30 stycznia 2010

Pobocza. Tadeusz Żurawek

„Samotni strażnicy
kamiennej wieży
starają się nie pamiętać
o równie kamienno-samotnych miastach”...
(Tadeusz Żurawek, Wielka Sowa)

Wierzę, że każde góry, niezależnie od lokalizacji i wysokości, mają swojego niepowtarzalnego ducha, specyficzny dla siebie klimat. Co prawda z Beskidów do Gór Sowich jest kawałek, jednak w Góry Sowie mogę powędrować choćby zaraz, biorąc do ręki niewielki tomik – Pobocza Tadeusza Żurawka, czwartego strażnika Kamiennej Wieży, poety zrośniętego z Górami Sowimi i z Wielką Sową, czemu daje wyraz w swojej poezji. Czytając wiersze z tomiku Pobocza, odnoszę wrażenie, że zostały one osnute wokół antynomii: natura — cywilizacja, góry — miejska dżungla, odsłaniając głębszy wymiar tej znaczeniowej opozycji: poczucie zniewolenia — wolność, fałsz — prawda, iluzja — deziluzja, „pobocza” — „inne bardziej (...) kolorowe światy”, które
„zawsze gdzieś obok nas
kłębią się zapraszająco”...
Te inne, kolorowe światy — jako antyteza czystego piękna gór i natury — ucieleśniają pustkę pozorów, iluzję, ale też entropię, rozpad wartości:
„gdy zbliżyć się
i wśród nich choćby
na krótko pomieszkać
to ze zdziwieniem dostrzegamy
iż one znowu nie tak
kolorowe jak nam się
na początku zdawało”...
Motyw iluzji i deziluzji powraca w kolejnych wierszach, na przykład w utworze Listopad 2000:
„Ostatnimi czasy
coraz rzadziej zaglądam
do kiosku z kolorowymi gazetami
nie jestem w stanie ogarnąć i
wchłonąć tych wszystkich
napiętnowanych popularnością twarzy
(...)
skaczą mi wprost do oczu
porady na każdą porę roku
(...)
konfiguracja zaiste to przedziwna
podlana na dodatek sosem
krzykliwej reklamy”...

Gdzie zatem można odnaleźć siebie? Odnaleźć szczęście? Spełnienie?
W Poboczach dostrzegam co najmniej kilka odpowiedzi na to pytanie.
A zatem: w wędrówce (górskim zboczem):
„szedłem przez ciemnych
pól rozstaje
(...)
i gdzieniegdzie
górskie zbocza
śnieg porastał
lekko mi było w sercu i na głowie”...
(***szedłem przez ciemnych pól rozstaje)

W słowie poetyckim (Miałem zbudować dom):
„domy bywają zburzone
drzewa bywają ścięte
potomkowie bywają niewdzięczni

zawierzyłem słowu”

W pięknie natury:
„Nie wie nic o miastach
choć widziała ludzi
ta płochliwa sarna
plamka u wrót lasu”

I bez wątpienia w miłości:
„i tak niewiele trzeba abyś znów
uwierzyła w te małe cuda które
raz po raz stają na drodze
(...)
tylko musimy odkryć i zapamiętać
prawdziwe imię własnej duszy
i mocno wierzyć w to że serca
przepełnione miłością są słupami
na których wznosi się niebo”...
(*** Zaśpiewam ci pieśń)

W poezji, którą przepełnia zapatrzenie w magię gór, w piękno natury, nie może zabraknąć aniołów:

„zimą na górskie pastwiska
schodzą aniołowie
(...)
bruzdami nieba schodzą aniołowie
w sinych gwiazd czeredzie
w zimową barbarię
(Abrazja)


Znakami rozpoznawczymi Poboczy — trzeciego tomiku poetyckiego Tadeusza Żurawka (Iluminacje 1990, Wiersze 1991) —  są takie cechy, jak miniaturowa, lapidarna forma, prostota języka, niedopowiedzenia i paraboliczny, filozoficzny charakter. Zapraszam do wędrówki po Górach Sowich szlakiem tej poezji. Myślę, że warto.

Tadeusz Żurawek, Pobocza, Wielka Sowa – Pieszyce 2008


--------------------------------------------------
I jeszcze kilka moich ulubionych przypowieści Tadeusza Żurawka


Przypowieść o meblu I
Ta rzecz
nazywa się szafa
szafa służy do
zawieszania twoich sukienek
i położenia jego ubrań
ona naprawdę nie jest
po to abyś w jej brzuchu
upychała dzieci
gdy on jak zwykle wieczorem
wkracza zataczając się
w ring domu 


Przypowieść o meblu II
Stół nie lubi
żeby go nagle
pięścią w grzbiet
uderzać i krzyku
nie znosi nad
czterema rogami
Stół lubi żeby
po nim krzątały się
sztućce i talerze
lub w ciszę wychylone
wasze ciepłe ręce 

Przypowieść o meblu III
Lustro od dawna
nie przeglądało się
w waszych uśmiechniętych
twarzach skrzywione porannym
grymasem i nadęte
wieczorną pozą
Lustro coraz
częściej marzy by
spojrzeć w oczy podłodze
nieuniknione przy tym jest
siedem lat nieszczęścia


Kamienna Wieża na  Wielkiej Sowie (dwa pierwsze zdjęcia)









































