31 października 2021

Triolety przekorne






















Triolet przekorny
I dobry jesteś, i bywasz zły,
A czasem pełen przekory.
Nierzadko pokazujesz kły,
I dobry jesteś, i bywasz zły.
Bo pośród życia chwiejnej mgły
I świata, co stwarza potwory,
Raz dobry jesteś, raz bywasz zły,
A czasem pełen przekory.
 
Triolet radosny
Na przekór chandrze wesół bądź,
I chwilą żyj, i carpe diem.
Hydrę szarości w przepaść strąć.
Na przekór chandrze wesół bądź.
W kręgu z radością z innymi siądź.
I smakuj życia upojny krem.
Na przekór chandrze wesół bądź.
I chwilą żyj, i carpe diem.
 
Triolet pod psem
Gdy kiepski nastrój od rana masz
Przygarnij psa, spraw sobie psa
Kiedy ci płyną łzy, kiedy cichutko łkasz
Bo kiepski nastrój od rana masz
Jeśli swe serce takiemu dasz
Przepadnie smutków miszmasz
Gdy kiepski nastrój od rana masz
Przygarnij psa, spraw sobie psa...

Triolet zza szyby
Z jednej strony szyby on, a z drugiej ona,
Na szkle zatrzymane spojrzenia i myśli.
Potwór pretensji w milczeniu kona.
Z jednej strony szyby on, a z drugiej ona.
On milczy. Ona ciągle mówi, jak to żona.
On jej nie słucha. Plan ucieczki kreśli. 
Z jednej strony szyby on, a z drugiej ona,
Na szkle zatrzymane spojrzenia i myśli.
 
Triolet na sąsiada
Jak dobrze mieć sąsiada.
Z sąsiadem nie jest źle.
Twoich znajomych obgada.
Jak dobrze mieć sąsiada.
Sąsiad cię chętnie zagada,
Mimo że jesteś na nie.
Jak dobrze mieć sąsiada.
Z sąsiadem nie jest źle.


Triolet wiosenny
Szafirowe światło pada na twą postać,
I błąka się, błąka, po nagich ramionach.
Mkniesz pod rękę ze słońcem, lekka i radosna.
Szafirowe światło pada na twą postać.
Natura szepcze twe imię, echo powtarza: wiosna.
Śniegi senne stopniały, zima zmęczona kona.
Szafirowe światło pada na twą postać,
I błąka się, błąka, po nagich ramionach.

 

Żółty z niebieskim



 






Żółty z niebieskim

Niebieskie cienie na powiekach,
Niebieska suknia melancholii.
Mruczy tęsknota w moich krokach
Niebieskim szeptem. Niebieski słowik
Podfrunął w niebo całkiem niebieskie.
Powietrze zadrgało niebieskim trelem.
Zaniebieściło się od smutku.
Za czym mi tęskno, sama nie wiem.
Niebieski żakiet. Niebieskim szalem
Otulam ramion niebieski chłód.
W niebieskich szpilkach wędruję dalej,
Niebieską aleją, w niebieski żar.
Wokół niebieskie kapelusze.
Niebieskie dusze. Niebieski bal.
Skąd te nastroje, nie pieskie, niebieskie.
Przecież wokoło kwitnie maj.
Na wielkiej sali niebieska muzyka.
Wirują wokół poważne twarze.
Czego pożąda moja dusza?
Czego ja szukam, o czym dziś marzę?
Wtem budzi się we mnie żółty urwis.
Zdejmuję kapelusz, zrzucam szal,
Odkładam na fotel niebieski kostium.
Ściągam z twarzy niebieski woal.
Na żółto uśmiecham się do wszystkich.
W jaskrawym cieple zerkam na świat.
Topnieje niebieski sopel lodu.
Chce mi się tańczyć, chce mi się śmiać.

Złoty artysta







 




Złoty artysta

🍁🍂🍁🍁🍂🍂
Odzieleniły się pejzaże
Spurpurowiały od marzeń
Zapłonęły w potokach słońca
Rdzaworude pioropusze
W smugach pozłacanych wzruszeń
Rozmarzyły się karmelowo-zamszowo
Karminowy pędzel jesieni
Musnął miedzią werniks zieleni
Na miodowo na rudo na złoto
Moje myśli zjesienniały
Bursztynowo złagodniały
Złotym lasem sadem ogrodem

Ad rem

 


















Ad rem

Czasem słońce, czasem deszcz.
Czasem cukier, czasem pieprz.
Raz popieści, raz dosoli,
niczym w krzywej paraboli.
Pieskie życie, kiepski żart.
Raz jest kanał, raz jest fart.
Raz fortuna cię ozłoci,
Innym razem — ogołoci.
W wir iluzji cię porywa.
Sił pozbawia, kpiną zbywa.
Kiedy wszystkim chcesz dogodzić,
Ludzie podli będą szkodzić.
Zamiast sączyć "carpe diem",
Poznasz gorzki smak "ad rem".
Czasem słońce, czasem deszcz.
Czasem cukier, czasem pieprz...
 

