30 listopada 2017

W odmętach życia [Aneta Zamojska: Uśmiech J.]

O tym, jak nieprzewidywalny bywa los, boleśnie przekonała się główna bohaterka najnowszej powieści Anety Zamojskiej. Zawikłana, pełna dramatyzmu historia Marty zdaje się sugerować, że człowiek nie jest kowalem własnej egzystencji, a jego istnienie przypomina żywot marionetki z fraszki Jana Kochanowskiego, która nie ma wpływu na własny los, kukiełki kierowanej niezależną od niej, fatalistyczną siłą.

Aneta Zamojska udowadnia, że powieść dla kobiet nie musi ociekać lukrem. W historii bohaterki przeglądamy się jak w lustrze, odnajdujemy odpryski własnych przemyśleń i doznań, własnych traum i życiowych zakrętów. Razem z nią pogrążamy się w depresji, spadamy na dno rozpaczy, rozpamiętujemy klęski, dokonujemy rachunku zysków i strat, i gnani impulsem, silniejszym niż pragnienie śmierci, wciąż z nową energią i nadzieją zrywamy się do życia, wracamy na wyżłobione przez los koleiny trwania, nie zatracając się bez reszty w żałobie, rozgoryczeniu i żalu. Uśmiech J. to książka niepokojąca, zanurzona w odmętach życia, przenikająca autentyzmem, pełna zaskakujących zwrotów wydarzeń, niedopowiedzeń i tajemnic, angażująca czytelnika do ostatniej strony. Autorka niczego nie rozstrzyga, nie stawia kropki nad i. Otwarte zakończenie pozwala czytelnikom snuć własną wersję wydarzeń.

Pełne dramatyzmu perypetie Marty prowokują do zadania sobie wielu nurtujących pytań, na które trudno udzielić rozstrzygających odpowiedzi. Kto – lub co – pisze scenariusz naszego życia? Czy mamy wpływ na to, jak się ono potoczy? Czy potrafimy odnaleźć sens w dramatycznych doświadczeniach i stawić czoła ironii losu? Czy będziemy w stanie się zbuntować? A może naszym powołaniem jest zaakceptować swój los? Pogodzić się z przeznaczeniem, choć wszystko w nas krzyczy, żeby zaprotestować, powiedzieć: dość! Czy w obliczu klęski jesteśmy w stanie zapanować nad instynktem samozagłady, odnaleźć utraconą nadzieję, podnieść się i żyć, choćby ze względu na najbliższych? Czym jest nasze życie? Do czego zobowiązuje? Ponoć nic nie dzieje się przypadkowo – czy zatem jesteśmy w stanie doszukać się celu w tym, co nas spotyka, przyjąć z pokorą i spokojem swój los, choćby jego okrucieństwo odbierało nam wiarę w siebie, w przyszłość, w najbliższego nam człowieka? Ku czemu wiodą nas trudne doświadczenia, które nam zsyła? Czy wszystkie życiowe próby dzieją się po coś? Czy coś się za nimi kryje? Czy jesteśmy w stanie odszyfrować przesłanie, jakie za sobą niosą? A może za ich fasadą są tylko nicość, pustka, absurd? Czy znajdziemy w sobie odwagę, by się z nimi zmierzyć? Czy po prostu się poddamy, nie podejmiemy kolejnego wyzwania, wycofamy się z gry, jaką jest nasze życie? Zakończymy ją w połowie…

Uśmiech J. skłania czytelnika do przewartościowania takich życiowych paradygmatów, jak przeznaczenie, miłość, szczęście, prawda. Na ile to ty jesteś kreatorem własnego życia? A może twój los jest splotem pozbawionych znaczenia okoliczności? Czy to, co ciebie spotyka, to przypadek bez znaczenia, i czy jesteś w stanie odnaleźć sens w tym, co staje się twoim udziałem?

21 listopada 2017

Życie to (nie) bajka... Arek Borowik: Wnętrza wypalone lodem


Intrygująca, błyskotliwa, przewrotna, uzależniająca. Tak najkrócej można określić prozę Arka Borowika, który powołał do istnienia niejakiego Strawińskiego, bohatera dwóch powieści szkatułkowych: „Z góry widać tylko nic” oraz „Wnętrza wypalone lodem”. Obie książki Arka Borowika czerpią ze znanych baśniowych motywów, w zaskakujący i oryginalny sposób zaszyfrowanych w opowiadaniach o współczesnej rzeczywistości, a ich odkodowywanie dostarcza czytelnikowi niewyobrażalnej frajdy i przydaje lekturze dodatkowego, elektryzującego smaczku.

Szkatułkowa struktura narracji została skonstruowana na wzór „Baśni tysiąca i jednej nocy”, przywodząc na myśl misterną szachownicę opowieści snutych przez Szeherezadę, walczącą w ten sposób o ocalenie. Strawiński w pewnym sensie również walczy o ocalenie. Może nie tyle o uratowanie życia, ile o ocalenie siebie, swojej indywidualności i namiastki wolności, tak trudnej do zachowania w korporacyjnym superorganizmie, w którym ludźmi rządzą zera. „Artur Marszałek, pracujący w firmie od trzech lat, dochrapał się stopnia starszego lidera seniora koordynującego dyrektora kreatywnego ósmego (ostatniego) stopnia na prawach specjalisty do spraw opracowywania strategii struktury. Strawiński musiał przyznać, że Marszałek robi zawrotną karierę. Można się było tego spodziewać po tym, jak drugiego dnia po przyjęciu kupił talię kart i nauczył się grać w wojnę. Gra w wojnę była wielką namiętnością samego Wiktora Jędrzeja Maksymiuka, który twierdził, że jest to najlepsza alegoria życia. Często widywano ich dyskutujących o wyższości siódemki nad czwórką”. Pozornie wydaje się, że mamy do czynienia z poczciwym idiotą, który niewinnym opowiadaniem wymyślonych historii zabawia współczesnego sułtana ‒ prezesa korporacji. „Okazało się, że popełnił błąd. W dodatku musiał to być wielki błąd, ponieważ tym razem został wezwany na rozmowę nie ze zwykłym starszym liderem seniorem koordynującym dyrektorem kreatywnym ósmego stopnia na prawach specjalisty do spraw opracowywania strategii struktury, ale z samym prezesem. Z Wiktorem Jędrzejem Maksymiukiem… Prezes czekał na niego w przeszklonym pokoiku, który pracownicy nazywali pokojem zwierzeń. Strawiński minął się w drzwiach z sekretarką, co mogło oznaczać, że sprawa jest poważna i ma charakter poufny albo że sprawa jest nieistotna i nikt nie musi robić z niej oficjalnej notatki”. Jednak opowieści snute przez Strawińskiego służą nie tylko rozrywce i zabiciu biurowej nudy. To reinterpretacje znanych baśni i motywów, w których na nowo ożywają ponadczasowe archetypy, sięgające do jądra ludzkich namiętności, obsesji, pragnień i lęków. Stare jak świat, we współczesnych kostiumach i dzisiejszych dekoracjach nie straciły nic ze swojej aktualności. Wystarczy uważnie się rozejrzeć, by dostrzec gdzieś obok zagubionego Kaja, któremu wpadł do oka kawałek lodu, kochającą Gerdę gotową na największe poświęcenie dla dobra chłopca, wyniosłą, cyniczną i zapatrzoną w siebie Królową Śniegu, która nie przebiera w środkach, by osiągnąć swój cel, umierającą z zimna i samotności „dziewczynkę z zapałkami”, czyli starą przegraną kobietę, nad którą litują się nieliczni, co wrażliwsi przechodnie, reszta zaś mija ją obojętnie, śpiesząc do domu na wieczerzę wigilijną, do swoich choinek, prezentów i świąt przy suto zastawionych stołach. Wątki baśniowe przeplatają się z literackimi i biblijnymi: ostatni dzień życia „dziewczynki z zapałkami” przypomina wieczór duchów z Dickensowskiej „Opowieści wigilijnej”, a dwie walczące o miłość chłopca kobiety w epilogu opowieści stają się dwiema matkami z biblijnej historii o królu Salomonie.

