31 maja 2010

Zniewalający urok surrealizmu. Barbara Piórkowska, Szklanka na pająki

"Szklanka na pająki", napisana z wdziękiem i cudowną, poetycką lekkością języka, uwodzi już od pierwszej frazy, od pierwszego zdania: "Najpierw byłam mężczyzną. Nazywałam się Wołodymir Switłyczko i miałam ogromne stopy"[1]. Tak rozpoczyna swoją opowieść Aleksandra, bohaterka i jednocześnie narratorka książki, której historia, formalnie nawiązująca do gatunku Bildungsroman*, zdecydowanie wykracza poza ramy tej konwencji. Można odnaleźć w książce echo motywów tak dobrze znanych z "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza: motyw dojrzewania, poszukiwania własnej tożsamości, świadomość wyobcowania i niedopasowania, niedostosowania do świata i obowiązujących w nim kanonów. Nie ma tu tak charakterystycznej dla Gombrowicza drapieżnej deformacji rzeczywistości, a oniryczny charakter narracji bliższy jest raczej kreacjonistycznej prozie Brunona Schulza czy nawet realizmowi magicznemu "Stu lat samotności" Gabriela Garcii Márqueza niż groteskowej, karykaturalnej wizji świata ukazanej przez Gombrowicza. Autorka koncentruje się nie tyle na fabule, ile na przeżyciach i refleksjach Aleksandry, przepuszczając przez kolory i osobliwości jej wewnętrznego krajobrazu rzeczywistość, w jakiej osadzona została historia bohaterki, od narodzin aż do jej dorosłego życia, kiedy studiuje malarstwo i odkrywa dla siebie sztukę, znajdując w niej "cichą twierdzę z obrazów, fresków i rzeźb"[2].

Bohaterka wierzy w reinkarnację oraz w dziedzictwo winy i kary. Jest przekonana, że w poprzednim życiu była mężczyzną. "Teraz już wiem, że człowiek rodzi się kobietą, jeśli w poprzednim życiu nie zachowywał się godnie jako mężczyzna. (...) I dlatego wróciłam, żeby naprawić nieprzebrane szkody"[3]. Tak oto w 1974 roku w Gdańsku pojawia się na świecie Aleksandra, a wraz z nią jej anioł, którego bohaterka nazwie Julek. Będzie jej towarzyszył na każdym kroku, podobnie jak S., demon, który zjawi się nieco później, gdy bohaterka w konfrontacji ze światem będzie szukała remedium na poczucie nieprzystosowania, obłęd samotności i trudne relacje z mężczyznami. Te metafizyczne postacie zrośnięte ze światem wewnętrznym Aleksandry ucieleśniają jej nierzadko dramatyczną walkę o własną tożsamość, która staje się najważniejszym motywem tej opowieści i która znajduje odzwierciedlenie w jej schizofrenicznym malarstwie.

Jeszcze przed swoimi narodzinami Ola wybrała sobie miasto, w którym miało się toczyć jej życie. Gdańsk widziany oczami bohaterki to przestrzeń, w której historia splata się z indywidualnymi doświadczeniami jednostek. W tym samym bloku z wielkiej płyty mieszka Lech Wałęsa, a Ola chodzi do szkoły razem z jego dziećmi. Ale historia pojawia się na kartach powieści jedynie enigmatycznie, marginalnie, głównym nurtem doświadczeń bohaterki nie są bowiem konkretne wydarzenia, a raczej ich wpływ na sposób, w jaki interpretuje ona otaczającą ją rzeczywistość, oraz to, jak one ukształtowały jej wrażliwość i jej tożsamość. Dziewczyna identyfikuje się nie z konkretnymi ludźmi, a raczej z miejscami, topografią miasta, z jego architekturą, barwami, dźwiękami. Fascynujący jest sposób, w jaki Ola doświadcza swojego związku z Gdańskiem, personifikując tkankę materii nieożywionej, z której składa się organizm miasta: morze, które nie umie mówić, ale odpowiada na wszystkie pytania, rzucane w fale wślizgujące się w zatokę, stare budynki, opowiadające jej o tym, co kryją w swoich wnętrzach, kościół Najświętszej Marii Panny, który odbiera chmurom oddech i ciągnie go po swoim ceglanym kręgosłupie, od najwyższych elementów po fundamenty, od aniołów po diabły, dotleniając każdy obraz, rzeźbę i fresk, witraże, organy, posadzki i pietę w bocznej nawie. "Kościół oddycha, kościół medytuje. Dba o swoje ciało, czuły i dobry dla każdej z drobnych części"[4]. Urzekające jest to poetyckie zacieranie granicy między realnością i baśniowością, między materią i antymaterią, prowadzące do odrealnienia rzeczywistości. Każdy element fizycznego świata ma swoją metafizyczną podszewkę, którą bohaterka opisuje w kreacyjnych, zawieszonych między realizmem a wyobraźnią ujęciach. Poetycka narracja w połączeniu z baśniowym sposobem opowiadania zyskuje siłę wyrazu. Bohaterka egzystuje tu i tam. Jest chwila i jest wieczność. Jest konkret, który prowadzi do innej rzeczywistości.