29 stycznia 2010

Kwiatowe księżniczki. Książki z morałem


Na stole od dłuższego czasu piętrzy się stosik książek, które kuszą mnie zaproszeniem do lektury. Tylko kiedy znaleźć czas na te wszystkie literackie odyseje... Z zazdrością spoglądam na mężczyznę mojego życia, który pochłania książki w zastraszającym tempie. Ale on może czytać wszędzie, a ja nie potrafię zatracić się w lekturze, nie mając do tego natchnienia i właściwej atmosfery. I przede wszystkim spokoju. Intymności. Grzegorz czyta przy jedzeniu (wiem, karygodny nawyk), bawiąc się z Tatianką (nie mam pojęcia, jak mu się to udaje, ale jakimś znanym mu tylko sposobem jest w stanie połączyć te dwie przyjemności), gotując obiad (w przerwach między kolejnymi etapami przygotowywania posiłku), w toalecie, a nawet podczas snu. To ostatnie osiągnięcie przywołuję trochę na zasadzie anegdotki; nie dalej jak wczoraj późnym wieczorem, gdy próbowałam nadrobić zaległości w swojej redakcyjnej pracy, Grzegorz rozłożył się na podłodze z kolejną książką („Zaułki Edenu” Roberta Olena Butlera – już finiszuje, a ja ciągle tkwię przed półmetkiem „Galerii potworów” Osieckiej), by oddać się swej czytelniczej namiętności. W pewnym momencie dobiegł do mych uszu charakterystyczny odgłos; moja druga połowa pogrążyła  się w słodkim śnie, błogo pochrapując. Nie wiem, co mu się przez tych kilka minut śniło, ale w pewnym momencie mój mąż ocknął się, zerwał z podłogi, zwracając się do mnie tymi oto słowy:
–  Rewelacyjna książka, naprawdę kapitalna…
Tak mnie to rozbawiło, że długo jeszcze krztusiłam się ze śmiechu.
Nic nie jest w stanie oderwać mojego męża od książki, nawet wieczorna drzemka.
A wracając do moich nawarstwiających się ostatnimi czasy zaległości czytelniczych, wynikają one po części z tego, że odkąd zostałam mamą, cały swój wolny czas poświęcam córeczce. Jeśli czytam, to książki dla niej. Czasem, kiedy udaje mi się na chwilę zaszyć gdzieś w kąciku z „moją” książką w ręku, Tatiana nie pozwala mi się rozkoszować lekturą. Natychmiast interweniuje, przynosząc swoją książkę i zachęcając mnie do głośnego czytania. To samo wieczorem. 
Ostatnio zatem zaczytuję się regularnie w książkach dla dzieci. Stąd moja kolejna propozycja czytelnicza – dla małych dziewczynek, tym razem z cyklu Kwiatowe księżniczki: „Księżniczka Stokrotka”, „Księżniczka Dzwoneczek”, "Księżniczka Różyczka", "Księżniczka Lilijka" (wydawnictwo Debit). 

 Są to książeczki z przesłaniem, każda ilustruje inny morał: "Dzwoneczek" – ukazuje przykre skutki samolubstwa  i egoizmu, "Stokrotka" – przekonuje, że w imię przyjaźni warto pamiętać o swoich zobowiązaniach i być odpowiedzialnym, "Różyczka" – podejmuje próbę uświadomienia, że nieśmiałość jest przyczyną samotności i że warto ją przełamać, by zyskać grono przyjaciół, oraz "Lilijka" – która pokazuje, że przyjaźń warta jest pewnych wyrzeczeń, a dobrej zabawy nie zastąpi nawet najpiękniejsza, biała jak lilijka sukienka. W biblioteczce Tatianki znajdują się dwie pozycje z tej serii: "Księżniczka Dzwoneczek" i "Księżniczka Stokrotka". Niemniej obserwując, z jaką uwagą Tatiana wsłuchuje się w treść lektury,  pomyślałam, że przy najbliższej okazji zaopatrzymy się w pozostałe części z tej serii. 


Kwiatowe księżniczki: „Księżniczka Stokrotka”, „Księżniczka Dzwoneczek”, "Księżniczka Różyczka", "Księżniczka Lilijka", opracowanie tekstu Patrycja Zarawska, ilustracje Amanda Gulliwer, wydawnictwo Debit

28 stycznia 2010

Marcin Malicki, książeczki z serii "Pierwsze czynności"

Marcinowi Malickiemu zawdzięczamy pewne postępy naszej pociechy w dziedzinie, zwanej bardziej naukowo, samoobsługowej.
Termin brzmi dziwacznie, ale – jak głosi literatura fachowa – czynności samoobsługowe u dziecka to między innymi mycie się, ubieranie, samodzielne spożywanie posiłków, załatwianie czynności fizjologicznych i tego typu cuda-wianki. Ktoś, kto jest rodzicem dwu-, trzylatka, wie, o czym piszę. Wiele razy zdarzało się, że Tatiana, z czystej przekory, a może tylko dla niej zrozumiałego widzimisię, nie dała się namówić za żadne skarby na mycie rąk po skorzystaniu z toalety czy na mycie zębów. Motywy takiego uporu są często dla nas niezrozumiałe i bywa, że NIE naszej pociechy
wprawia nas z bezradność graniczącą z desperacją. Dlatego, gdy któregoś razu natknęłam się na książeczki pana Malickiego, ujęte w serię o wdzięcznej nazwie PIERWSZE CZYNNOŚCI, postanowiłam wypróbować kolejny sposób, by podjąć wysiłek uspołecznienia czy – jak kto woli – ucywilizowania Tatiany.
Jakież było moje zdziwienie. Bohater wszystkich książeczek serii, Kacper, stał się na jakiś czas ulubieńcem Tatiany. Identyfikowała się z nim również z tego powodu, że Kacper – podobnie jak ona – ma swoją ukochaną pluszową zabawkę, pluszowego króliczka (Tatianka nie rozstaje się nigdy ze swoim pluszakiem Fredziem).
Kacper uczy się sam korzystać z nocnika – "Mój kolega nocnik", ubierać się – "Sam się ubieram!", sprzątać po sobie – "Już sprzątam!",
a poza tym odkrywa, że mycie się jest fajne – "Lubię mycie!".
Przez miesiąc, może dwa, dzień w dzień, była to ulubiona lektura naszej latorośli. Ale było warto. Książki są ciekawie i dość zabawnie ilustrowane.
Na koniec dodam, że teraz, podczas ubierania się Tatiany czy mycia, ilekroć słyszę Tatiankowe "ja kama (sama)" lub "trzeba pokonać potwory-zarazki", uśmiecham się pod nosem, dziękując panu Malickiemu za wykreowanie postaci rezolutnego Kacperka, który stał się natchnieniem dla naszego, wydawałoby się, niereformowalnego maluszka.