Borowik jest mistrzem suspensu. „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć” ‒ mawiał niekwestionowany mistrz dreszczowców Alfred Hitchcock. Podobnie Borowik trzyma czytelnika do końca w napięciu, nie pozwalając mu ani na moment odetchnąć. To porównanie do sztuki filmowej nie jest przypadkowe. Borowik tworzy plastyczną, żywą i dynamiczną akcję, z wprawą żongluje sekwencjami zdarzeń, można wręcz odnieść wrażenie, że siedzimy w kinie i oglądamy fascynujący film, który klatka za klatką wciąga nas w swoje żywioły. I mimo że przecież znamy przywołane przez autora archetypy z dziecięcych baśni i szkolnych lektur, nie możemy oderwać się od fabuły, bo z każdą kolejną stroną wciąż jesteśmy zaskakiwani. Ci, którzy znają Arka Borowika,  zapewne mogli się tego spodziewać. Polski scenarzysta, aktor, satyryk, perkusista, dziennikarz sportowy, pisarz, zasłynął jako współtwórca  „Dziennika Telewizyjnego” Jacka Fedorowicza i radiowej „Rodziny Poszepszyńskich”. W 2006 r. napisał scenariusz do filmu „Jasne, błękitne okna” w reż. B. Lindy. W 2010 roku podjął współpracę w polskim studiem CD Projekt RED jako współtwórca scenariusza i dialogów do gier „Wiedźmin 2: Zabójcy królów” oraz „Wiedźmin 3: Dziki Gon”. Za tę ostatnią otrzymał wraz z zespołem scenariuszowym liczne nagrody, m.in. Golden Joystick. Był też nominowany do Nagrody Writers Guild of America za najlepszy scenariusz gry wideo. W latach 2015–2016 współtworzył scenariusze do dodatków: „Wiedźmin 3: Serca z kamienia” oraz „Wiedźmin 3: Krew i wino”.

Podobnie jak pierwsza powieść Borowika „Z góry widać tylko nic”, również jej kontynuacja ‒ „Wnętrza wypalone lodem” ‒ daje się odczytać nie tylko jako współczesna parabola – przypowieść z morałem – lecz także jako satyra na absurdalną, budzącą trwogę i śmiech korporacyjną machinę, w której trzewiach tkwi, niczym bezwolny trybik, współczesny everyman, Strawiński, na poły heroicznie, na poły komicznie szukający sposobu na jej obłaskawienie. Z jednej strony sprawia wrażenie podporządkowanego i pozbawionego ambicji szeregowego pracownika wielkiego bezimiennego biura, z drugiej – jego postawa przypomina poczynania dobrego wojaka Szwejka, który ukrywając się pod maską dobrodusznego i głupawego idioty, wyszydza absurdy wojenno-biurokratycznej machiny, dzięki czemu udaje mu się zachować godność i niezależność. Trudno jednoznacznie orzec, czy Strawiński jest człowiekiem poważnym, czy lekkoduchem, czy mówi i postępuje serio, czy żartuje. W tym właśnie objawia się nietuzinkowość tego bohatera. Można przypuszczać, że Strawiński cierpi na chorobę psychosomatyczną, która przybiera różne objawy. W pierwszej części bohater zmaga się z obezwładniającą sennością, która nasila się, ilekroć przychodzi do pracy, gdzie natychmiast zasypia pod biurkiem, w sąsiedztwie plątaniny kabli i przewodów. W drugiej części Strawiński niedomaga z powodu dojmującego poczucia zimna, które nie pozwala mu normalnie funkcjonować i każe przypuszczać, że obie przypadłości są zawoalowaną formą awersji, jaką wzbudza w bohaterze miejsce, w którym musi codziennie pracować przez osiem godzin. Za każdym razem ogarniająca go słabość staje się przyczyną zagrażającej mu dymisji, kiedy zniecierpliwiony szef w końcu znajduje pretekst, by wyrzucić z pracy niesubordynowanego pracownika. Na ratunek przychodzi Strawińskiemu jego dar snucia fascynujących opowieści, które na tyle daleko absorbują prezesa korporacji, że za każdym razem godzi się, by Strawiński pozostał w firmie.

