żydem, cieniem, nikim, ona dziewięcioletnią niemiecką dziewczynką; połączy ich coś więcej niż przyjaźń i więcej niż miłość. Nie ma dla takiej więzi słowa w ludzkim języku. Może dlatego, że świat opowiedziany przez Śmierć nie jest czarno-biały. Czytelnik jest nieustannie zmuszany, by spoglądać głębiej i szukać drugiego dna w każdym zdarzeniu, okruchu emocji, splocie okoliczności, naszkicowanej relacji między postaciami. Jeśli ostoją autentyzmu jest ironia, Śmierć dawkuje ją w swej opowieści w idealnych proporcjach. Żeby nie sprzeniewierzyć się prawdzie. Niczego nie rozstrzyga. Nie definiuje zdarzeń i ludzi w sposób ostateczny, choć słowa mogą być tutaj pułapką, którą narrator wiele razy demaskuje, przywołując definicje słów z obiegowego słownika i w toku zdarzeń odsłaniając ich niepełność i nieprzystawalność. Od słów nie da się uciec. Słowa rodzą bariery. Między rasą nadludzi i narodem wybranym zieje przepaść podsycana słowami, które w swej istocie są nieporadne i nie nazywają, mimo że obarczone są sensem. Dlatego słowa bywają źródłem zła. Może zło nie tkwi w człowieku, ale w słowach? Na początku było słowo... Wszyscy, oprawcy i skazani, są ofiarami manipulacji. Zachowują się jak ślepi i głusi. Słowa mogą też łączyć – tak jak Liesel i Hansa, Liesel i Maksa... Śmierć ostrożnie dobiera słowa, neutralizując odtrudką ironii ryzyko nadinterpretacji lub niedointerpretacji. Mroczny humor przynosi ukojenie. Śmierć nie chce nikogo osądzać i nikogo wywyższać. Staje się świadkiem, narratorem uważnym i czujnym, pragnącym opowiedzieć o czasach zagłady bez zbędnego tragizowania i niepotrzebnej egzaltacji. Stąd pełne uważnej czułości zaglądanie pod podszewkę zdarzeń, ludzkich zachowań i ludzkiej mowy. Stereotypowe wyobrażenie o Niemcach z epoki holokaustu kruszy się w zetknięciu z tak precyzyjnie wydzierganym ściegiem narracji. Śmierć czuje się odpowiedzialna. Za śmierć. Za słowa. Za swych bohaterów. Staje się przejmująco ludzka w swej bezbronności wobec fatalizmu zdarzeń... i fatalizmu słów. Przygląda się im skrupulatnie, bada je pod lupą niedomówień i mikroskopem wieloznaczności. Aby dodać im wiarygodności, a czytelnika nie sprowadzać na manowce, sięga po retrospekcje, czasami wybiega w przyszłość. Łączy ścieżki ludzi, każe im się zastanawiać, dlaczego ich drogi się zbiegły. 