Fraszka NA HIPOKRYTKĘ

 




Na hipokrytkę

Pielgrzymka, modlitwa, odnowa, wspólnota.
Medalik, różaniec – wręcz chodząca cnota.
Tymczasem mowa Barbary – nad wyraz cnotliwa.
W krzywdzeniu bliźniego – diabelnie gorliwa.

Ludzie bezdomni. „Nomadland”, reż. Chloé Zhao



Motyw wędrowania, jako antidotum na cierpienie i traumę, występuje w wielu tekstach kultury: zarówno w literaturze, jak i w kinematografii. Bycie w ruchu, pokonywanie drogi, ciągła zmiana środowiska i krajobrazu pozwalają oderwać się od miejsc i ludzi kojarzących się z przeszłością i poczuciem straty. Będąc w drodze, zazwyczaj doświadczamy duchowego przeobrażenia. Stając w obliczu nieprzewidywalnych wyzwań i opuszczając strefę komfortu, otwieramy duszę i umysł na to, co obce, co wymaga od nas wysiłku poznawczego i podjęcia trudu adaptacji do nowych okoliczności. A to nierzadko pozwala nam na odkrywanie innej, być może lepszej cząstki siebie. Podróżowanie wydaje się głęboko zakodowaną w nas potrzebą, która została uśpiona pod wpływem osiadłego trybu życia; jego konsekwencjami okazują się rozpasany konsumpcjonizm i kult posiadania [„Pieśni stworzenia” B. Chatwina]. Wygodne życie w otoczeniu kompulsywnie gromadzonych rzeczy, i to na ogół zbędnych, w rozleniwiającym poczuciu komfortu, zamiast dawać zadowolenie – osłabia umysł i niszczy hart ducha. Człowiek bowiem, posiadając wiele dóbr, pragnie ich coraz więcej, a zatem nieustannie doświadcza głodu posiadania i poczucia niedosytu, które paradoksalnie jest symptomem nadmiaru.