Wnętrza wypalone lodem” to gatunkowy przekładaniec. Borowik z cudowną lekkością miesza ze sobą różne formy gatunkowe i bawi się konwencjami. Odnajdziemy w książce elementy wielu popularnych gatunków literackich: powieść drogi, dreszczowiec, thriller psychologiczny, kryminał, powieść surrealistyczną, moralitet. Borowik uwodzi czytelnika brawurą, z jaką łączy najróżniejsze wątki i tropy literackie, konwencje i aluzje literackie. Czyni to z godną pozazdroszczenia swadą i niczym nieskrępowaną wyobraźnią, prowokując czytelnika do przyjrzenia się w wykreowanej rzeczywistości jak w krzywym zwierciadle. Można tę książkę czytać na wiele sposób: jako grę konwencjami, grę z czytelnikiem, groteskę, zabawę w rozmaite cytaty kulturowe, popis sztuki montażu, przypowieść o zawiłościach ludzkiego losu czy przewrotną czarną baśń dla dorosłych, wobec której czytelnik czuje się bezbronny niczym sułtan wobec Szeherezady. Tytuł zniewala czytelnika swoją paradoksalną sprzecznością, ale po lekturze okazuje się, że to nie tylko zręczna gra słów i konceptualna łamigłówka. Wielokrotnie udzielał mi się nieobliczalny rollercoaster skrajnych doznań, jakimi nasycona jest książka Arka Borowika, od lodowatego oddechu  smutku, pustki i samotności,  po rozpalający wnętrza żar namiętności, które trawią bohaterów i wiodą ich albo na zatracenie, albo ku zwycięstwu. Ale ja lubię w literaturze taki aliaż silnych emocji i mocnej dawki adrenaliny. To utwierdza mnie w przekonaniu, że mój związek z Borowikiem – relacja oddanego czytelnika z pisarzem – będzie trwał w najlepsze. Z niecierpliwością zatem czekam na kolejne książki autora.



9 lipca 2017

Na kłopoty... Carnegie. "Jak przestać się martwić i zacząć żyć"

Poznaj samego siebie

Nie jestem zachłanną czytelniczką poradników i książek z dziedziny rozwoju osobistego, niemniej bliskie mi są takie wartości, jak potrzeba pracy nad sobą, samodoskonalenie i chęć poznawania samego siebie. Być może właśnie dlatego z ciekawością sięgnęłam po klasyka z kręgu literatury motywacyjnej, debiutując jako czytelniczka tego typu przewodników. Przyznaję, że dałam się porwać narracji obfitującej w wiele budujących przykładów zaczerpniętych z życia podziwianych przez ludzkość przywódców, myślicieli, polityków i artystów, ale też zwykłych ludzi, którzy będąc na dnie, znaleźli w sobie siłę i determinację, by przezwyciężyć życiowy kryzys oraz odnaleźć wolę walki z własnymi ograniczeniami, często na przekór niesprzyjającym okolicznościom i wbrew negatywnym nawykom  myślowym zakorzenionym w ich umysłach. Bywa, że trudne okoliczności stawiają nas pod ścianą i zmuszają do całkowitego przewartościowania dotychczasowej postawy. A to z kolei prowokuje do pracy nad sobą i przyjrzenia się sobie wnikliwiej i dogłębniej. Jak mawiał Sokrates, a za nim niemiecki pisarz Hermann Hesse, człowiek wzrasta, dokonując systematycznej introspekcji i poznając samego siebie.

Jakość twoich myśli to jakość twojego życia

Zaprezentowane historie mobilizują do pracy nad jakością swoich myśli. Carnegie niejednokrotnie zresztą przekonuje, że jakość naszego życia zależy bezpośrednio od naszej mentalności, od sposobu naszego myślenia i nastawienia. Nikogo chyba nie zaskoczę, jeśli dodam, że utożsamiam się z tą tezą i wiele razy doświadczyłam jej na własnym przykładzie. Pozytywne myślenie i konstruktywne nastawienie niejednokrotnie pomagały mi przetrwać życiowe zakręty. A takich nie brakowało w moim życiu...

Zamartwianie się jest jak nałóg. Należy z nim zerwać

Dale Carnegie uwiadamia, że zamartwianie się to nałóg, od którego można się uzależnić jak od palenia papierosów. Ten destrukcyjny nawyk odbiera nam spokój, radość życia, wpędza w bezsenność i nierzadko prowadzi do utraty zdrowia. Ludzie uzależnieni od zamartwiania się są coraz bardziej zmęczeni, żyją w ciągłym napięciu, pełni obaw i lęków, sparaliżowani bezsilnością i frustracją. Carnegie w młodości również wpadł w szpony tego zgubnego nałogu, dlatego doskonale wie, jak niszczycielski wpływ na ludzkie życie ma tendencja do poddawania się czarnym myślom.  "W 1909 roku byłem najnieszczęśliwszym facetem w Nowym Jorku. [...] Nienawidziłem swojej pracy. Nienawidziłem życia w małym, pełnym karaluchów mieszkaniu na 56. Zachodniej. Nienawidziłem tanich restauracji, w których się stołowałem. Też było w nich pełno karaluchów". Zamiast pogrążać się w poczuciu beznadziei oraz tracić energię na zamartwianie się i rozpamiętywanie życiowych porażek, postanowił zrobić coś konkretnego: rzucił pracę, której nienawidził, i podjął studia. Zdecydował się zostać nauczycielem. Jego życie zmieniło się diametralnie. Decyzja zaważyła na całej egzystencji autora. Zaowocowała m.in. tym, że z biegiem czasu został mentorem, mówcą i pisarzem, a jego poradniki sprzedawały się w milionach egzemplarzy. Jeden odważny, być może ryzykowny krok, jedna radykalna zmiana, i z czasem okazuje się, że warto postawić wszystko na jedną kartę. Przełamać obawy przed zmianą, która sprawi, że porzucimy strefę komfortu, tylko pozornie bezpieczną i napawającą złudnym poczuciem bezpieczeństwa. W rzeczywistości życie pod presją niechcianego, ale oswojonego "tu i teraz" napełnia nasze istnienie frustracją i beznadzieją, doprowadzając do depresji, a w najgorszym przypadku nawet do śmierci.