Marcin Malicki, Pierwsze czynności: "Mój kolega nocnik", "Sam się ubieram!", "Już sprzątam!", , "Lubię mycie!", ilustr. Dorota Szoblik, wyd. Book House

Krajobraz z różą

K. I. Gałczyński

Dzika Róża

Za Dzikiej Róży zapachem idź
na zawsze upojony wśród dróg -
będzie cię wiódł jak czarodziejski flet
i będziesz szedł, i będziesz szedł,
aż zobaczysz furtkę i próg.

Dla Dzikiej Róży najcięższe znieś
i dla niej nawiewaj modre sny.
Jeszcze trochę. Jeszcze parę zbóż.
I te olchy. Widzisz. I już -
będzie: wieczór, gwiazdy i łzy.

O Dzikiej Róży droga śpiewa pieśń
i śmieje się, złoty znacząc ślad.
Dzika Różo! Świecisz przez mrok.
Dzika Różo! Słyszysz mój krok?
Idę - twój zakochany wiatr.
Dzika Róża: muzyka Włodzimierz Korcz, śpiewa Dorota Osińska

Jan Wołek

Łeb róży

W głębokim cieniu, w szeptów toni,
w tych knajpkach, gdzie się z fusów wróży,
podawał jej, zamkniętą w dłoni,
pod blatem stołu główkę róży.

Nie różę, ale główkę samą,
płonący pąk, co parzył dłonie,
jakby ogrodów przyszłych anons
i, niby żartem, mawiał do niej:

"Musiałem róży urwać łeb,
niech go nie nosi zbyt wysoko,
by nas omijał spojrzeń lep, złe oko".

Albowiem tak im się zdarzyło,
że pośród codzienności zgrzytu
zapadli na spóźnioną miłość,
Z tych, co nie mają prawa bytu.

I chociaż była jak aksamit
nosiła w sobie śmierci znamię,
choć odmawiały pod stołami
łebki od róży swój różaniec.

Bo trzeba róży urwać łeb,
niech go nie nosi zbyt wysoko,
by nas omijał spojrzeń lep, złe oko.

Lecz już wiedzieli, że to chwila,
że się nad nimi niebo chmurzy,
bo w tym rozumu było tyle,
ile się mieści w łebku róży.

W końcu, w banalnej kawiarence,
padło banalnie, ale dzielnie:
"Wybacz kochany, nigdy więcej
Ta róża to są same ciernie".
Więc trzeba róży urwać łeb,
niech się z nim nie pcha gdzieś do nieba,
wbrew sobie, sercom naszym wbrew,
bo tak trzeba.
Łeb róży: muzyka Jerzy Satanowski, śpiewa Mirek Czyżykiewicz

Wczorajsze popołudnie nastroiło mnie poetycko, a to na skutek niespodzianki, którą sprawił nam, dziewczynom, Grzegorz. Wrócił po południu do domu z dwiema różami: jedną dla mnie, drugą dla Tatianki. Bez okazji. To był po prostu impuls.