Wędrowanie – i minimalizm – jest prawdopodobnie stanem naturalnym dla ludzkiej rasy, co zdaje się sugerować „Nomadland”, obsypany nagrodami film Chloé Zhao. Nam, ludziom przywiązanym do jednego miejsca i środowiska, życie w drodze może wydawać się czymś nierealnym. Dopóki jednak nie zasmakujemy radości i trudu podróżowania, nie przekonamy się o tym, że naszą drugą naturą jest peregrynowanie i ciągły ruch. Najtrudniejszy jest pierwszy krok. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że „nawet najdalszą podróż zaczyna się od pierwszego kroku…”. Jeśli się na to zdobędziemy, nic już nie będzie takie samo, o czym przekonała się bohaterka filmu – Fern (Frances McDormand). Jest to kobieta po sześćdziesiątce, która w wyniku recesji traci dorobek całego życia. Film przywołuje realia ogólnoświatowego kryzysu gospodarczego na rynkach finansowych i bankowych, którego szczyt przypadał na lata 2008–2009, zapoczątkowany zapaścią na rynku pożyczek hipotecznych wysokiego ryzyka w Stanach Zjednoczonych. Ludzi takich jak Fern są tysiące. Zostali bez niczego. Bez pracy, środków do życia i dachu nad głową, ponieważ na skutek utraty dochodów nie byli w stanie spłacać hipoteki. Kryzys zmusił tych ludzi, reprezentujących dotąd tzw. klasę średnią, do znalezienia alternatywnego stylu życia, który stanowił całkowite przeciwieństwo ich dotychczasowej egzystencji opartej na dobrze płatnej pracy bądź zarządzaniu świetnie prosperującą firmą i gromadzeniu dóbr. Życiowa zmiana zmusiła ich do przewartościowania systemu wartości, ale też do zakwestionowania tyranii dolara, która czyni z ludzi niewolników systemu rządzonego przez pieniądz i zysk. To sprawia, że ludziom odbiera się wolność i poczucie godności, co jest szczególnie dotkliwe w realiach niewolniczej pracy w korporacjach.
„Nomadland” to opowieść oparta na faktach. Obok Frances McDormand, która po mistrzowsku wcieliła się w rolę głównej bohaterki, Fern, w filmie pojawiają się autentyczne postacie, stanowiące filar coraz bardziej zyskującego na popularności ruchu określanego jako „nomadland”. Zrzesza on ludzi, którzy są ofiarami kryzysu, a zarazem współczesnymi pionierami i piewcami życia w drodze. Poznajemy takie legendy tego ruchu, jak Linda May, Bob Wells czy Swankie, które w filmie zagrały samych siebie. To naturszczycy, którzy przydają tej filmowej opowieści autentyzmu i realizmu. Z takim charakterem filmu współgra też znakomita gra Frances McDormand, która z poruszającą prostotą, subtelnością, prawdą psychologiczną i empatią wcieliła się w rolę Fern. To wdowa, która przeżyła gehennę straty: nie ma nikogo i niczego. Nowotwór odebrał jej ukochanego męża, z kolei recesja pozbawiła ją dorobku całego życia. Spakowała więc to, co jej zostało, do starego vana i wyruszyła w drogę za pracą, zatrzymując się i koczując w tych miejscach, w których znalazła dorywcze zatrudnienie. Najbardziej urzekły mnie sceny wykreowane za pomocą kontrastów: realizmu i liryzmu, na przykład kiedy Fern pracuje ciężko na równi z mężczyznami, z łopatą w dłoniach, by po morderczym wysiłku zatracić się w kontemplacji zjawiskowych, dzikich krajobrazów, na tle których rozgrywa się większość scen. Aktorka oddaje przeżycia Fern w tak autentyczny, naturalny sposób, że jej kreacja chwyta widza za gardło i sprawia, że stajemy się jednością z odgrywaną przez nią postacią. Nie sposób oderwać wzroku od jej twarzy, tak ujmujące są delikatność i skromność, z jakimi spogląda w kamerę i przenika tym spojrzeniem w duszę widza. Kobieta o tak subtelnej duszy i łagodnych oczach jest zarazem twarda i bezkompromisowa: bez słowa skargi dźwiga ciężary i sprząta publiczne toalety, z pokorą i heroizmem akceptując swój los. Kontrast dotyczy nie tylko przeżyć i doświadczeń bohaterki, lecz także stylistyki filmu. Pejzaż smutnych prowincjonalnych miasteczek, które odwiedza podążająca za pracą Fern, zostaje zderzony z majestatyczną urodą bezkresnych krajobrazów, a ich piękno podkreśla melancholijna, liryczna muzyka. Widzowi, przemierzającemu wraz z bohaterką odległe amerykańskie rubieże, udzielają się przeciwstawne emocje: zachwyt nad poczuciem wolności emanującej z natury, który koi cierpienie i daje poczucie wytchnienia, oraz gorycz, którą wywołuje okrucieństwo cywilizowanego, bezdusznego świata, czyniącego z ludzi niewolników pieniądza.