Przestań się martwić rzeczami, na które nie masz wpływu [Epiktet]

Nie teoria, nie przynudzanie, nie moralizowanie, lecz konkretne przykłady. To największa zaleta tej książki. Nie jest łatwo uwolnić się od zmartwień. I wiedzą o tym tysiące ludzi. Carnegie przemawia do naszej wewnętrznej motywacji, powołując się na historie osób, które zanim osiągnęły sukces, a nierzadko popularność i sławę, musiały odbić się od dna i przewartościować dotychczasowe myślenie. O konieczności zerwania z nałogiem zamartwiania się przekonali się m.in. sir William Osler [zanim został słynnym profesorem w Królewskiej Katedrze Medycyny w Oxfordzie], generał Grant, Frank Bettger [zanim stał się najsłynniejszym agentem ubezpieczeniowym w Ameryce], Winston Churchill, Beniamin Franklin, Abraham Lincoln, Eleanor Roosevelt, Rudyard Kipling, Jonathan Swift, Henry Ford,  John D. Rockefeller, Georg Gershwin, Charlie Chaplin, Emerson i wielu, wielu innych ludzi, których autor poznał osobiście i którzy podzielili się z nim swoimi historiami. Większość z nich, zanim uwolniła się od zmartwień, przejmowała się drobiazgami oraz zamartwiała rzeczami, na które nie miała wpływu.

Złota recepta na zmartwienia

Każda z przywołanych w książce postaci stosowała się do sprawdzonej przez siebie metody na pozbycie się zmartwień. Poszukiwanie złotej recepty wymusiło na nich samo życie. Niszcząc ciało i umysł niepokojem, frustracją, nienawiścią, niechęcią i strachem, doprowadzili swoje istnienie do punktu zwrotnego, w którym mogli albo ostatecznie ulec autodestrukcji, albo radykalnie uwolnić się od negatywnego nawyku niszczącego ich życie. Z reguły na właściwą drogę naprowadzał ich impuls wywołany spotkaniem z inspirującym człowiekiem bądź otarcie się o samobójstwo lub śmierć z wyczerpania. Punkt krytyczny zmieniał perspektywę. Co łączy wszystkie przywołane metody walki z zamartwianiem się? Można je sprowadzić do jednej ponadczasowej recepty, której poszczególne zalecenia czytelnik znajdzie na końcu każdego rozdziału książki:
1. Żyj odgrodzony od przeszłości i przyszłości. Nie przejmuj się tym, co będzie. Po prostu żyj od poranka do zmierzchu.
2. Kiedy dopadną cię kłopoty, wypróbuj niezawodną formułę:  Przemyśl, jakie mogą być najgorsze konsekwencje tego, co się wydarzyło. Przygotuj się psychicznie na ich przyjęcie. Potem spokojnie próbuj to, co się da, ocalić od najgorszego, które twój umysł już przecież przyjął.
3. Nie zapomnij, że zdrowie jest najwyższą ceną, jaką możesz zapłacić za zmartwienia. Ci, którzy nie potrafią walczyć ze zmartwieniem, umierają młodo. 
4. Oto zestaw pytań, na jakie musisz sobie odpowiedzieć: Czym właściwie się martwię? Co mogę zrobić w tej sprawie? Co zamierzam zrobić? Kiedy zamierzam zacząć to robić? 
5. Zajmij się czymś. Człowiek zmartwiony musi dać się pochłonąć pracy, inaczej uschnie z depresji. Działanie jest jedną z najlepszych terapii, jakie kiedykolwiek wymyślono na zmartwienia.
 6. Nie pozwól, by martwiły cię drobiazgi, którymi w ogóle nie powinniśmy zaprzątać sobie głowy. Życie jest za krótkie, aby było małe. Nie pozwól, aby drobiazgi, te małe robaki toczące nasze umysły, zniszczyły twoje szczęście.
7. Przyjrzyj się  faktom. Spróbuj odpowiedzieć sobie na pytanie: Na ile prawdopodobne jest, że to, czym się martwię, kiedykolwiek się wydarzy? 
8. Musisz pogodzić się z tym, co nieuniknione. Przyjąć to i zaakceptować. Jeśli wiesz, że zupełnie nie masz wpływu na sytuację, powiedz sobie: Tak jest i nie może być inaczej.
9. Co się stało, to się nie odstanie. Nie próbuj piłować wiórów.  
10.  Myśl i działaj radośnie, a będziesz radosny.
11. Nie próbuj wyrównywać rachunków z wrogami, ponieważ siebie samego skrzywdzisz znacznie bardziej niż ich. Nigdy nie trać nawet minuty na myślenie o ludziach, których nie lubisz.
12. Zamiast zamartwiać się niewdzięcznością, nie oczekuj jej. Jedyna droga do szczęścia prowadzi nie przez zasługiwanie na wdzięczność, lecz przez dawanie dla samej radości dawania. Pamiętaj, że wdzięczność należy hodować. Jeśli chcemy, aby nasze dzieci potrafiły okazywać wdzięczność, musimy je tego nauczyć. 
13.  Licz swoje błogosławieństwa, nie kłopoty.
14. Nie naśladuj innych. Poznaj siebie i bądź sobą. 
15. Kiedy los podsuwa ci sęk, upiecz z niego sękacz. 
16. Zainteresuj się pomaganiem innym, by zapomnieć o sobie. Codziennie zrób dobry uczynek, który rozjaśni czyjąś twarz uśmiechem. Dziel się tym, co masz, z innymi.

Jak nie przejmować się krytyką

Najbardziej przemówiły do mojej świadomości rady dotyczące radzenia sobie z krytyką. Dlaczego? Ponieważ mam z tym problem. Lęk przed krytyką innych często powstrzymuje mnie przed zrobieniem lub powiedzeniem tego, na co mam ochotę i z czym się utożsamiam. Wiem, że to sprawia, iż moje życie jest połowiczne. Wiele decyzji podejmuję pod presją takiego właśnie mechanizmu: Nie chcę, żeby było jej/jemu przykro. Ale co z moim samopoczuciem? Przecież to ja potem czuję się nieszczęśliwa i jestem na siebie zła. I nikt nie zawraca sobie głowy tym, co się ze mną dzieje i co czuję. Dale Carnegie, powołując się na historie prawdziwych ludzi, proponuje takim osobom jak ja pewne sprawdzone rozwiązanie. Warto wiedzieć, że:
1. Złośliwa krytyka jest często ukrytym komplementem. Nierzadko oznacza, że wzbudzasz zazdrość. Pamiętaj, że nikt nie kopie tylko zdechłego psa!
2. Staraj się robić wszystko najlepiej, jak potrafisz, a potem rozłóż nad sobą parasol: ci, którym to potrzebne, niech cię potem opluwają.
3. Zapisuj wszystkie głupstwa, które popełniłeś, aby umożliwić sobie samokrytykę. Ponieważ sen o własnej doskonałości musisz od razu umieścić na tej liście, poproś innych o szczerą, uczciwą, obiektywną i konstruktywną krytykę. 