W naszym tymczasowym, zastępczym lokum od razu zrobiło się jakoś tak wiosennie i kolorowo. Niecodziennie. Tatianka była zauroczona, a ja poczułam się wyjątkowo. Zapanował iście poetycki nastrój; róże wyprężyły się w wazonach – każda bowiem otrzymała swoją własną szklaną menzurkę – a nasza przystań wypełniła się cudownie subtelnym, ale wyrazistym i przejmującym wokalem Doroty Osińskiej, a potem, dla kontrastu – ekspresyjnym głosem Mirka Czyżykiewicza. Bardzo lubię takie kwiatowe niespodzianki, sprawiane zupełnie bez okazji. Uwielbiam być tak właśnie zaskakiwana. Jak chyba każda kobieta, nawet tak mała, jak 3-letnia Tatianka. Minęło kilkanaście godzin od różanego incydentu, a ona co jakiś czas, wskazując paluszkiem na flakon z kwiatami, powtarza, że dostała różę od taty. I jest taka uszczęśliwiona...
Róża. Kwiat – prototyp. Kwiat – symbol. Nie pamiętam, gdzie to wyczytałam, ale zdaje się, że u Kopalińskiego, eksperta od symboli. Według legendy róża dała nazwę wyspie Rodos, stając się w starożytności jej godłem. Obraz róży, chyba pod wpływem lektur i poezji, wrył się w moją świadomość jako symbol pełen skrajności, łącząc w sobie wieczność i przemijanie zarazem, niezniszczalność i kruchość życia, cnotę i rozpustę, uduchowienie i próżność (chociażby w odniesieniu do "Małego Księcia" Antoine'a de Saint-Exupéry'ego czy "Skromnej róży" Iris Murdoch). Kojarzy mi się z modlitwą, mistyką, tajemnicą, pięknem – efemerycznym, kruchym, ulotnym jak ludzkie życie. To z jednej strony, bo z drugiej – może za sprawą piosenki śpiewanej przez Edytę Geppert – jawi mi się jako symbol cierpienia. Z kwiatów ciętych najbardziej lubię róże i tulipany. W czasach, gdy kiełkowała moja znajomość z tym jedynym, z mężczyzną mojego życia, zostałam przez niego nazwana "różą". Ależ się rozmarzyłam... To było takie urocze. A wracając do starożytności – ważna informacja dla amatorów mocnych trunków – ponoć Rzymianie podczas uczt przyozdabiali swe skronie wieńcami z tych kwiatów, wierząc, że róże wpływają kojąco i wzmacniająco na korę mózgową oraz łagodzą skutki nadmiernego picia wina... Róża jako remedium na kaca. Bardzo prozaiczne. Dla przeciwwagi – kilka pięknych legend opowiadających o tym, skąd wzięła swój początek róża. Według jednego z mitów kwiat ten miał powstać z piany, która spadła na ziemię z ciała Afrodyty, po raz pierwszy wynurzającej się z fal morskich, a kolor czerwony zawdzięcza on kropli krwi bogini spieszącej do swego kochanka Adonisa. Według jeszcze innej wersji róża miała powstać z kropli nektaru, którą Eros upuścił na ziemię podczas uczty bogów.
Spoglądam na nasze róże od Grzegorza. Trudno nie ulec poczuciu, że jest się największą szczęściarą na świecie. Czasami, w przypływie złości, po rozczarowaniu wywołanym różnicą zdań, jakąś sprzeczką, problemami dnia codziennego ogarnia mnie nutka zwątpienia – tak jak to w związku, wiadomo, bywają wzloty i upadki – ale wystarczy jeden czuły gest, słowo pojednania, słowo przepraszam, zaparzenie kawy lub herbaty i zaproszenie do wspólnej degustacji, niczym do wypalenia fajki pokoju. Niespodzianka z różą. Tak bez okazji... W takich momentach obraz mojego życia układa się w mojej świadomości w spójną całość, w której wszystkie elementy układanki pasują do siebie jak ulał. I zyskuję wtedy pewność, że to ma sens. Mimo chwil słabości, problemów, przeciwności, większych i mniejszych tragedii. Kochanie, dziękuję...

26 stycznia 2010

Mała pocieszycielka

Tatianka znów nam się rozchorowała i została w domu. Rano przygotowywałam jej porcję syropu i zbyt energicznie przekręciłam butelkę z lekarstwem, w rezultacie rozlewając trochę syropu na podłogę.
– Nie martw się, mamusiu, nic się nie stało. Zaraz zmyjemy podłogę. Nie martw się.
Ot, nasza mała, 3-letnia pocieszycielka.

25 stycznia 2010

Zaskakujący kontekst

Tatianka przyswoiła sobie kolejne słowo, którego używanie sprawia jej ogromną frajdę: NIESTETY. Zdarza się, że jeśli ją o coś pytam, na przykład czy jest głodna albo czy chce jej się spać, odpowiada:
– Niestety – i to z tak poważną miną, jakby ogłaszała werdykt dyskwalifikujący wybranego laureata do Nagrody Nobla. Konteksty stosowania tego wyrazu bywają bardzo zaskakujące i niejednokrotnie wywołuje to efekt co najmniej komiczny.
Dzisiaj na przykład, bawiąc się z Grzegorzem, snuła obserwacje:
– Tutaj  – Tatiana wskazała na swoją twarz – Tatianka ma oczka.
Po czym, zakrywszy oczy Grzegorza, zauważyła rezolutnie:
– Ooo... Tatuś też ma oczka... niestety.

24 stycznia 2010

Haiku




Tatianka

jej paluszki
w mojej szorstkiej dłoni
pierwiosnek w śniegu


zdjęcie znalezione w sieci

 