Film urzeka prostotą i minimalizmem, podobnie jak dzieło Davida Lyncha zatytułowane „Prosta historia” [1999]. Łączy je również uniwersalizm i alegoryczność. Oba filmy można odebrać jako przypowieść o poszukiwaniu sensu w cierpieniu, pogodzeniu z własnym losem, jako pochwałę trudu życia – jego alegorią jest droga i nieustępliwe podążanie naprzód. Wiele scen pozostaje z nami na zawsze: pobyt Fern na pustyni wraz z innymi nomadami oraz łącząca ich wspólnota losu i solidarność, które napawają widza wzruszeniem, przemówienie mentora i pioniera ruchu nomadów Boba Wellsa, które w scenerii pustyni, przy wielkim ognisku, wokół którego gromadzą się ludzie drogi, urasta do rangi przesłania dla ludzkości. Każe ono zastanowić się nad sensem ludzkich poczynań w dobie rozpasanego konsumpcjonizmu. Kim dziś jesteśmy? Niewolnikami pieniądza? Przecież powołaniem człowieka jest dążenie do wolności i godności, a droga ku temu wiedzie poprzez wyzwolenie się od tyranii dolara. Przejmujących obrazów jest o wiele więcej – szczególną wymowę zyskuje scena końcowa, kiedy Fern po długiej, pełnej radości i trudów egzystencji nomadki zatacza koło i zatrzymuje się w miejscu należącym do jej poprzedniego życia. Jej dawny dom stoi smutny i opuszczony. Fern dojrzała do tego, by wejść do środka. Kiedy zagląda do poszczególnych pomieszczeń, pozbawionych życia i ziejących pustką, uderza nas kontrast pomiędzy jego kanciastą, ograniczającą ciasnotą a bezkresem amerykańskich krajobrazów przynależnych do ciągle jeszcze dzikiej natury, które pokonuje Fern podczas swojej peregrynacji. Ta scena sprawia, że niemal fizycznie zaczynamy tęsknić za wolnością i nieposkromionym duchem wędrowania przed siebie. Ale czy ja bym tak potrafiła? Czy byłabym zdolna do takiego wyboru? Do egzystencji w duchu minimalizmu, prostoty i przebywania nieustannie w drodze, graniczącego z bezdomnością i życiem poza nawiasem?
Oglądając „Nomadland”, przypomniałam sobie o zasłyszanej niegdyś prawdziwej historii z podobnym przesłaniem. Pytanie o wartość życia w dobie materializmu zadał sobie Mark Boyle, brytyjski absolwent ekonomii zainspirowany przez wezwanie Gandhiego, aby samemu stać się zmianą, którą chcemy zaobserwować na świecie. Po sześciu latach pracy na stanowisku kierownika w firmie z organiczną żywnością w Bristolu w Wielkiej Brytanii Boyle zdecydował się wyruszyć w nowym, śmiałym kierunku. Zapragnął radykalnie zmienić swoje życie. Rzucił pracę, sprzedał dom. Zamieścił ogłoszenie w gazecie, w którym poprosił o namiot, przyczepę kempingową i samochód, i – o dziwo – otrzymał takowe od osób, które chciały się pozbyć tego typu staroci i zamiast przeznaczyć je do utylizacji, oddały je Markowi. Boyle przeznaczył pieniądze ze sprzedaży swego domu na założenie portalu społecznościowego, który ma pomóc łączyć ludzi w lokalnych społecznościach poprzez prosty akt dzielenia się czymś. Użytkownicy portalu oferują swoje umiejętności, miejsce, narzędzia czy inne rzeczy, którymi mogą podzielić się za darmo. Kiedy ktoś czegoś potrzebuje, po prostu o to prosi. To koło dobroci. Obecnie strona ma miliony użytkowników na całym świecie, którzy dzielą się umiejętnościami, narzędziami i miejscami.
Po sprzedaży domu Boyle zgłosił się do ochotniczej pracy trzy dni w tygodniu w zamian za miejsce, w którym mógłby mieszkać i hodować swoje warzywa. Boyle radykalnie zmienił swój styl życia. Dawniej śniadanie było celebracją składającą się obowiązkowo z filiżanki ekskluzywnej, doskonale zaparzonej kawy z dodatkiem puszystej śmietanki, zapewne były jakieś płatki i mleko, może rogalik – tak sobie to wyobrażam. Obecnie Mark pije herbatę z pokrzywy, czasem z werbeny cytrynowej, jeśli taką znajdzie. Jak powiedział CNN, on naprawdę pokochał takie życie i nigdy nie był szczęśliwszy ani zdrowszy. „Kilka pierwszych miesięcy było trudnych, szukałem swojej drogi” – przyznaje. „Jeśli pomyślisz o tym, jak trudna jest zmiana domu lub zmiana pracy, wyobraź sobie, że zmieniasz wszystko od razu. Ale po kilku miesiącach stało się to łatwe. Wszystko sobie dopracowałem”.
Mark żyje bez gotówki, kart kredytowych, pożyczek i innych form finansowania. Swoje doświadczenia i przemyślenia opisał w książce zatytułowanej „The Moneyless Man” (Człowiek bez pieniędzy). Wyjaśnia w niej filozofię, która nim kieruje i może sprawić, jak wierzy Mark, że społeczeństwo stanie się bardziej uczciwe, szczęśliwe i bezpieczne, kiedy podstawą relacji przestaną być pieniądze. „Po prostu wstaję co rano i mówię sobie, że jeśli to się stanie, to się stanie” – wyjaśnia. „Po prostu staram się brać takie życie, jakie przychodzi, i cieszyć się tym, co przyniesie”. Zyski z tej książki i następnych publikacji zostały zainwestowane w kupienie ziemi i stworzenie tzw. społeczności Freeconomy community, w której ludzie będą mogli spróbować żyć bez pieniędzy. Kiedyś zastanawiałam się, czy eksperyment, w jaki zamienił swoje życie Mark Boyle, nie jest kolejnym produktem, który na fali rozgłosu będzie się świetnie sprzedawać w postaci książki i zapewne kolejnych publikacji? Czy rzeczywiście w dzisiejszym świecie możliwe jest przetrwanie, utrzymanie rodziny i wychowanie potomstwa bez jakichkolwiek środków finansowych?
Jeśli nawet nie jest to realne, to filmy takie jak „Nomadland” czy eksperymenty oraz książki autorstwa Marka Boyle’a inspirują do spojrzenia na życie we współczesnym świecie z innej, szerszej perspektywy.

