31 października 2021

„Rower przewartościował moje spojrzenie i podejście do życia”… O turystyce rowerowej i pisaniu o podróżach opowiada zambrowianin Krzysztof Raducha.

 



Krzysztof Raducha – pochodzący z Zambrowa gawędziarz, fotograf, podróżnik i pasjonat turystyki rowerowej, autor albumów poświęconych podróżowaniu po Podlasiu i Mazowszu: „Spacer po podlaskich zakamarkach”, „Tam, gdzie Podlasie z Mazowszem o duszę wędrowca walczy”, „Gdzie pachnie chleb i cisza gra”, „Gdy serce twe piękne Podlasie skradnie” oraz „O czym szepczą raduszki w Bajkowej Krainie”. Ostatni album ukazał się w maju tego roku. Wielu znajomych oraz czytelników pyta, kto to są te raduszki? To takie, jak podpowiada sam autor, radosne i wesołe duszki. Prawdopodobnie, jak przypuszczamy, mają coś wspólnego z nazwiskiem pana Krzysztofa Raduchy.

1) Jest Pan przykładem na to, że aby podróżować, nie trzeba być celebrytą czy milionerem. Co jest potrzebne, by podjąć trud i radość podróżowania?

Przede wszystkim chęci. Później pomysł i odrobina determinacji, żeby ten pomysł wdrożyć w życie. W wypadku turystyki rowerowej warto też mieć rower lub, czym pewnie was zaskoczę, hulajnogę. Ostatnio poznałem człowieka, który podróżuje po Polsce na hulajnodze własnej konstrukcji.

Ale wróćmy do turystyki rowerowej. Rower nie musi być z najwyższej półki cenowej. Ważne, by był sprawny, żeby dobrze się na nim czuć. Nie musi mieć całej choinki gadżetów. Dzwonek, lampki i jakieś odblaski. Czy rower będzie za kilka czy kilkanaście tysięcy złotych, czy też za kilkaset złotych, to i tak trzeba na nim kręcić. Jeśli więc ktoś myśli o turystyce rowerowej, niech nie zniechęca się wysokimi cenami rowerów. Na tych tańszych też się fajnie podróżuje.

Tak więc mamy rower, pora zaplanować podróż. Oczywiście nie rzucamy się na mega trasy. Wychodzę z założenia, że każdy, kto jeździ rowerem, jest w stanie przejechać ok. 60–80 km w ciągu dnia. Powinno się jechać z przerwami na krótki odpoczynek, jakiś lekki posiłek i uzupełnienie płynów. Nie pozwolić mięśniom na ostygnięcie, gdyż później wszystko zaczyna boleć i na nowo trzeba się rozkręcać.

Jeśli trasa okaże się ciekawa, najczęściej odpoczywa się w trakcie zwiedzania, podglądania zwierząt czy ptaków, czy też robienia zdjęć napotkanym po drodze miejscom, które zwróciły naszą uwagę.

Ubiór. Ja jeżdżę w dość jaskrawym stroju kolarskim. Chodzi o to przede wszystkim, by być widocznym na drodze. Szarości czy ciemne kolory mogą sprawić, że kierowcy zobaczą nas w ostatnim momencie, szczególnie gdy jadą pod słońce.

Czy warto jeździć w kasku? Ja zawsze zakładam kask. Wychodzę z założenia, że warto chronić to, co jest najcenniejsze. Skaleczone kolana, „zeszlifowane” łokcie kiedyś się zagoją, ale rozbita głowa, uszkodzony mózg to już naprawdę poważna sprawa. Kask kilka razy uratował mi życie, dlatego twierdzę, że warto jeździć w kasku.

2) Nawet najdalsza podróż zaczyna się od pierwszego kroku (Lao-Tzu).

Jaki impuls sprawił, że zaczął Pan uprawiać turystykę rowerową? Od jakiego kroku zaczęła się Pana przygoda z podróżowaniem?

Jestem z pokolenia, które więcej czasu spędzało na podwórku niż w domu, więc nawet w dorosłym życiu potrzebowałem ruchu. Zdecydowałem się na zakup roweru i tak, zaczynając od trzech kilometrów, doszedłem do bardzo długich dystansów.