Minimalizm

Po powodzi zostało nam kilka sprzętów i – na szczęście – całkiem sporo książek. Z tego ostatniego cieszymy się najbardziej. Książki to nasz największy skarb, jeśli rozpatrujemy go w kategoriach dóbr materialnych, które wszakże oprócz wartości czysto materialnej oferują nieprzebrane bogactwo duchowe. Pod tym względem nie jestem i chyba nie będę minimalistką. Ale w obliczu katastrofy cieszy to, że  cokolwiek ocalało, zwłaszcza gdy dotyczy to czegoś bardzo cennego. Nie rozpaczałam z powodu utraty mebli, pościeli, sprzętu AGD. Patrząc, jak woda wdziera się do naszego mieszkania i rujnuje cały nasz, z takim trudem zgromadzony, dobytek, było mi  żal książek. Wody przybywało, ale łudziłam się, że ocaleją przynajmniej te książki, które stoją na górnych półkach. Na szczęście mieliśmy regały do sufitu. Dzięki temu uratowało się sporo naszych zbiorów.
Wobec klęski żywiołowej człowiek pozostaje bezsilny. W pierwszych chwilach czuje się jak ofiara, zmiażdżona bezlitosnym  obcasem losu. Bezradność. Poczucie klęski. Przytłaczające poczucie straty. Świadomość, że jest się igraszką w rękach jakiejś wyższej siły, która potrafi zadrwić z wszelkich naszych planów i iluzorycznego poczucia stabilizacji. Jakże ulotne są te wartości, zwłaszcza w konfrontacji z tragedią. Z rozpaczą. Z poczuciem beznadziei. Gdyby nie pomoc innych, niewykluczone, że nie dalibyśmy sobie rady, nie uporalibyśmy się z poczuciem straty. Zaskoczyła nas reakcja najbliższych, ale też postawa obcych ludzi. Wsparcie, którego doświadcza się w takich chwilach, daje nadzieję i napełnia wiarą w jutro. Po takich klęskach człowiek podnosi się jeszcze umocniony, ale jest to możliwe dzięki moralnemu wsparciu innych osób. Ważne jest to, żeby nie pozostawiać kogoś, kogo dotknęła tego  typu tragedia, samemu sobie.
Doświadczyliśmy tyle dobrego. Mogliśmy się przekonać, jak bezinteresowni są ludzie wokół, którzy podali nam pomocną dłoń. To było niesamowite.
Jesteśmy szalenie wdzięczni naszym przyjaciołom z Wilkowic, którzy zaofiarowali nam swój domek. Mieszkaliśmy tam przez przeszło dwa miesiące. Wraz z tą niezwykłą, bezinteresowną pomocą zyskaliśmy możliwość obcowania z niepowtarzalnymi widokami na góry. Z okien salonu  rozpościerał się widok wprost na Magurkę. Pierwszy tydzień po katastrofie syciłam oczy nieprawdopodobnie pięknymi krajobrazami. Kojące pejzaże, niepowtarzalny mikroklimat, bliskość gór – na wyciągnięcie ręki – pomogły mi się otrząsnąć. W takich chwilach, gdy traci się niemal wszystko, zyskuje się poczucie, że jest coś ważniejszego niż dobra materialne, niż to, co zaspokaja poczucie próżności, poczucie posiadania. Co stanowi pożywkę konsumpcjonizmu. Jest drugi człowiek. Jest piękno krajobrazu. Spokój emanujący z górskiego pejzażu. To buduje, inspiruje, daje natchnienie. Motywuje.






Z mozołem odbudowujemy nasze mieszkanie. Minęło już pół roku. Mamy do wykonania jeszcze jedną wylewkę. Potem trzeba będzie trochę odczekać, dopóki podłoże się nie wysezonuje, i wtedy można się będzie zabrać za odnowienie tynków i stopniową reaktywację całego mieszkania. To jest teraz nasz cel. Nasze marzenie. 
Któregoś razu pomyślałam sobie, że gdyby nic się działo, w takim sensie, że gdyby nie zaskakiwały nas zmiany – również te dramatyczne – człowiek nie pracowałby nad sobą. Popadłby w stagnację. W stan duchowego odrętwienia.  Zmiana zmusza człowieka do poszukiwań, do samorozwoju. Do weryfikacji swojego życia. Do zdystansowania się. Wobec tych wszystkich przemyśleń zupełnie innego wymiaru nabrały dla mnie słynne przykazania (zwłaszcza te podkreślone przeze mnie) Leszka Kołakowskiego:

Po pierwsze mieć przyjaciół.
Chcieć niezbyt wiele.
Wyzwolić się z kultu młodości.
Cieszyć się pięknem.
Nie dbać o sławę.
Wyzbyć się pożądliwości.
Nie mieć pretensji do świata.
Mierzyć siebie swoją własną miarą.
Zrozumieć swój świat.
Nie pouczać.
Iść na kompromisy ze sobą i światem.
Godzić się na miernotę życia.
Nie szukać szczęścia.
Nie wierzyć w sprawiedliwość świata.
Z zasady ufać ludziom.
Nie skarżyć się na życie.
Unikać rygoryzmu i fundamentalizmu.

Szantaż

– To nie fair – ostatnimi czasy to ulubione dictum Tatianki.  Oczywiście nasza pociecha zaanektowała je w przedszkolu. "To nie fair" – słyszę teraz na każdym kroku.
Jakiś czas temu przed obiadem:
– Tatianko,  umyjemy rączki?
– Nie – pada kategoryczna odpowiedź na moją propozycję nie do odrzucenia.
– Tatianko, chodźmy do łazienki; albo umyjesz rączki – i zjemy obiad, albo nie ma obiadu.
– To nie fair – Tatianka jest nieprzejednana.
– Umyjemy ręce i mama przygotuje ci obiad.
– .......
– Tatianko?
– .......
– Szybciutko pędzimy do łazienki i myjemy rączki. Umyjesz rączki i zjemy obiadek.
– Jak tak to nie będę jadła obiadu! – Tatianka nie pozostaje mi dłużna. A potem się dziwię, skąd nasza latorośl ma takie skłonności do stosowania szantażu.
Cóż, kto jaką bronią wojuje, od takiej ginie...

22 stycznia 2010

Jest pogoda, czyli mamy nowy dzień

Codziennie rano, odkąd nasza latorośl zaczęła werbalizować swoje myśli, tuż po przebudzeniu, ledwie otworzy oczy, musi nam niezmiennie zakomunikować:
– Jest pogoda.
Nieważne, że pada śnieg, za oknem jest ponuro, a nam nie chce się wychylać nosa z domu. Oczy są otwarte, stopy na podłodze, czas wstawać  – a to dla naszego skrzata oznacza, że jest pogoda. Nawet jeśli w rzeczywistości pogoda jest pod psem.
Czasem, w weekend, ten poranny entuzjazm naszej pociechy jest nam nie na rękę. Chciałoby się dłużej pospać. Niestety, można tylko pomarzyć. Cóż nam bowiem pozostaje innego, kiedy jak przez mgłę dobiega do naszej zaspanej percepcji pełen radości rytualny okrzyk powitalny, sygnał do pobudki:
– Mamo, jest pogoda. Mamo, wstawaj.