Bez współczucia i miłości stajemy się nicością. „Ojciec” Floriana Zellera



„Ojciec” to najnowszy film Floriana Zellera, który zdążył już zdobyć wiele międzynarodowych nagród filmowych, w tym dwa Oskary: dla najlepszego aktora pierwszoplanowego – Anthony’ego Hopkinsa oraz za najlepszy scenariusz adaptowany dla Christophera Hamptona i Floriana Zellera. Premiera filmu przypadła na maj 2021 roku. Mieszkańcy Zambrowa mogli obejrzeć dzieło Zellera w Kinie MOK już w lipcu.
To drugi, po głośnym filmie „Nomadland”, wspólny seans z udziałem Pedagogicznego Klubu Filmowego w Zambrowie. PKF powstał w czerwcu 2021 i zrzesza kilkunastu kinomanów, których łączy wspólna pasja: wartościowe, ambitne kino i spotkania filmowe. Film zrobił wrażenie na wszystkich obecnych na seansie kinomanach z klubu filmowego. Wiele emocji wzbudziła mistrzowska gra aktorska duetu Anthony Hopkins [Anthony] – Olivia Colman [Anne], którzy z wyczuciem i maestrią wcielili się w główne role, wyrażając swoją znakomitą grą najsubtelniejsze uczucia i najtrudniejsze emocje towarzyszące ojcu i córce w trakcie postępującej choroby rodzica: miłość, oddanie, współczucie, akceptację, pokorę, rozpacz, bezsilność, zwątpienie, cierpliwość i heroizm córki oraz bezradność, zagubienie, dezorientację, dziecinnienie ojca. Gra aktorska sugestywnie odzwierciedla skrajności towarzyszące relacji bohaterów: od miłości do nienawiści, od nienawiści do miłości – od pokory do buntu, od buntu do pokory… Są to emocje pulsujące podskórnie, narastające na skutek bezlitosnej choroby, która krok po kroku, miesiąc po miesiącu czyni z ukochanego ojca tyrana niepanującego nad swoimi reakcjami, nieświadomie krzywdzącego najbliższą osobę. Chory bowiem coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością. Staje się zupełnie inną osobą. Hopkins swoją sugestywną grą wydobył grozę odmiennych stanów świadomości doświadczanych przez zatracającego się w chorobie ojca, a partnerująca mu Colman olśniewająco, nierzadko tylko w przejmującym spojrzeniu i wyrazie twarzy, potrafiła oddać bogate spektrum targających bohaterką emocji: brzemię strachu, zwątpienia, wewnętrznej walki z gniewem i zniechęceniem, narastające cierpienie moralne. Destrukcyjne uczucia kumulują się w nadwątlonej chorobą relacji, ale Anne się nie poddaje, trwając u boku ojca dzięki sile bezwarunkowej miłości – która cierpliwa jest, łaskawa jest, czuła jest i pokorna jest, która upokorzenie znosi w milczeniu, która się nie skarży, nikogo nie obwinia, do nikogo nie ma pretensji, która łagodna jest i pełna empatii. Ważną rolę – obok gry aktorskiej – odgrywają też inne środki ekspresji. Wyeksponowany został każdy detal ilustrujący stany emocjonalne obojga bohaterów, zwłaszcza te doświadczane przez coraz bardziej zagubionego ojca dotkniętego chorobą Alzheimera: od wymownego, przeszywającego duszę odbiorcy spojrzenia, poprzez grę uczuć oddaną w wyrazie twarzy, scenografię zmieniającą się wraz z nasilającymi się symptomami choroby, przejmującą muzykę odzwierciedlającą wewnętrzne przeżycia bohaterów, zapętlenia chronologiczne i nakładające się na siebie sekwencje zdarzeń oddające zagubienie ojca we własnym świecie, aż po maksymalnie nasycone emocjami dialogi, w których nie ma ani jednego zbędnego zdania, ani jednego przypadkowego słowa. Możliwe, że taki skondensowany charakter film zawdzięcza swemu oryginalnemu pierwowzorowi: został on bowiem zainspirowany sztuką teatralną, co podczas dyskusji po seansie zostało odczytane na korzyść filmu. Dzięki temu bowiem każda scena została odegrana po mistrzowsku, z nieśpiesznie toczącą się akcją, co pozwoliło do końca wybrzmieć pulsującym podskórnie emocjom – nie tyle za sprawą filmowej techniki, ile za pośrednictwem hipnotyzującej gry aktorskiej, oszczędnej, parateatralnej formy i minimalizmu, skłaniającego do refleksji swoją wysublimowaną symboliką. Wiele obrazów pozostanie z nami na zawsze: na przykład kiedy o swoim odchodzeniu bohater mówi, że czuje się, jakby tracił wszystkie liście, tuląc się z bezbronnością dziecka do swojej czułej opiekunki.
Jest to film nie tylko o grozie bezlitosnej choroby odzierającej z tożsamości i godności, nie tylko traktat o nieuchronności przemijania, lecz także opowieść o więzach międzyludzkich, o potrzebie czułości, miłości, empatii i zrozumienia, które są jak koło ratunkowe dla rozbitka dryfującego w otchłań ciemności. To one są sensem istnienia. Bez współczucia i miłości stajemy się nicością. Czuły dotyk, troskliwa dłoń, łagodne słowo, akceptacja, cierpliwa obecność to największy z darów, który możemy dać sobie nawzajem – nie tylko w chorobie, lecz także w codziennym obcowaniu z innymi. „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” [J. Twardowski].