Jej mitologizowanie odbywa się także poprzez mieszanie pierwiastków męskich i kobiecych. Męskość i kobiecość – a także androgeniczność – to kategorie, za pomocą których narratorka analizuje otaczający ją wszechświat: dziadek jawi się jako uosobienie żeńskości, kobiecości, bohaterka myśli o nim jako o kobiecie, matce; anioł nazywa się Julek, a jednocześnie wykazuje cechy żeńskie; sama Ola jako dziecko bardziej przypomina chłopca niż dziewczynkę. Zacieranie się granicy między żeńskością i męskością świata sprawia, że rzeczywistość nabiera cech ahistorycznych, a ludzkie życie jest widziane w perspektywie poprzednich i kolejnych wcieleń jako łańcuch niekończących się reinkarnacji. Celem człowieka na ziemi jest podjęcie próby nadania mu właściwego kierunku. Jego istnienie nie jest przypadkową, nic nieznaczącą historią, która kończy się wraz z jego śmiercią. Bohaterka tak bowiem mówi o swojej roli, jaką ma do odegrania na ziemi:
"Przyszłam na świat, aby odszukać trasy, które ktoś kiedyś zadeptał, i żeby znaleźć to, co inni na nich zgubili"[5]. Otwarte zakończenie nie pozwala rozstrzygnąć, czy jej się to ostatecznie udało, prowokując czytelnika do wyobrażenia sobie dalszych, a nawet poprzednich wcieleń Aleksandry.

Przyznaję, że dałam się uwieść surrealistycznej atmosferze tej historii. Na wzór bohaterki, i w mojej wyobraźni zalęgły się pająki, "mistrzowie zapisu, w czterech moich ścianach i sercu"[6] tkający misterną pajęczynę słów. Z niecierpliwością czekam na kolejne książki Barbary Piórkowskiej, która "Szklanką na pająki" udowodniła, że można napisać niebanalną, dojrzałą, zaskakującą prozę bez uciekania się do rynsztokowej, dosadnej stylistyki i tak modnej ostatnio w literaturze wulgaryzacji języka.
---
* powieść o dojrzewaniu, o kształtowaniu się osobowości
[1] Barbara Piórkowska, Szklanka na pająki, Nowy Świat, 2010, s. 5
[2] Tamże, s. 105.
[3] Tamże, s. 6.
[4] Tamże, s. 114.
[5] Tamże, s. 107.
[6] tamże, s. 43. 



fragment książki 
fragment książki 
fragment książki 
strona książki na Facebooku
Barbara Piórkowska jako poetka 

29 maja 2010

Z dziecięcego punktu widzenia. Spór o regionalizmy

Od liku lat mieszkam na Podbeskidziu. Administracyjnie region ten przynależy do Śląska, choć wielu górali reaguje oburzeniem na taką klasyfikację ["My som górole, a nie Ślązacy"]. Każdy region ma swoje osobliwości: zwyczaje, tradycje, kuchnię i gwarowe nawyki. Nagminnie używanym tutaj sformułowaniem jest wyraz "pole" w znaczeniu: podwórko, przestrzeń poza domem, plener. Zawsze bawiło mnie, gdy słyszałam to sformułowanie na ulicy, w autobusie, w sklepie itd. Początkowo nie bardzo wiedziałam, o co chodzi. Ale z czasem oswoiłam się z tym słowem, choć, broń Boże, sama go nie używam, aczkolwiek uważam je za dość zabawne i osobliwe. Reaguję nań tolerancyjnym uśmiechem i pobłażliwością, czym wszakże byłby region bez swoich charakterystycznych, przaśnych akcentów. Ale żeby go używać.. co to, to nie.