Ulubieńcy Tatianki


W styczniu byliśmy dwukrotnie na koncertach, podczas których grali i śpiewali ulubieńcy Tatianki. Pierwszy raz zespół Dzień Dobry Tatianka miała okazję usłyszeć w ubiegłym roku na koncercie "Kolędowanie z artystami". Dotąd jej faworytem pozostawała Arka Noego (oczywiście zespół już nie istnieje, ale Tatianka ma płyty z nagraniami Arki). Niemniej odkąd usłyszała w tym roku, 1 stycznia, na "Kolędowaniu z artystami" zespół Dzień Dobry, energetyczna, pełna dźwięków skrzypiec, gitary, akordeonu i cajonu muzyka tak ją oczarowała, że kupiliśmy płytę zespołu. Notabene – ja też zostałam oczarowana tą muzyką.

We wrześniu 2008 roku zespół Dzień Dobry zdobył I miejsce i statuetkę „Serce Szczerozłote” na Krakowskim Festiwalu Twórczości Marka Grechuty „Korowód”. Konsekwencją tego wydarzenia jest program pod tytułem: „Dzień Dobry Panie Marku”, który zawiera utwory Marka Grechuty w  nowych aranżacjach i autorskie piosenki zespołu. 
Płyta "Dzień Dobry Panie Marku" ukaże się na początku 2010 roku.

Kilka dni temu (11 stycznia) wybraliśmy się na koncert charytatywny Kolęda Serc. Wystąpili:

Krystyna Prońko


Anna Treter i zespół Pod Budą: Jan Hnatowicz (gitara), 
 Tomasz Hernik (puzon i akordeon)


oraz zespół Dzień Dobry. Największy entuzjazm Tatianki wzbudził ostatni występ. Zaczarował ją porywającą muzyką. Trudno nie ulec pokusie i nie zatracić się w tych energetycznych, hipnotyzujących i ekspresyjnych rytmach. Przed występem zespołu podeszłyśmy tuż pod "scenę". Kiedy muzycy zaczęli rozstawiać instrumenty, Tatianka rozentuzjazmowana wykrzyknęła na całą salę, aż echo jej odpowiedziało:
– O, panowie przyszli! 
"Panowie" (w tym jedna pani) rozpłynęli się w uśmiechach. 
Teraz, ilekroć Tatianka chce potańczyć, nastawiamy płytę zespołu Dzień Dobry. Nasza latorośl może jej słuchać na okrągło.

 (sł. Marek Grechuta, muz. Jan Kanty Pawluśkiewicz) 


Cisza i dźwięk



Co to jest dźwięk? Być może zastanawiałam się nad tym pytaniem tak dawno temu, że już tego nie pamiętam. Gdy byłam małą dziewczynką? Takie przypuszczenie nasunęło mi się w trakcie dyskusji z Tatianką. Po wieczornej lekturze, kiedy szykowałyśmy się do snu, Tatianka – zarejestrowawszy odgłosy dobiegające zza okna, zapytała:
– Ojej, co to???
– Dźwięk.
Po chwili usłyszała odgłosy pociągu (nasze tymczasowe mieszkanie znajduje się nieopodal torów kolejowych).
– O, dźwięk.
I po chwili:
– Ja się boję dźwięku...
Rozbroiła mnie zupełnie tym wyznaniem. Uspokoiłam ją:
– Dźwięki nie są czymś złym. Jest wiele pięknych dźwięków: dźwięk śmiechu szczęśliwych dzieci, dźwięk muzyki.
W tym momencie zaczęłyśmy wymieniać instrumenty, które Tatianka już rozpoznaje: pianino – i tu mojej latorośli przypomniało się, że w przedszkolu pani gra na pianinku, bębenek, cymbałki, flet, skrzypce, gitara...
Świat dźwięku tak ją zafascynował, że nie było mowy o spaniu. Pomyślałam, że to jest świetny moment, by spróbować wytłumaczyć Tatiance, co to jest cisza.
– A teraz koniec rozmów, koniec dźwięków, idziemy spać. Cisza... I położyłam palec na ustach. Nagle Tatianka znowu usłyszała jakieś odgłosy za oknem – właśnie w oddali rozległ się sygnał nadjeżdżającego pociągu.
– O, dźwięk! – skonstatowała szczęśliwa swym odkryciem Tatianka.


21 stycznia 2010

Franklin mówi "kocham cię"

Jeśli chcesz sprawić radość swojej pociesze, a przy okazji sprawić radość sobie,  przeczytaj  jej książkę  "Franklin mówi 'kocham cię'".
Ta opowiastka z serii o Franklinie jest teraz jedną z naszych ulubionych książeczek do zasypiania. Od kilku tygodni uczestniczy aktywnie – o ile można tak powiedzieć o lekturze –  w rytuale czytania Tatiance do snu. Nasza pociecha zabawnie przekręca imię tytułowego bohatera – w rozmowach o książkach autorstwa Paulette Bourgeois i Brendy Clark żółwik staje się Falklinem. Franklin (Falklin) zainspirował naszą córkę. Historyjka zobrazowała Tatiance emocje, które towarzyszą mówieniu o miłości do bliskiej osoby. Jak ją wyrazić? Franklin chce to zrobić inaczej niż zwykle, zbliżają się bowiem urodziny jego mamy. A Franklin uważa, że ma najwspanialszą mamę na świecie. Zdaje sobie jednak sprawę, że  jego skromne oszczędności nie wystarczą, by kupić mamie coś wyjątkowego w prezencie. Pyta o radę przyjaciół, ale każdy z pomysłów wydaje mu się zbyt banalny, by móc za ich pomocą okazać mamie siłę swojego uczucia. W dniu jej urodzin Franklin postanowił wykorzystać wszystkie zasłyszane rady przyjaciół: przygotowuje solenizantce śniadanie i przynosi jej do łóżka, wręcza mamie kwiaty, laurkę. Najwięcej radości sprawił  jej jednak własną, wymyśloną przez siebie niespodzianką: kiedy mocno się do niej przytulił i powiedział: "Mamo, kocham cię". Jest to prosta książeczka opowiadająca o niezwykłych doznaniach: miłości, wdzięczności i wzruszeniu, które udzieliły się zarówno mojej małej Tatiance – gdy tuż po zakończeniu lektury, idąc za przykładem Franklina, mocno mnie objęła i powtórzyła za bohaterem książki jego miłosne zaklęcie – jak i mnie, gdy trzymając w objęciach swoją małą kruszynkę, czułam, jak łezki spływają mi po policzkach. Chciałoby się w takich momentach zakrzyknąć: "Chwilo, jesteś piękna, trwaj wiecznie".

