Ilekroć robię porządki, a zabieram się za nie dość często, tylekroć dochodzi do zakłóceń funkcjonowania w naszej mikroprzestrzeni domowej. Zmiany, jakie są skutkiem mojego cultus domesticus*, mają charakter makro, i to w skali wprost proporcjonalnej do mikrorozmiarów naszego obecnego, tymczasowego lokum. Nie mam pojęcia, skąd się biorą takie zapędy w moich poczynaniach mających na celu ogarnięcie domowego bałaganu. Cultus domesticus przynosi odwrotny efekt – następuje wielkie pantha rhei, jak określa moje zabiegi Grzegorz. Niczego nie może znaleźć. Robi obiad i szuka na przykład tarki do warzyw. Przetrząsa wszystkie miejsca, gdzie wydaje mu się, że mógł widzieć ostatnio potrzebne właśnie akcesorium. W końcu miota się po małej kuchni, która pod wpływem tych strategicznych poczynań wydaje się jeszcze kurczyć. Wolę tam nie wchodzić, tym bardziej że desperacja mojego męża zaczyna sięgać zenitu. Z reguły opanowany i spokojny, w takich jakże częstych chwilach popada w stan lekkiej paranoi. Najgorsze jest to, że ja sama nie pamiętam, gdzie w ferworze czynienia porządków usytuowałam przedmiot rozpaczliwych poszukiwań.
Kiedy w końcu udaje się mojemu mężowi go odnaleźć, kwituje całą operację jednym znanym mi już powiedzonkiem:
– Pantha rhei.
--
--
* sentencja łacińska; troska o dom
:-) no cóż pamiętam ten cultus domesticus po każdych świętach, gdy dom opuszczały Jola i Aneta i nie można było znaleźć w kuchni dosłownie niczego co wcześniej miało swoje określone miejsce...
OdpowiedzUsuńPo prostu: pantha rhei, jak mawia Grzegorz. :-)
OdpowiedzUsuń