Nie bądź starym zrzędą

Przyjemnie jest czytać poradniki, trudniej się do nich stosować. Na pewno dodają skrzydeł i napełniają pozytywną energią. To doskonała lektura dla tych, którzy szukają motywacji do działania, światełka w tunelu i odstresowania po ciężkim dniu. A jeśli komuś nie uda się wcielić w życie żadnej ze wskazówek wyczytanych u Carnegiego, może zapamięta chociaż jedną banalną refleksję, np. taką jak ta:
Martwiłem się bardzo, że nie mam butów, dopóki nie spotkałem na ulicy człowieka bez nóg. 
Może dzięki kilku złotym myślom zaczerpniętym z banalnego poradnika zdeklarowany malkontent nie stanie się kiedyś starym zrzędą.

Dale Carnegie, Jak przestać się martwić i zacząć żyć, Studio EMKA 2005

22 kwietnia 2017

Stwarzaj swoich bliskich, a nie niszcz...

Porozumienie bez przemocy” to filozofia, do której nieustannie wracam, która jest autentyczną księgą życia. To lektura obowiązkowa. Źródło wewnętrznej siły nie tylko dla pokaleczonych, poturbowanych, zmanipulowanych, pognębionych i walczących o zachowanie poczucia godności i wartości. O zapomnianym języku serca. O świadomej, dojrzałej komunikacji, nastawionej na zrozumienie, a nie na niszczenie, osądzanie, manipulowanie, bez pancerza uprzedzeń, błędnych nawyków myślowych, stereotypów mentalnych, egocentryzmu, z szacunkiem dla odmienności drugiego człowieka i jego granic. Czy jest to możliwe? Porozumiewanie się bez przemocy należy przyswajać od dzieciństwa, ale tak naprawdę nigdy nie jest za późno, by porzucić styl oparty na osądzaniu, szufladkowaniu, napastliwości, etykietowaniu, wzbudzaniu poczucia winy, obrażaniu, atakowaniu, poniżaniu, ranieniu, co zazwyczaj wynika z niezrozumienia dla odmienności, niezgody na inność, nieakceptowania tego, że każdy ma prawo do swoich poglądów na świat, choćby były one całkowicie odmienne od moich. To działa jak uzależnienie. Płytka, irracjonalna reakcja. Płytkie osądzenie. Rzucenie złego słowa. Wygłoszenie złośliwości. Zatwierdzenie werdyktu. Tak oto odgradzamy się od drugiego człowieka. Od takiego mechanizmu można się uzależnić. To działa jak narkotyk. Druga strona jest bezsilna wobec tego uzależnienia. Wobec tej psychologicznej używki. Ta używka, ten znieczulacz [bo złość i złośliwość znieczulają] to mechanizm obronny zagłuszający nieumiejętność odnalezienia się w relacji z kimś, kto jest diametralnie inny, kto nas tą innością złości, bo nie przystaje do naszych wąskich wyobrażeń i schematów myślowych. Patrzymy na kogoś, ale nie widzimy go. Słuchamy kogoś, ale nie słyszymy. Nie widzimy drugiego człowieka takim, jakim jest naprawdę. Widzimy i słyszymy swoje osądy, poddajemy się bezwiednie swoim uprzedzeniom. Tak jak w wierszu Różewicza „List do ludożerców”. Ja, mój, moje. Nie uświadomiono nam, jak wyzwolić się z tego ograniczającego nas sposobu reagowania na inność. A jednak głuchota wewnętrzna i ślepota wewnętrzna są uleczalne tak przekonuje książka. Tylko od nas samych zależy, co zrobimy z nawykami myślowymi ograniczającymi budowanie konstruktywnych relacji. 

„Język żyrafy” wielokrotnie pozwalał mi się podnosić. I iść dalej. Bez zatracania się w stylu komunikacji opartej na „języku szakala”. Na języku ludożercy. Sekret tkwi w naszych reakcjach na inność drugiego człowieka. Jak ja reaguję? Złością, nawykowym wybuchem krzyku i oskarżaniem kogoś, kto ma inne zdanie, czuje inaczej, żyje inaczej? Czy zrozumieniem, szacunkiem dla jego odmienności, mimo że nie zgadzam się z jego zdaniem, myślę inaczej – i mam do tego prawo, tak jak on ma prawo myśleć inaczej? Jeśli tego nie rozumiem, automatycznie neguję czyjąś inność. Wpadam w błędne koło automatyzmu. A tylko ja sama mogę je przerwać, zadając sobie pytania: Czy umiem uszanować jego granice? Czy stać mnie na wysłuchanie, na cierpliwość, na życzliwość, na dojrzałą reakcję pozbawioną piętnowania, upokarzania, dyskredytowania? Czy umiem rozmawiać z zachowaniem szacunku mimo różnicy poglądów, nie raniąc rozmówcy i nie atakując go? Czy jestem świadoma, że to ja jestem odpowiedzialna za swoje reakcje, a nie mój rozmówca? To ja decyduję, jak zareaguję: podążę bezwiednie za nawykiem i dam upust ślepej, irracjonalnej złości, paląc, tratując i niszcząc relacje – czy przeciwnie: wysłucham, spróbuję zrozumieć, uznam czyjeś prawo do odmiennych poglądów? Dla tej drugiej strony z kolei moje poglądy są odmienne. Bez tej świadomości nie ma możliwości budowania i tworzenia relacji. Nawykowo wpadając w zacietrzewienie, impulsywną złość, która działa jak mechanizm, jak wypracowany latami automatyzm, niszczymy, burzymy i miażdżymy więzi, o które warto się zatroszczyć. Odpychamy od siebie – a nie przyciągamy. Stawiamy barykady, a nie mosty. 

Każdy ma swoje granice. W swoich granicach ma też prawo do swoich myśli, uczuć, poglądów i potrzeb. Czy konstruktywnego reagowania na innych ludzi można się nauczyć? Sztuka porozumiewania się bez przemocy jest możliwa do opanowania dla ludzi świadomych, chcących nad sobą pracować. Krytykując innych, wcale nie powodujemy tego, że się zmienią. Zwykle jedyne, co udaje nam się osiągnąć, to trwała uraza. Krytykować, potępiać i narzekać potrafi każde dziecko. Ale żeby zrozumieć i otworzyć się na czyjąś inność – potrzeba charakteru, samokontroli, cierpliwości i opanowania. 