Czego jeszcze można się nauczyć, czytając opowiastki o Franklinie? Tego, że podczas burzy nie wolno stać pod drzewem, że prezenty gwiazdkowe daje się z serca, a nie na odczepnego, że na dzidziusia długo się czeka, że warto mieć własne zdanie, że trzeba dotrzymywać sekretów, że nie wolno szperać w szafach w poszukiwaniu prezentu urodzinowego, że z okazji urodzin nie można zaprosić wszystkich kolegów do wesołego miasteczka, bo rodzice nie mają tyle pieniędzy – nie sposób wymienić wszystkich nauk płynących z tekstu poszczególnych tomików. (zob. Klub Franklina, online)
A powstało ich, jak dotąd, aż trzydzieści jeden. Książki o sympatycznym żółwiku przetłumaczono na siedemnaście języków. Dlatego mogą je czytać dzieci prawie na całym świecie. Paulette Bourgeois napisała wiele innych książek dla dzieci, ale to właśnie seria o Franklinie stała się najpopularniejsza.


Paulette Bourgeois, Franklin mówi "kocham cię", ilustracje Brenda Clark , tłum. Patrycja Zarawska, wydawnictwo Debit

Miłe zaskoczenie


Przypadkowo odkryłam, że ktoś coś napisał o pewnej książeczce dla dzieci mojego skromnego autorstwa! Wow!

Cichutko, Mikołaju

Przyznaję, że mamy tę pozycję w naszych zbiorach domowych. Tatianka bardzo ją lubi. Zwłaszcza po ostatnich świętach i związanych z nimi poszukiwaniach Mikołaja, który przyniósł prezenty w zupełnie tajemniczy sposób, a potem równie tajemniczo zniknął. Cichutko. Bez rozgłosu. Bez fanfar. Tatianka dotąd się zastanawia, jak on się dostał, niezauważony, do salonu z choinką i poukładał pod nią upominki. Przecież tak wytrwale go wypatrywała. I nic. Mikołaj nie dał się przyłapać na gorącym uczynku...


















Jolanta Chrostowska-Sufa, Cichutko, Mikołaju, wydawnictwo Debit

20 stycznia 2010

Czeskie Naj



W poniedziałek mieliśmy się wybrać na upowszechnianą w bielskich portalach internetowych wystawę "Czeskie Naj", zorganizowaną wspólnie z Czeskim Centrum z Warszawy, promującą "najbardziej znane i charakterystyczne dla Czeskiej Republiki produkty, wynalazki, budynki...".
























Wystawa, jak pisano w internecie, ma na celu przybliżenie czeskiej kultury, nauki, walorów przyrody. W otwarciu wystawy  miał ponoć uczestniczyć dyrektor Czeskiego Centrum – pani Pavla Foglova. Zachęceni tymi informacjami oraz tytułem przedsięwzięcia (Czeskie NAJ), udaliśmy się na wystawę. Nie dość że nie było nikogo – fakt, spóźniliśmy się kilkanaście minut, mea culpa – to cała wystawa okazała się wielkim nic: kilka plakatów, z których w zasadzie niewiele wynika.
Podsumowaliśmy incydent jednym zdaniem:
Wiele hałasu o nic...


Cultus domesticus, czyli pantha rhei


Ilekroć robię porządki, a zabieram się za nie dość często, tylekroć dochodzi do zakłóceń funkcjonowania w naszej mikroprzestrzeni domowej. Zmiany, jakie są skutkiem mojego cultus domesticus*, mają charakter makro, i to w skali wprost proporcjonalnej do mikrorozmiarów naszego obecnego, tymczasowego lokum. Nie mam pojęcia, skąd się biorą takie zapędy w moich poczynaniach mających na celu ogarnięcie domowego bałaganu. Cultus domesticus przynosi odwrotny efekt – następuje wielkie pantha rhei, jak określa moje zabiegi Grzegorz. Niczego nie może znaleźć. Robi obiad i szuka na przykład tarki do warzyw. Przetrząsa wszystkie miejsca, gdzie wydaje mu się, że mógł widzieć ostatnio potrzebne właśnie akcesorium. W końcu miota się po małej kuchni, która pod wpływem tych strategicznych poczynań wydaje się jeszcze kurczyć. Wolę tam nie wchodzić, tym bardziej że desperacja mojego męża zaczyna sięgać zenitu. Z reguły opanowany i spokojny, w takich jakże częstych chwilach popada w stan lekkiej paranoi. Najgorsze jest to, że ja sama nie pamiętam, gdzie w ferworze czynienia porządków usytuowałam przedmiot rozpaczliwych poszukiwań.
Kiedy w końcu udaje się mojemu mężowi go odnaleźć, kwituje całą operację jednym znanym mi już powiedzonkiem:
Pantha rhei.



