Każde
spotkanie z nową książką jest jak podróż w nieznane. Za każdym razem jest to
inna wyprawa. Załoga pozostaje ta sama, ale z każdą kolejną książką podążamy
inną drogą i innym środkiem transportu – bywa, że lektura przypomina jazdę
rozpędzonym pociągiem nad przepaścią, innym razem to niespieszna przejażdżka stylową
dorożką wśród zapierających dech w piersiach krajobrazów utkanych z narracyjnej
mapy słów, wrażeń, przenikających się obrazów i refleksji. Każda kolejna
lektura to nowe przeżycia, inne pejzaże, inny nastrój, odmienne emocje.
„Lawendowy
pokój” wzbudził we mnie ambiwalentne doznania. Tytuł książki i jej okładkowa
recenzja zapowiadały smaczny literacki kąsek dla wielbicieli słowa pisanego. Z
ogromnymi nadziejami i apetytem na ekstatyczne literackie
uniesienia przystąpiłam do lektury. Powieść zdawała się współgrać z nostalgicznym
nastrojem charakterystycznym dla schyłku lata, a początek snutej przez autorkę
historii zapowiadał się obiecująco: czytelnik wyrwany z uścisku szarej
rzeczywistości trafia do pływającej księgarni na barce o nazwie „Apteka
Literacka”, która przyprawia miłośników książek o szybsze bicie serca. Zawsze
marzyłam, by znaleźć się w takim miejscu. Poznać księgarza, który leczy za
pomocą lektury. Dawkuje książki niczym lekarstwo. Odpowiednio dobranymi
historiami literackimi leczy ludzkie dusze, ludzkie zranienia, wydobywa czytelnika
z otchłani nieszczęścia, cierpienia, mroku. I rzeczywiście początek książki zapowiadał się ciekawie, ale
im dalej zagłębiałam się w lekturę, tym wzmagał się mój niedosyt. Moje zastrzeżenia
wzbudziła niekonsekwencja autorki. Powieść o książkach i księgarzu – lekarzu dusz w pewnym momencie
zaczęła ocierać się o kicz. Szczególnie zirytowało mnie zakończenie powieści:
przewidywalne, łzawe, całkowicie odbiegające od konwencji, w jakiej utrzymany
był intrygujący początek fabuły. Melodramatyczne dialogi i sytuacje przyćmiły w
moich oczach atuty powieści. Fabuła okazała się zbyt zagmatwana, raziły
sztucznie zagęszczone wątki i niewiarygodne sytuacje, a otoczka momentami cukierkowego
sentymentalizmu sprawiła, że kreacja głównego bohatera straciła na
autentyczności. Jean Perdu,
budzący sympatię księgarz i wielbiciel dobrej literatury, który zaskarbił sobie
moje względy w pierwszych rozdziałach książki, wraz z rozwojem fabuły zaczął
mnie irytować. Sceny łóżkowe ociekające uczuciowością nie pasowały do bohatera,
który początkowo został wykreowany na samotnika zamkniętego w świecie książek,
trawionego przez bolesne wspomnienia, żal, gorycz i rozpamiętywanie straty. Pomysł
na powieść był świetny, ale całość traciła na uroku za sprawą budzących zastrzeżenia
dysonansów i niespójności, które zaważyły na ostatecznej opinii o lekturze.
Można się sprzeczać na temat roli literatury. Na zarzut, że
powieść jest alogiczna i nieprawdziwa, zapewne padnie – skądinąd słuszne –
stwierdzenie, że zadaniem literatury nie jest kopiowanie rzeczywistości, lecz
opowiadanie o meandrach i paroksyzmach ludzkiej duszy, o ludzkich
namiętnościach i ukrytych głęboko w podświadomości niewyartykułowanych
tęsknotach, lękach i nadziejach nawet za pośrednictwem całkowicie odbiegającej
od realiów fabuły. Lekarz dusz uzdrawiający za pomocą książek sam potrzebuje
uleczenia. Tak zapowiada się początek lektury. Bardzo lubię książki o
metamorfozach duszy, o przełamywaniu wewnętrznych ograniczeń i pokonywaniu
życiowego impasu, jednak dla mnie ważna jest prawda psychologiczna. A tej – mimo żywej akcji, zaskakujących
rozwiązań fabularnych, wątku romansowego, motywu podróży, tej dosłownej i tej metaforycznej,
duchowej – brakowało w powieści. Natłok rozmaitych konwencji zastosowanych w
utworze – romans, powieść drogi, powieść sentymentalna, powieść z kluczem,
powieść filozoficzna itd. – negatywnie odbił się na konstrukcji książki.
Zabrakło w niej „błogosławionej prostoty”. Czytelnik zmaga się z wrażeniem, że
w powieści jest wszystkiego za dużo. Zamiast „kropki nad i” lepszym
rozwiązaniem są niedopowiedzenia, gra z czytelnikiem, szczypta
niejednoznaczności okraszona garścią niuansów, pozostawienie przestrzeni dla
wyobraźni czytelnika.
Żeby nie pogrążać się w zbytnim krytycyzmie i zadośćuczynić
oczekiwaniom zwolenników „Lawendowego pokoju”, warto przywołać atuty książki,
których będą bronić moi antagoniści. Czym może sobie zaskarbić uznanie
czytelników autorka powieści? Chociażby tym, że jej bohater, właściciel Apteki
Literackiej, księgarz i lekarz dusz pan Perdu, mógłby zapisać im „Lawendowy pokój” jako receptę na
bezbarwną codzienność, zatracenie się w rutynie – a jak mawiał Gabriel García Márquez, „rutyna jest jak
rdza”… A zatem jeśli brakuje wam impulsu do zmiany, motywacji do wyrwania się z
kolein przewidywalności i monotonii życia, jeśli paraliżuje was strach przed
zmianą, przed opuszczeniem dobrze znanej, ale nudnej i martwej strefy komfortu,
jeśli boicie się życia toczącego się za progiem oswojonej i uporządkowanej,
niezmiennej i powtarzalnej egzystencji wtłoczonej w ramy rutyny – sięgnijcie po
„Lawendowy pokój”. Zróbcie coś innego, niż robiliście do tej pory. Niech to
będzie coś drobnego, niekoniecznie tak spektakularna zmiana, na jaką odważył
się bohater książki. Może zamiast narzekać na świat i ludzi, uśmiechnijcie się
do przypadkowego przechodnia. Zajrzyjcie mu w oczy i przekonajcie się, co go
trapi lub uszczęśliwia. Wstańcie z kanapy. Odrzucie pilota od telewizora. Otrzepcie
kurz z kolan. Wyjdźcie z domu. „Podróż tysiąca mil zaczyna się od pierwszego
kroku” [Konfucjusz].
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz. :-)