Zamiast więc potępiać ludzi, próbujmy ich zrozumieć. Zamiast krytykować, zastanówmy się, dlaczego wyznają takie, a nie inne poglądy. Jakie przeżycia ich do tego skłaniają? Jakie doświadczenia, obserwacje i jakie refleksje na temat otaczającego świata ukształtowały ich osobowość? Możliwe, że będąc na ich miejscu, myślałabym tak samo

Książka o języku żyrafy to pokrzepiająca, otwierająca oczy i serce lektura.



1 lutego 2017

Książki zamiast terapii [Nina George "Lawendowy pokój"]



Każde spotkanie z nową książką jest jak podróż w nieznane. Za każdym razem jest to inna wyprawa. Załoga pozostaje ta sama, ale z każdą kolejną książką podążamy inną drogą i innym środkiem transportu – bywa, że lektura przypomina jazdę rozpędzonym pociągiem nad przepaścią, innym razem to niespieszna przejażdżka stylową dorożką wśród zapierających dech w piersiach krajobrazów utkanych z narracyjnej mapy słów, wrażeń, przenikających się obrazów i refleksji. Każda kolejna lektura to nowe przeżycia, inne pejzaże, inny nastrój, odmienne emocje.

„Lawendowy pokój” wzbudził we mnie ambiwalentne doznania. Tytuł książki i jej okładkowa recenzja zapowiadały smaczny literacki kąsek dla wielbicieli słowa pisanego. Z ogromnymi nadziejami i apetytem na ekstatyczne literackie uniesienia przystąpiłam do lektury. Powieść zdawała się współgrać z nostalgicznym nastrojem charakterystycznym dla schyłku lata, a początek snutej przez autorkę historii zapowiadał się obiecująco: czytelnik wyrwany z uścisku szarej rzeczywistości trafia do pływającej księgarni na barce o nazwie „Apteka Literacka”, która przyprawia miłośników książek o szybsze bicie serca. Zawsze marzyłam, by znaleźć się w takim miejscu. Poznać księgarza, który leczy za pomocą lektury. Dawkuje książki niczym lekarstwo. Odpowiednio dobranymi historiami literackimi leczy ludzkie dusze, ludzkie zranienia, wydobywa czytelnika z otchłani nieszczęścia, cierpienia, mroku. I rzeczywiście początek książki zapowiadał się ciekawie, ale im dalej zagłębiałam się w lekturę, tym wzmagał się mój niedosyt. Moje zastrzeżenia wzbudziła niekonsekwencja autorki. Powieść o książkach i  księgarzu – lekarzu dusz w pewnym momencie zaczęła ocierać się o kicz. Szczególnie zirytowało mnie zakończenie powieści: przewidywalne, łzawe, całkowicie odbiegające od konwencji, w jakiej utrzymany był intrygujący początek fabuły. Melodramatyczne dialogi i sytuacje przyćmiły w moich oczach atuty powieści. Fabuła okazała się zbyt zagmatwana, raziły sztucznie zagęszczone wątki i niewiarygodne sytuacje, a otoczka momentami cukierkowego sentymentalizmu sprawiła, że kreacja głównego bohatera straciła na autentyczności. Jean Perdu, budzący sympatię księgarz i wielbiciel dobrej literatury, który zaskarbił sobie moje względy w pierwszych rozdziałach książki, wraz z rozwojem fabuły zaczął mnie irytować. Sceny łóżkowe ociekające uczuciowością nie pasowały do bohatera, który początkowo został wykreowany na samotnika zamkniętego w świecie książek, trawionego przez bolesne wspomnienia, żal, gorycz i rozpamiętywanie straty. Pomysł na powieść był świetny, ale całość traciła na uroku za sprawą budzących zastrzeżenia dysonansów i niespójności, które zaważyły na ostatecznej opinii o lekturze.

Można się sprzeczać na temat roli literatury. Na zarzut, że powieść jest alogiczna i nieprawdziwa, zapewne padnie – skądinąd słuszne – stwierdzenie, że zadaniem literatury nie jest kopiowanie rzeczywistości, lecz opowiadanie o meandrach i paroksyzmach ludzkiej duszy, o ludzkich namiętnościach i ukrytych głęboko w podświadomości niewyartykułowanych tęsknotach, lękach i nadziejach nawet za pośrednictwem całkowicie odbiegającej od realiów fabuły. Lekarz dusz uzdrawiający za pomocą książek sam potrzebuje uleczenia. Tak zapowiada się początek lektury. Bardzo lubię książki o metamorfozach duszy, o przełamywaniu wewnętrznych ograniczeń i pokonywaniu życiowego impasu, jednak dla mnie ważna jest prawda psychologiczna.  A tej – mimo żywej akcji, zaskakujących rozwiązań fabularnych, wątku romansowego, motywu podróży, tej dosłownej i tej metaforycznej, duchowej – brakowało w powieści. Natłok rozmaitych konwencji zastosowanych w utworze – romans, powieść drogi, powieść sentymentalna, powieść z kluczem, powieść filozoficzna itd. – negatywnie odbił się na konstrukcji książki. Zabrakło w niej „błogosławionej prostoty”. Czytelnik zmaga się z wrażeniem, że w powieści jest wszystkiego za dużo. Zamiast „kropki nad i” lepszym rozwiązaniem są niedopowiedzenia, gra z czytelnikiem, szczypta niejednoznaczności okraszona garścią niuansów, pozostawienie przestrzeni dla wyobraźni czytelnika.