Aż tu któregoś dnia pojawiło się ono w moim własnym domu. I to w wersji karykaturalnie zdrobnionej: polko. Nie mogłam uwierzyć. W przedszkolu wszystkie panie mówią nie "podwórko", tylko "pole", a wręcz "polko", bo jak inaczej zwracać się do dzieci. "Idziemy na polko", "Dziś byliśmy na polku" itd. Nie uważam się za purystkę, ale instynktownie i odruchowo próbowałam poprawiać naszą córcię, serwując jej bardziej literackie warianty.
– Nie na polko. Na podwórko.
– Na polko – powtarza uparcie Tatianka, zniesmaczona moimi interwencjami.
Widocznie autorytet pań z przedszkola jest w tej kwestii nie do podważenia.
Za jakiś czas próbuję znowu:
– Tatianko, nie mówimy "polko", tylko "podwórko", "plac zabaw" – próbuję zdobyć się na kreatywność i skierować uwagę Tatianki na inne aspekty terenu okalającego przedszkole.
– Nie, mamo, dziś byliśmy na polku –  Tatianka nie tylko mnie poprawiła, ale podniosła do góry palec w geście oznaczającym: posłuchaj uważnie, może się czegoś mądrego nauczysz.
No i mam dylemat. Poprawiać czy nie? Dziecko samo się kiedyś nauczy? A może po prostu zaakceptować ten wyraz z szacunku dla językowego dorobku regionu, w którym mieszkam?

źródło zdjęcia 

28 maja 2010

Z Astrid Lindgren w Bullerbyn

Od kilku dni bywam w Bullerbyn. Regularnie. Co wieczór. To już nałóg? Uzależnienie? "Mamo, poczytaj mi o dzieciach" – proponuje Tatianka, a ja tylko na to czekam. Świetny pretekst, by choć na kilkadziesiąt minut przeobrazić się w małą dziewczynkę, która będąc w drugiej klasie, nie rozstawała się z opasłym egzemplarzem magicznej książki – Dzieci z Bullerbyn. Lindgren rzuciła na mnie urok. Nie byłam w stanie oderwać się od lektury. Czytałam ją po wielokroć, wyobrażając sobie, że "Nazywam się Lisa. Jestem dziewczynką [akurat tego nie musiałam sobie wyobrażać], to chyba od razu widać z imienia. Mam siedem lat i wkrótce skończę osiem". Cóż, ja wkrótce kończę... ile... e, nieważne.

Tak oto za sprawą Tatianki – już nie po raz pierwszy zresztą – mam okazję wskrzesić raj utracony. Jeden ze szlaków dzieciństwa: maciupeńka wioska składająca się zaledwie z trzech domostw. Zapach siana... Poczta sznurkowa. Jagniątko Lisy. Wiśniowa spółdzielnia. Ząb wyrwany za pomocą sznurka i klamki u drzwi. Słynna lipa między Zagrodą Środkową a Południową. Kura Albertyna. Cukierki ślazowe. Skrzynia Mędrców. Uczta rakowa... Pamiętacie? Ten błogi świat beztroskiego dzieciństwa, pełen prostoty, humoru i ciepła, mimo szwedzkiego kolorytu tak bardzo swojski i bliski. Czy w erze gier komputerowych, kreskówek i elektronicznych gadżetów może jeszcze uwodzić dziecięcą wyobraźnię?