W wierszach opisuję to, co jest mi bliskie – moją małą ojczyznę… Wywiad z poetką Urszulą Krajewską-Szeligowską

 




 

Skąd czerpie Pani inspiracje do swoich wierszy? 

Urszula Krajewska-Szeligowska: Odpowiem bardzo prosto: najczęściej z  tego, co widzę  za oknem, i  to nie  tylko w przenośni, ale również  jak najbardziej  dosłownie. Wiele  moich wierszy  poświęcam przyrodzie  i zmieniającym się  porom roku. W wierszach  opisuję  to, co jest  mi bliskie – moją małą ojczyznę. Ale   również i tę  wielką. Mam  w  swojej  szufladzie   wiele  wierszy  o znanych Polakach: poetach,  pisarzach,  bohaterach. Są również  wiersze  o  polskich miastach, wioskach, rzekach  i krajobrazach.  Jeden  z  etapów  swojego kształcenia  zakończyłam obroną pracy dyplomowej, poświęconej  pieśniom patriotycznym i religijnym dla  dzieci i młodzieży.  Poezja dla dzieci zawsze była mi bliska,  dlatego  też i  w  mojej  twórczości  nie  brakuje    wierszy dla dzieci, a inspiracją    utwory, które  czytałam  w dzieciństwie. Pisząc  dla  dzieci,  nie zapominam również o edukacyjnej  stronie poezji. Ponieważ  jestem  wyczulona na  błędy ortograficzne, postanowiłam napisać wiersze o zasadach  ortograficznych  wraz  z przykładami,  coś w  rodzaju  dawnej  „Ortografii  na wesoło” Gawdzika.

Często  również  wędruję   wraz z moją  poezją w  przeszłość. Inspirują  mnie zdjęcia ze starego albumu czy  opowieści  rodziców  o dawnych czasach. Ale  nie wszystkie  utwory mają charakter  sentymentalny  czy wzniosły.  Nierzadko  sięgam  po lżejszą  tematykę, tworząc  wiersze satyryczne. Szczególnie  bliskie  są mi limeryki –   rymowane  anegdoty,  zawierające często nazwę jakiejś miejscowości. I tu  inspiracją   były  dla  mnie  nazwy  wiosek z województwa podlaskiego – tych limeryków  nazbierało się chyba  kilkaset.  W  zambrowskich „Wieściach Gminnych”  ukazał się  w trzech ostatnich  numerach  cykl limeryków, poświęconych  wioskom  z  gminy Zambrów.  Jak  wynika  z mojej obszernej odpowiedzi na zadane pytanie, moje  inspiracje  są wielorakie. 

Czy w dzieciństwie interesowała się Pani poezją, podejmowała Pani próby pisarskie?