Żeby nie pogrążać się w zbytnim krytycyzmie i zadośćuczynić oczekiwaniom zwolenników „Lawendowego pokoju”, warto przywołać atuty książki, których będą bronić moi antagoniści. Czym może sobie zaskarbić uznanie czytelników autorka powieści? Chociażby tym, że jej bohater, właściciel Apteki Literackiej, księgarz i lekarz dusz pan Perdu, mógłby  zapisać im „Lawendowy pokój” jako receptę na bezbarwną codzienność, zatracenie się w rutynie – a jak mawiał  Gabriel García Márquez, „rutyna jest jak rdza”… A zatem jeśli brakuje wam impulsu do zmiany, motywacji do wyrwania się z kolein przewidywalności i monotonii życia, jeśli paraliżuje was strach przed zmianą, przed opuszczeniem dobrze znanej, ale nudnej i martwej strefy komfortu, jeśli boicie się życia toczącego się za progiem oswojonej i uporządkowanej, niezmiennej i powtarzalnej egzystencji wtłoczonej w ramy rutyny – sięgnijcie po „Lawendowy pokój”. Zróbcie coś innego, niż robiliście do tej pory. Niech to będzie coś drobnego, niekoniecznie tak spektakularna zmiana, na jaką odważył się bohater książki. Może zamiast narzekać na świat i ludzi, uśmiechnijcie się do przypadkowego przechodnia. Zajrzyjcie mu w oczy i przekonajcie się, co go trapi lub uszczęśliwia. Wstańcie z kanapy. Odrzucie pilota od telewizora. Otrzepcie kurz z kolan. Wyjdźcie z domu. „Podróż tysiąca mil zaczyna się od pierwszego kroku” [Konfucjusz].

  

29 stycznia 2017

Żyjąc na niby (Eliza Sarnacka-Mahoney „Kreacja”)




x



Czytając „Kreację” i śledząc losy książkowych bohaterów, nieustannie zadawałam sobie pytania o definicję szczęścia i hierarchię wartości, o rolę przypadku w naszym życiu, o to, czy mamy wpływ na jego kształt i ile tak naprawdę zależy od nas samych. Na ile to my jesteśmy kreatorami naszego życia, a jeśli nawet, to czy kreujemy je w sposób niezależny od opinii innych ludzi, od splotu sytuacji i zbiegu okoliczności? Czy kreując swój los, nie krzywdzimy innych — i samych siebie? Czy żyć — to znaczy grać, udawać, przybierać maski? A zatem ile w nas autentyzmu, spontaniczności, a ile wyrachowania i pozorów?

O czym jeszcze jest książka Elizy Sarnackiej-Mahoney? O drążącej nasze dusze tęsknocie za idealną wersją samego siebie i swojego życia, za której iluzją podążamy aż do zatracenia i samozniszczenia, depcząc po drodze wszystko, co dla innych nierzadko stanowi synonim szczęścia i spełnienia. Co jest takiego w człowieku, że nie potrafi czerpać radości z tego, co ma, z tego, co jest mu dane tu i teraz? Ciągle czegoś pragnie, gnany impulsem podsycanym przez zapierające dech w piersiach wizje doskonałego życia, wykreowane przez mainstreamowe media i cukierkowy świat reklamy. Zapatrzony w kreacje na pozór idealnych ludzi i idealnego świata, atakujące nas natarczywie z ekranów telewizji i kolorowej prasy, coraz bardziej oddala się od siebie. Nie słucha wewnętrznego głosu, swojej wewnętrznej prawdy, zaczyna myśleć, czuć i działać pod dyktando otaczającej go konsumpcyjnej rzeczywistości i wykreowanych na celebrytów ludzi sukcesu. Tyle że, jak na ironię, ci sami ludzie po wyjściu ze studia i powrocie do pustego, pięknego domu nie są w stanie spojrzeć w lustro, bo nie mogą na siebie patrzeć. Tak jak Wioletta Mruczyk, uwielbiana przez telewidzów starzejąca się gwiazda talk-show, samotna i nieszczęśliwa w zaciszu intymnego świata, ale dla kibicującej jej rzeszy fanów kreująca rolę uroczej, pełnej wdzięku, uwodzicielskiej celebrytki, której zwykli śmiertelnicy zazdroszczą sławy, urody, luksusu. Ekskluzywne zabiegi spa pomagają jej zachować iluzję, że życie oszczędzi jej upływającego czasu, natomiast alkohol znieczula, usypiając poczucie samotności, bezsilności i strachu przed starością. Alkoholem koi smutek i poczucie winy, bo nie może sobie wybaczyć, że jako młoda dziewczyna, pragnąc wyrwać się z podlaskiej wsi do wielkiego świata, tak łatwo wyrzekła się siebie, nowo narodzonej córeczki, swoich bliskich, swoich korzeni. Po latach przypłaciła to depresją, alkoholizmem i atakami paniki, ulegając szantażującym ją krewnym i płacąc im za zachowanie tajemnicy. Historia Wioletty, podobnie jak pozostałych bohaterów książki, jest otwarta, autorka nie stawia kropki nad „i”. Wioletta otrzymuje szansę, by naprawić błąd z młodości. Ale czy będzie możliwe nadrobienie tylu straconych lat? Chciałabym w to wierzyć, ponieważ nie ma nic cenniejszego, niż bliskość, zrozumienie, miłość. I tego życzę Wioletcie. Nie chcę jej oceniać czy piętnować. Również sama autorka jest daleka od moralizowania — pozwalając bohaterce na spotkanie z Kaliną, daje jej jeszcze jedną szansę. A to utwierdza mnie w przekonaniu, że nigdy nie jest za późno i że każdy zasługuje na to, by móc naprawić wyrządzone zło.

Kreacja” jest powieścią o mechanizmach kłamstwa, które przybiera rozmaite formy. Bycie w relacjach z innymi ludźmi zmusza nas do zakładania masek, do udawania kogoś, kim się nie jest. Kłamstwem jest przesycony świat relacji społecznych. Kreacja siebie na potrzeby życia publicznego jest atrakcyjna i obiecująca, ale to, co skrywa się pod jej powierzchnią, może przyprawić niejednego dociekliwego obserwatora o skurcz niedowierzania. Kiedy zagląda się pod tę iluzoryczną skorupę, ma się ochotę krzyczeć, nieruchomiejąc pod ciężarem trwogi i grozy na podobieństwo postaci z ekspresjonistycznego obrazu Edvarda Muncha, którego motyw przewija się przez całą powieść. Aluzje do twórczości Muncha podkreślają, że życie w kłamstwie nie jest wynalazkiem współczesności, a samooszukiwanie się jest mechanizmem zakorzenionym w ludzkiej naturze. Dzisiejsi psycholodzy powiedzieliby, że to jeden z mechanizmów obronnych, pozwalający nam przetrwać w dżungli życia, w bezlitosnym teatrze świata. Być może kreacja to nasza tarcza, dzięki której czujemy się bezpieczni, która ma moc osłaniającą i ocalającą nasze wewnętrzne światy. Tyle że taka wizja życia zaprzeczałaby idei, że człowiek jest wolny i niezależny oraz że może doświadczyć szczęścia w kontakcie z drugim człowiekiem, że może dać mu siebie, niczego nie tracąc i nie narażając się na cierpienie.  