Kiedy czytałam „Złodziejkę książek”, nasunęło mi się skojarzenie z epopeją Homera, w której narrator zastosował liczne retardacje. Podobnie czyni Śmierć. U Homera retardacje miały charakter rozbudowanych opisów, które powodowały zawieszenie akcji w najbardziej porywającym momencie i potęgowały napięcie, a przy tym pozwalały autorowi na popis językowej maestrii. Do legendy przeszły już takie fragmenty, jak opis tarczy Achillesa czy opis dzidy bohatera, którą ten zamierza się na Hektora. W „Złodziejce książek” odnalazłam inny rodzaj retardacji – graficznie wyodrębnionych dygresji. Niektóre z nich są stylizowane na odręczne zapiski ilustrowane niewprawną ręką. Dzięki temu zyskują na autentyczności i sile wyrazu. Nie mają nic wspólnego w popisem językowego mistrzostwa. Co kilka kartek narrator wstrzymuje opowiadanie i zawiesza na moment akcję, by podjąć wysiłek doprecyzowania. Bo słowa mogą mijać się z prawdą. A może nie ma prawdy? Są tylko wyobrażenia na jej temat. Pełne nawarstwiających się przekłamań, niedopowiedzeń, intuicyjnych refleksów, które zawodzą w krytycznych momentach. Retardacje są próbą dotknięcia istoty zdarzeń. Próbą, bo cel nigdy nie zostanie osiągnięty. Zawsze pozostaje ryzyko zafałszowania. I na takie ryzyko chce uwrażliwić czytelnika narrator. Sprawy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają. Zwłaszcza w czasie wojny, w ekstremalnych warunkach. Trzeba się zatrzymać. Wsłuchać się w słowa. Nie ufać im bezgranicznie, nie zawierzać im do końca. Nie dać się zwieść pozorom. Nie pozwolić sobie wmówić, że Rosa Hubermann to podobna do szafy kobieta bez serca. Albo żona burmistrza... Nieprzystępna, zdziwaczała i wyniosła dama czy złamana cierpieniem matka boleśnie przeżywająca stratę syna? Przestała czytać. Przestała mówić. Przestała żyć. Straciła ochotę na używanie słów. Słowa ją zwiodły. Okłamały. Zabrały jej ukochanego jedynaka. Liesel jest jedyną osobą, która na chwilę rozwiała mroki jej duszy. Dla niej dziewczynka nie jest złodziejką, choć zakrada się do jej wielkiego, pustego domu i ukradkiem wynosi książki z biblioteki. Z czasem milcząca żona burmistrza staje się milczącą wspólniczką złodziejki. Przynajmniej tego można się domyślać między słowami. Ileż w tym sformułowaniu pokrzepienia: zawsze jest jakieś między słowami. Między słowami dotykającymi odczłowieczenia-zaślepienia czai się iskierka nadziei. Tli się w słowach, których szuka śmierć, by opowiedzieć o Hansie i jego akordeonie. Żarzy się w opowieści o żarliwej muzyce Hansa. Skąd do niego przyszła? Skąd przyszedł do niego Maks? Skąd przybyła Liesel? Kim byli rodzice dziewczynki? Co czuje Hans, kiedy Liesel mówi do niego „papo”? 

Jest wojna. W jej mrokach ludzie gubią drogę. Sens. Bliskich. Śmierć nie gubi ostrości widzenia. Nie jest ślepa jak ludzie. Dostrzega żarzącą się iskierkę. Zagląda do piwnicy Hubermannów. Zagląda do zeszytu Liesel. Czternastoletnia złodziejka książek robi notatki. Pisze własną książkę. Książka odegra kluczową rolę w jej dalszych losach. Książka, którą pisała w czyśćcu, w piwnicy u Hubermannów. Nic nie dzieje się przypadkiem. Tak, Śmierć jest o tym przekonana. Kiedy podczas pierwszej wojny Hans pozostaje przy życiu, a zamiast niego traci je Erik Vandenburg, kiedy Maks zjawia się po latach na Himmelstrasse i znajduje na niej ocalenie... Życie zatoczyło koło. Hans spłacił dług. Ale ironia losu pozostaje ironią losu. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś... Życie ludzkie jest pełne paradoksów. Nawet Śmierć czuje się wobec nich bezradna, Śmierć o ludzkiej twarzy. „Dużo rzeczy miałbym do powiedzenia złodziejce książek, i o ludzkim pięknie, i o ludzkiej brutalności. [...] Chciałem jej powiedzieć, jak stale mi się zdarza nie doceniać ludzkiej rasy albo ją przeceniać. [...] Jakim sposobem te same rzeczy mogą się wydawać równie obrzydliwe i równie wspaniałe, dlaczego te same opowieści bywają równie wstrętne i równie cudowne” [6]. 

No właśnie, dlaczego? 

Słowa, słowa, słowa... 

---- 
[1] W. Szekspir, "Hamlet", tłum. J. Paszkowski, PIW 1976, s. 85. 
[2] M. Zusak, "Złodziejka książek", tłum. H. Baltyn, Nasza Księgarnia 2008, s. 24. 
[3] Tamże, s. 27. 
[4] Tamże, s. 31. 
[5] Tamże, s. 19. 
[6] Tamże, s. 494.