Myślałem, że znam pobliskie okolice. Owszem, znałem wsie przy trasach wiodących do Łomży, Białegostoku czy do Ostrowi Mazowieckiej. Chcąc uniknąć jazdy po tych ruchliwych i mało bezpiecznych wtedy dla rowerzystów drogach, szukałem alternatywnych tras, które wiodły przez wsie oddalone od głównych szlaków. Okazało się, że bardzo, ale to bardzo się myliłem, sądząc, że znam najbliższą okolicę. Trasy stawały się coraz dłuższe, poznawałem kolejne wioski, miasteczka. Odkrywałem przy okazji stare kapliczki, stare przydrożne krzyże. Czasem napotkałem ludzi, którzy opowiedzieli jakąś historię – i tak mnie to wciągnęło. Po dwóch latach kręcenia kółeczek między Zambrowem a Szumowem postanowiłem wybrać się na pierwszą moją „setkę”. Wyruszyłem samotnie do Zuzeli. Pamiętam, że wracałem pod wiatr. Dystans i zmęczenie powoli dawały mi się we znaki. W Łętownicy nie miałem siły wjechać na wzniesienie i musiałem prowadzić rower. Dziś nawet nie zauważyłbym tego wzniesienia, ale wtedy to była premia górska najwyższej kategorii. Po powrocie byłem taki dumy z siebie. Przekonałem się, że problem z jazdą na dłuższe dystanse nie tkwi w mięśniach, a w głowie. Bo to tam kryją się nasze wszystkie ograniczenia.

3) Podróżowanie sprawi, że zaniemówisz z wrażenia, a potem zamienisz się w gawędziarza (Ibn Battuta). Co było impulsem do napisania i wydania własnych albumów poświęconych podróżowaniu po Podlasiu i Mazowszu?

Kiedy planowałem jakieś trasy, korzystałem czasem z różnych przewodników. Najczęściej były tam suche fakty. Cerkiew z XVIII wieku, krzyż z XIX wieku itp. A ja lubiłem po powrocie do domu dowiedzieć się czegoś więcej o miejscach, które odwiedziłem. Na ogół jeżdżę z kolegą Jackiem. Więc kiedyś zajechaliśmy do Pułtuska. Czekając na obiad, spytałem młodą dziewczynę, która nas obsługiwała, co można tu ciekawego zobaczyć. Popatrzyła na nas jak na jakieś egzotyczne cudaki i odpowiedziała, że tutaj nie ma nic ciekawego do zobaczenia. Tu nic, ale to nic nie ma. A zamek, a kolegiata, a rynek brukowany, a kanały i stare kamieniczki? To faktycznie nic? Pułtusk nosi miano Wenecji Mazowieckiej i jest naprawdę piękny.

Innym impulsem było natknięcie się w przydrożnym lasku na stare nagrobki z okresu I Wojny Światowej z nazwiskiem niemieckiego oficera Percy’ego Mac Leana. To nazwisko brzmiało mi nie po niemiecku. Wróciłem do domu i zacząłem szukać w internecie różnych wiadomości na ten temat. Poznałem historię szkockiego rodu Mac Leana, który w XVIII wieku przybył do Gdańska. Tam osiadł, zaczął robić interesy i powiększać fortunę. Percy, który urodził się już jako obywatel Prus, został z czasem oficerem, zaś jego brat wybrał karierę lekarza. W czasie wojny kapitan Percy Mac Lean zginął w Dybkach pod Ostrowią Mazowiecką. Ojciec ufundował nagrobek z polnego głazu, który stoi tam do dnia dzisiejszego. Opowiedziałem tę historię na swoim facebookowym profilu. Moja znajoma z Berlina odezwała się z informacją, że zna osobiście osobę o tym samym imieniu i nazwisku, która mieszka i pracuje w stolicy Niemiec. Okazało się, że jest on synem brata, który został lekarzem. Niestety nie zachowały się żadne zdjęcia jego wujka, a jedynie hełm z dziurą po szrapnelu, który zabił kapitana. Oczywiście pan Mac Lean był bardzo szczęśliwy, że ktoś interesuje się losem jego wuja. Obiecał, że przyjedzie do Polski lub nas z Jackiem zaprosi do siebie. Niestety COVID-19 pokrzyżował nasze plany. Znajoma z żalem nas poinformowała, że Percy Mac Lean, obrońca praw obywatelskich i wzięty adwokat, zmarł. Jego syn obiecał kiedyś tu przyjechać.

Gdy nastał czas lockdownu, zacząłem pokazywać ludziom w sieci miejsca, które odwiedziłem. Z czasem dołączałem opowiastki i śmieszne historyjki o ludziach jakoś związanych z konkretnymi miejscowościami. Wiele osób namawiało mnie, żeby przelać to na papier.