Być może takimi obawami kieruje się Marta, kolejna bohaterka książki, która boi się bliskości i nie jest w stanie nawiązać trwałej relacji z żadnym mężczyzną. Jest wziętą dziennikarką robiącą błyskotliwą karierę w prywatnej stacji telewizyjnej, u boku Wioletty Mruczyk. Debiutowała w telewizji publicznej, ale zwabiona dużymi pieniędzmi, przeszła do telewizji komercyjnej, w której zaprzedała swoje ambicje i duszę. Wieczory spędza w towarzystwie coraz to innych mężczyzn, a porannego kaca leczy samotnie w swoim nowoczesnym apartamencie. To typowa współczesna singielka. Jej przeciwieństwem jest najbliższa przyjaciółka Anka, ucieleśniająca mit matki Polki, zmagająca się z nadopiekuńczą i apodyktyczną matką oraz mężem, który nie angażuje się w wychowanie dzieci i życie rodzinne, czas po pracy spędzając na kanapie z pilotem od telewizora w jednej ręce i butelką piwa w drugiej.

Anka jest ofiarą tak zwanej wyuczonej bezradności, której korzenie sięgają dzieciństwa spędzonego pod skrzydłami apodyktycznej, kontrolującej matki. Gdzieś pośrodku plasuje się Agata, mężatka i mama Michalinki, marząca o karierze celebrytki. Aby osiągnąć swój cel, gotowa jest poświęcić rodzinę. Historię Agaty odczytałam jako upostaciowienie losów Wioletty, tyle że Agacie brakuje finezji i błyskotliwości Wioletty i może dlatego jej historia gwałtownie przybiera dramatyczny obrót. Agata jest według mnie najbardziej odpychającą postacią w powieści. Wydała mi się groteskowa: niedojrzała emocjonalnie, sarkastyczna, roszczeniowa, wiecznie narzekająca na swoje życie, pogardzająca mężem, życiem matki, swoim dzieciństwem w PRL-owskim bloku z wielkiej płyty i zupą ogórkową będącą dla niej synonimem biedy. Za wszelką cenę chce się odciąć od tej spuścizny, wykreować na nowo swoją historię, zabłysnąć na salonach, w światłach reflektorów, stanąć kiedyś przed kamerami. Nie jest w stanie docenić tego, co ma: starającego się przychylić jej nieba kochającego i ciężko pracującego męża oraz wspaniałej córki. Tymczasem właśnie tego, co tak neguje Agata, zazdrości jej Monika, kolejna współczesna karierowiczka, w której jednak drzemie tęsknota za czułością i ciepłem rodzinnego ogniska.

Skontrastowane w ten sposób losy współczesnych młodych kobiet uświadamiają, że siłą sprawczą ich poczynań jest niedosyt, który staje się albo źródłem frustracji i destrukcji, albo impulsem zmuszającym do zweryfikowania swojego życia. Z tej konfrontacji zwycięsko wychodzi Marta, która podejmuje odważną decyzję: postanawia rzucić dotychczasową pracę i zmienić swoje życie. Chce je kreować świadomie i dojrzale, nie pod dyktando ulotnych trendów, kosztem zdrady samej siebie i swoich aspiracji, lecz wsłuchując się w swoje marzenia i ideały. Również Anka decyduje się na przełamanie swojej życiowej bierności: zapisuje się na terapię i podejmuje próbę przeciwstawienia się kontrolującej jej życie matce oraz mężowi, mobilizując go do większego zaangażowania w obowiązki rodzinne. Obie kobiety znajdują się na początku drogi, ale można żywić nadzieję, że odniosą sukces, nie ten ulotny jak błysk fleszy, lecz taki, który da im poczucie sensu i utwierdzi je w przekonaniu, że podążają trudniejszą drogą, ale we właściwym kierunku.

Eliza Sarnacka-Mahoney ukazuje swoich bohaterów z rożnych perspektyw, co sprawia, że stworzone przez nią postacie zyskują na wiarygodności. Wprowadzając do powieściowego świata reprezentantów starszego pokolenia — rodziców Marty, Agaty i Anki — pozwala nam spojrzeć na poczynania bohaterek jakby od korzeni, sięgając do dzieciństwa, do realiów, w jakich dorastały, do relacji z matką czy ojcem. Wszystkie te czynniki dopełniają obrazu postaci i ich motywacji, co sprawia, że możemy je lepiej poznać, podjąć próbę zrozumienia ich wyborów, nie ograniczając się tylko do oceny takiej czy innej postawy. Wielką przegraną, a zarazem jedną z najbardziej poruszających postaci jest Gabriela Narzymska, matka Agaty, była księgowa i wdowa samotnie wychowująca córkę. Obserwując zachowanie Agaty, wyrodnej matki i żony, uświadamia sobie, że jako jej matka poniosła klęskę. Ma do siebie żal, że popełniła jakiś błąd, że nie sprostała wyzwaniu, jakim jest wychowanie córki. Jest bierna i ma o to do siebie pretensje, ale nie potrafi zmienić swojej postawy. Nie chce ingerować, woli zachować dystans. Kiedy próbuje coś zmienić, jest już za późno. Gabriela potrafi przyznać się do błędu. Uświadamia sobie, że „wychowanie to nie słupki z księgowości”.


W fabułę „Kreacji” zostały wkomponowane aluzje historyczne nawiązujące do rewolucji francuskiej i upadku dworu Ludwika XVI oraz ekspresjonistyczne motywy inspirowane obrazami Muncha „Krzyk” i „Taniec życia”, co sprawia, że książkę można interpretować na wielu płaszczyznach. To nie tylko satyra na współczesną rzeczywistość zdominowaną przez pogoń za złudnymi wartościami, sukcesem i pieniądzem, lecz także metafora ukazująca świat jako odwieczne theatrum mundi, w którym większość z nas w drodze do celu przywdziewa rozmaite maski i kostiumy. Warto się czasem zatrzymać i spojrzeć na siebie z boku, krytycznie i refleksyjnie, bo „jeśli żyje się nieautentycznie, wbrew sobie, życie przestaje nas ekscytować. Wówczas żyje się na niby”.




Eliza Sarnacka-Mahoney, Kreacja, Wydawnictwo Prozami 2017