--
* sentencja łacińska; troska o dom 

18 stycznia 2010

Makakra

Dziecko posiłkuje się swoistym słownikiem, który tworzy w sposób nieskrępowany i spontaniczny, mając w pogardzie sztywne zasady językowe. 
Swojej twórczej językowej ekspresji Tatianka daje wyraz przede wszystkim w formie wszelakich neologizmów.

Tatiankowy słowniczek

Bagyl – Bazyl (bohater bajki Wielki mysi detektyw)
dogowy – gotowy
gając – zając
gamek – zamek
Gej – Gargamel
gupa – zupa
hałak – hałas
kachochód – samochód 
kama – sama
kasztanka – kaszanka
kejek – serek
kelto – salto
kerfy – smerfy
koczek – soczek
koczuladka – czekoladka
kowa – sowa
kól [kul] – sól
kugnia – suknia 
kygrys – tygrys
kynek – synek
makakra – masakra
maltyńczyk – dalmatyńczyk
mokorożec – nosorożec
miś kolala – miś koala
narykować – narysować 
pakeczek – paseczek
pakuje – pasuje
pokuty – popsuty
pregent – prezent
pugle – puzle
Targan – Tarzan
włoky – włosy
wykoko – wysoko
zielonek – jelonek
zgobić – zrobić
...
część dalsza nastąpi...

Tatiankowy maskulinizm


W przedszkolu, w grupie Tatianki jest o kilku facetów więcej niż kobiet. Symptomy maskulinistycznego trendu, żeby nie napisać – transu, dają o sobie znać od kilku tygodni. Pytam Tatiankę: "Tatianko, co dzisiaj robiłaś w przedszkolu?" i słyszę: "Dzisiaj w przedszkolu – bo nasze potomstwo sztuk jeden odpowiada pełnymi zdaniami – bawiłem się klockami". "A co jadłaś na obiad?". "Jadłem zupkę". O dziwo, gdy Tatianka opowiada o tacie i jego zajęciach, mówi na przykład: "Tatuś pojechała na zakupki". "Tatuś pojechał na zakupki, Tatianko" – poprawiam. Ale Tatianka nie przyjmuje tych koniugacyjnych niuansów do wiadomości. Jej postawa jednak ma logiczne uzasadnienie: w przedszkolu, w grupie maluszków jest więcej facetów, zatem Tatiana mówi: zjadłem, ubrałem, bawiłem się, zwłaszcza gdy dzieli się wrażeniami z przedszkola. A w domu rządzą kobiety, bo mężczyzna jest tylko jeden, a nas dwie, stąd może to Tatiankowe: "Tata pojechała na zakupki"...

Inicjacja














 

Tatianka uwielbia chodzić do przedszkola. Pierwszy tydzień był nieco burzliwy, żeby nie rzec traumatyczny – i dla niej, i dla nas, rodziców. Odkąd bowiem rozpoczął się czas przedszkola, nasze poranki zrosły się z pewnym bolesnym rytuałem, który przy okazji przygotowań do wyjścia stworzył się samoistnie. Ceremoniał obejmował głównie pełne dramatyzmu krzyki kontestacyjne naszej latorośli i próby uniknięcia peregrynacji na ulicę Widok. Tu, w tym uroczym zakątku na wzgórzu, mieści się wybrana przez nas ostoja edukacji przedszkolnej. Wraz z nadejściem drugiego tygodnia tej pozarodzinnej banicji nasza córka zaczęła wykazywać oznaki świadczące o zaadaptowaniu się w nowym miejscu. Śmiem nawet twierdzić, że graniczyło to z fascynacją. Osuszyliśmy zatem łzy rozpaczy, uspokoiliśmy roztrzepotane obawą o los naszego jedynego dziecka rodzicielskie serca i odetchnęliśmy z ulgą. Tatianka uwielbia swoją panią. Kiedy wraca do domu po całym dniu przedszkolnej przygody, słyszymy: "Ja się tuliłam do Bożenki". Albo: "Było mi smutno, Bożenka mnie tuliła". Tatianka mówi to z tak poważną minką, że aż serca nam się ściskają ze wzruszenia. Pani Bożenka potrafi pocieszyć; gdy robi się dziecku smutno i tęskno, znajduje ukojenie w ramionach pani Bożenki. I jak tu nie oddychać z ulgą, kiedy wszystko wskazuje na to, że nasza latorośl znajduje się pod czułą opieką.

16 stycznia 2010

Zaksiążkowani

W naszym domu jest bardzo dużo książek. To raj dla słowa drukowanego. Gdyby nie miłość do książek, nie byłoby nas; nie zaistnielibyśmy jako nasza trójeczka. Wszystko się bowiem zaczęło od książek, od rozmowy na ten temat. Mój mężczyzna uwielbia książki. Ja uwielbiam książki. O miłości do książek i o ulubionych książkach dyskutowaliśmy na jakimś forum. I tak się zaczęło. Książki wypełniają nasz mikroświat. Są naszym domem. Lubimy na nie patrzeć, obcować z nimi, a przede wszystkim uwielbiamy je czytać. I dyskutować o nich. Zanim staliśmy się rodziną, mieszkaliśmy na odległych krańcach Polski. Codziennie, po pracy, prowadziliśmy długie rozmowy telefoniczne, które bardzo szybko przerodziły się we wspólne czytanie sobie książek. Wkrótce do tego książkowego tandemu dołączyła nasza córeczka. I tak powstało książkozakręcone trio. Zaksiążkowani.