Łatwo powiedzieć, trudniej zrealizować. Układałem kiedyś albumy z rodzinnych wyjazdów i znałem edytor, który mi to ułatwiał. Niestety mały nakład, wysoka jakość wydania sprawiły, że musiałem ograniczyć się z jego zawartością do czternastu opowiastek. Znajomi, którzy nabyli album mimo stosunkowo wysokiej ceny, stwierdzili, że chcą następne i następne, i następne. Każdy z albumów ma więc po czternaście opowiastek i ponad sto zdjęć mojego autorstwa.

Opisywałem odwiedzane przeze mnie i Jacka mało znane miejsca. Bo kto słyszał o pięknej Zielonej Willi w Różanymstoku czy o drewnianym dworku w Dołubowie?

W międzyczasie korzystając z dużego archiwum, jakie zgromadziłem z naszych podróży, opowiadałem w humorystyczny sposób o naszej ojczystej historii. W pewnym momencie na potrzeby tych opowieści wykreowałem postacie chłopca i jego sympatycznej, ale lekko przemądrzałej koleżanki Zośki. On pisał pamiętnik Młodego Szperacza Zapomnianych Historii. Czasem pojawiała się tam rezolutna koza Rozalia. Tego chłopca wszyscy, włącznie z rodzicami, nazywali Kurdupelek. Więc piąty tom to zbiór kilku opowieści z tego Pamiętnika.

4) Ten, kto żyje, widzi dużo. Ten, kto podróżuje, widzi więcej (przysłowie arabskie). O czym Pan myśli, jadąc na rowerze?

Kiedy zaczynałem swoją przygodę z rowerem, żyłem w dużym stresie. Mój dzień wyglądał tak: dom – praca, praca – dom. Rower stał się odskocznią. Chwilą tylko dla mnie. Mogłem przewietrzyć głowę. Jak ja to mówię, poukładać pewne sprawy na odpowiednie półeczki. Z czasem zauważyłem, że nawet w życiu codziennym już nie pędzę, nie spieszę się. Jazda na rowerze to trochę jak nasze codzienne życie. Trzeba posuwać się do przodu, jechać, by nie stanąć. Każde problemy, gdy jest pod górkę, też kiedyś się skończą. Jak mówiłem, ograniczenia tkwią w naszej głowie, i to najczęściej one nas ograniczają.

Gdy jadę rowerem, odrywam się od problemów. Jestem ja, otaczający mnie świat, i czasem Jacek.

5) W jaki sposób podróżowanie i turystyka rowerowa zmieniły Pana życie? Co zyskał Pan dzięki realizowaniu tak niezwykłej pasji?

Zacznijmy od mojej tuszy. Gdy zaczynałem jeździć, bałem się wchodzić na wagę. Co prawda nie wyświetla ona komunikatów, ale bałem się, że faktycznie powie mi, żeby wchodzić pojedynczo. Dziś może nie jestem chuderlakiem, ale moje ubrania są cztery rozmiary mniejsze. Nie mam problemów z wchodzeniem po schodach czy podczas długich spacerów. Nie muszę łykać różnych tabletek od cukrzycy, nadciśnienia czy innych schorzeń dopadających osoby w moim wieku.

Poza tym ludzie, których spotkałem na szlaku, na wspólnych wyjazdach. To często tacy pasjonaci jak ja. Można wspólnie usiąść i wiele godzin spędzić na opowiadaniach o podróżach, o perypetiach na szlaku. Turyści rowerowi zawsze pozdrawiają się na drodze. Wymieniają ukłony, uśmiechy. Jest to sympatyczne. Człowiek też staje się bardziej otwarty.

Gdy widzę śmieci przy drogach czy w lesie, bardzo mnie to drażni i przeszkadza. Staram się więc nie śmiecić, nie zostawiać śladów po sobie z mojej bytności w miejscach, które odwiedzam.

Czas. Jak mówię znajomym, on teraz biegnie dużo wolniej. Już nie pędzę, nie gnam. Czy dojadę do celu 10 min przed zakładanym czasem, czy trzy godziny później, ważne, że czerpię z tego radość. Nie muszę niczego udowadniać.

Gdy jadę przez las, słyszę śpiew ptaków, czuję różne zapachy docierające z otaczającego mnie świata. Od jakiegoś czasu Jacek zaczął również dostrzegać zachody słońca, grę barw na niebie. Teraz on czasem zmusza mnie do zatrzymania się, sięgnięcia po aparat, by coś uwiecznić na zdjęciu.

Niby niewiele, a w rzeczywistości rower bardzo poważnie przewartościował moje spojrzenie i podejście do życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz. :-)