Poezją interesowałam  się  chyba  od zawsze.   Już  w dzieciństwie  przemawiały do mnie   formy  rymowane. Słuchałam chętnie  wierszowanych   bajek,   bardzo  szybko zapamiętywałam  rymowane  wierszyki. Język polski  był    moim ulubionym przedmiotem,  w  starszych  klasach  szkoły podstawowej również język rosyjski. Pamiętam, że  na początku każdego roku szkolnego, kiedy brałam  do ręki  nowe  podręczniki  do   polskiego  i rosyjskiego, kartkowałam je  w poszukiwaniu wierszy, to od nich zaczynałam zapoznawanie się  z podręcznikiem.  Wtedy  jeszcze  nie  próbowałam  tworzyć  własnych wierszy. Kiedy  teraz   zastanawiam się, kiedy  mogły powstać  moje pierwsze utwory, wydaje mi się, że  gdzieś około 20 lat  temu.  Były  to  głównie  wiersze  okolicznościowe dla rodziny  i przyjaciół:    życzenia z  okazji świąt, ślubów  czy  innych  uroczystości.  Może to zabrzmi dość przewrotnie, ale…  do  pisania  wierszy  skłoniły mnie dopiero  wykonywane przeze mnie  tłumaczenia z języka  niemieckiego,  którymi zajęłam się   przed  kilkunastu laty. Po przetłumaczeniu wierszy pewnego niemieckiego poety   zrodziła się   w mojej  głowie myśl: A może  by tak spróbować  napisać  coś od siebie, nie tylko  odtwarzać, ale  również próbować tworzyć? I  w  taki oto sposób rozpoczęłam na poważnie  swoją poetycką przygodę.

Zdobyła Pani wiele nagród. Z której jest Pani najbardziej dumna?

Nagrody za  wiersze  zaczęłam zdobywać  dopiero w ubiegłym roku, gdyż  wtedy  zdecydowałam się  na  podzielenie się moją  twórczością z  innymi i  postanowiłam  wziąć  udział  w  konkursach literackich. W  Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim  im. C. K.  Norwida w  Pruszkowie  dwukrotnie   otrzymałam co prawda    jedynie  wyróżnienie  drukiem, ale  ze względu na  to, iż jest to prestiżowy konkurs,  bardzo się  z  tych wyróżnień   cieszę.  Poza tym jestem dumna  z    III nagrody  w Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Pióro Pegaza”   w Rzeszowie, którą    zdobyłam   za wiersze rymowane.  Na konkursach o wiele większe szanse  na nagrody mają wiersze białe, które piszę mniej chętnie,   chociaż to za wiersze  białe otrzymałam  najwyższe   laury, mianowicie  nagrodę specjalną  w Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Laur Jabłoni” w Grójcu  oraz  Puchar Prezesa Okręgu Podlaskiego ZNP  w  Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim  „O  Buławę Hetmańską” w Białymstoku. Muszę  przyznać, że  dopiero udział w  konkursach uświadomił mi,  jak bardzo  mało cenione    przez  jurorów  współcześnie organizowanych konkursów  rymowane wiersze klasyczne, nad czym bardzo ubolewam.

Którzy autorzy są dla Pani inspiracją?

Jest ich wielu. Moim ulubionym  autorem  z  czasów  dzieciństwa  był  niezaprzeczalnie Jan Brzechwa. Jego „Szelmostwa Lisa   Witalisa” znałam prawie  całe na pamięć, jak  również wiele  krótszych  wierszyków z  książki „Brzechwa dzieciom”.    Z  poetów  epoki staropolskiej   czerpię z Kochanowskiego, pisząc fraszki.  Z późniejszych epok    bardzo  cenię  Karpińskiego,  Mickiewicza, Lenartowicza, Syrokomlę,  Konopnicką, Asnyka,  Lechonia.  Z ich  twórczości  czerpałam  inspiracje  do wielu  moich wierszy.  Nie wzoruję  się  raczej na   poetach współczesnych.

Jak  już wspomniałam  wcześniej, zanim  zaczęłam pisać  wiersze, tłumaczyłam je z języka niemieckiego. Autorem, który przyczynił się   do  mojego poetyckiego rozwoju    był  wybitny niemiecki  poeta  Heinrich Heine.  Przetłumaczyłam  wiele jego wierszy z „Księgi pieśni” (Buch der Lieder), które  mam zamiar wydać.   Moje  pierwsze  wiersze zawierają  wiele motywów, obecnych u Heinego. Maj, słowik, wiosna, morze – oto  niektóre z nich.  Gdyby  nie  Heine, prawdopodobnie nie  byłoby  moich wierszy. Ponadto z   niemieckojęzycznych poetów  chętnie  czytam Goethego,  von   Eichendorffa,  von Arnima, Brentano, Mörike, Hölderlina.  Jak  widać, inspirują mnie najbardziej poeci dziewiętnastowieczni. 

Jaka forma poetycka jest Pani najbliższa?

Preferuję  tradycyjne  formy rymowane. Wśród  nich  szczególne  miejsce zajmują    wspomniane  już  wcześniej  limeryki oraz akrostychy – utwory  wierszowane, w których początkowe litery   wersów   czytane pionowo, tworzą wyraz bądź układ wyrazów.  Napisałam  już sporo akrostychów.  Lubię   strofę  saficką, próbowałam  również  tworzyć  vilanelle.  Staram się   wykorzystywać różne formy poezji klasycznej.  Mam  w dorobku  również  utwory pisane  trzynastozgłoskowcem na wzór „Pana Tadeusza”. Forma  jest dla mnie  w wierszu    bardzo ważna.  Lubię   również  eksperymentować    formą, czego przykładem      np.  fraszki   homonimiczne  oraz  etymologiczno-homonimiczne,  którym nadałam roboczy tytuł „etymohomki”.  Zabawa formą   widoczna jest również  w tworzonych  przeze mnie palindromach, które nie są wierszami, ale   wyrażeniami, które czytane mogą być  od prawej   do lewej  albo od lewej do prawej.  W wielu moich limerykach zawarte są palindromy.

Który wiersz zadedykowałaby Pani swoim czytelnikom? 

Takich wierszy jest wiele. Chciałabym, aby  wszystkie  trafiły do serc czytelników.   Mógłby to  być  któryś  z wierszy poświęconych  mojej „małej ojczyźnie”.  Ich celem   jest  wzbudzenie  w czytelniku, zwłaszcza   młodym,  zachwytu  nad tym, co  go otacza  wokół,  gdyż często  młodzi ludzie, żyjący w wirtualnym świecie, nie dostrzegają tego, co mają w zasięgu wzroku. A  wystarczy tylko  wyłączyć telefon, zdjąć słuchawki z uszu i wyjrzeć przez  okno. Może wtedy   byłoby więcej poetów? W  wierszach    poetów, którzy  są dla mnie  wzorem, widać miłość do  tego, co ich otaczało, lub tego, od  czego zostali oddzieleni i  do czego tęsknili.  A ja chciałabym pisać jak oni.  Może więc  zadedykuję czytelnikom   ten oto wiersz, aby  stał się   zachętą   do tworzenia  wierszy  tradycyjnych przez młodych poetów:

 

Jak Oni 

Nie umiem  tak  pisać, jak Oni,

Lecz pragnę me  rymy i treści

Ustroić w     melodie znajome,

W mych  wierszach  Ich ducha  umieścić.

Pod lipą chcę  jak Kochanowski

Siąść,  jej  się zapachem  zachwycać,

Z  Karpińskim wraz  chcę   o miłości

Swej dawnej  wiersz tęskny napisać.

Chcę, aby    jak u Mickiewicza    

Pod  strzechy  trafiało me słowo,

Mnie    polska przyroda zachwyca 

I swoje  mam też Soplicowo.

O stronach rodzinnych chcę śpiewać 

            Jak  czynił to  sam Lenartowicz,

I wieś    z  Syrokomlą opiewać,

Z nim,  hardym   lirnikiem  wioskowym.

 W  liryczną  chcę  szatę  z Asnykiem 

 Ubrać    czas  nasz   niepoetycki, 

I chcę  współczesnego najmitę 

Opisać jak u Konopnickiej. 

  Poeci sprzed wieków,  powracam

           W swych  wierszach ja  do Was  czas cały

           By chronić to, co już zatraca

           Dzisiejszy wiersz wolny i biały.

 

Urszula Krajewska-Szeligowska – z wykształcenia nauczycielka germanistka. Tłumaczka i poetka. Pochodzi z Krajewa Białego koło Zambrowa. Autorka wierszy lirycznych i satyrycznych, limeryków, palindromów i innych. Nagradzana w ogólnopolskich konkursach literackich. W 2018 r. ukazał się jej debiutancki tomik pt. „Między strugą a gościńcem”. Kolejne publikacje to: „W gąszczu uczuć” oraz „Ortobajki-zwierzajki”.