Jako dziewczynka namiętnie czytałam Dzieci z Bullerbyn; obecnie nakładem wydawnictwa Zakamarki zostały wydane kolejne książki ukazujące nowe przygody jej bohaterów: Wiosna w Bullerbyn, Boże Narodzenie w Bullerbyn oraz Dzień Dziecka w Bullerbyn. I właśnie za sprawą tej ostatniej przeżywam ponowną fascynację światem wykreowanym przez Astrid Lindgren i Ilon Wikland.

Kiedy byłam mała, dzieci nie miały tylu zabawek i takich atrakcji, jakimi są karmione dzisiaj. Liczyła się kreatywność. Można było zrobić coś z niczego. Za sprawą wyobraźni zamienić szare pudełko po butach w magiczny domek dla lalek, z kapsli po butelkach uczynić najwspanialsze sportowe samochody, w ogrodzie za domem wykreować iście bajkowe światy. Nie czekało się na gotowe. Trzeba było działać samemu. Równie kreatywnie bawią się dzieci w Bullerbyn. Lasse, Bosse, Olle, Britta, Anna i Lisa – zainspirowani artykułem o dzieciach w Sztokholmie – chcą urządzić Dzień Dziecka dwuipółletniej Kerstin, siostrzyczce Ollego. Próbują zaimprowizować, i to niemal dosłownie, opisane w gazecie atrakcje. W Bullerbyn nie ma stadniny koni, dokąd rodzice z miasta zabierają swoje pociechy, chcąc sprawić im przyjemność, nie ma też parku z wielką karuzelą i rollercoasterem ani teatru lalek. Mali pomysłowi bohaterowie postanawiają zaaranżować dla Kerstin nieco skromniejsze, ale równie emocjonujące atrakcje: przejażdżkę na źrebaku na pastwisku, szalony seans na starej sznurkowej huśtawce na trzepaku, tak aby dziewczynce zakręciło się w głowie jak podczas jazdy na karuzeli, przedstawienie z rozbójnikami w roli głównej straszącymi usmolonymi sadzą twarzami, na widok których Kerstin rozpłakała się z przerażenia, wreszcie spuszczanie dziewczynki z okna na linie, by doświadczyła takich emocji, jakich dostarcza dzieciom jazda kolejką górską. Ale na każdą z tych niespodzianek dziewczynka reaguje głośnym płaczem. A do tego jej mama jest zaniepokojona tak ryzykownym przedsięwzięciem, w którym jej pociecha zmuszona jest uczestniczyć jako główna bohaterka.  Ostatecznie dzieci znajdują korzystne rozwiązanie. Przecież można urządzić Kerstin Dzień Dziecka na sposób bullerbyński: na miarę możliwości znanego im świata, który ma tyle do zaoferowania. Wystarczy uważnie się rozejrzeć. Najpierw odbyła się wycieczka do kurnika i wspólne karmienie rozgdakanych kur. Potem wyprawa do obory i podziwianie małych prosiąt, które bardzo się spodobały Kerstin. Kolejną atrakcją było spotkanie z owieczkami, podziwianie cieląt na pastwisku, oględziny i dokarmianie królików, zabawa z kotkiem, a na koniec skromny poczęstunek w altance i przejażdżka wózkiem zbudowanym przez trzech małych konstruktorów: Lassego, Ollego i Bossego. Wszystkie atrakcje bardzo podobały się małej Kerstin, a najbardziej mali czworonożni mieszkańcy osady.

Czytam tę książkę z sentymentem i nostalgią. Lindgren ukazuje świat pełen prostoty, surowy, skromny, a jednocześnie przepełniony harmonią, bliski i wywołujący ciepłe uczucia. Sporo tu humoru, tak charakterystycznego dla jej pisarstwa. Niezmiennie urzekają mnie także ascetyczne, kreślone prostą, minimalistyczną kreską ilustracje Ilon Wikland, współgrające z wizją świata, w którym wartości rodzinne, przyjaźń, pochwała codzienności i urok minimalizmu są ważniejsze niż wartości materialne. To wspaniały prezent z okazji Dnia Dziecka. 

25 maja 2010

Świat bez pieniędzy... Mark Boyle, The Moneyless Man

Czy potrafiłabym żyć bez pieniędzy? Całkowicie, absolutnie bez pieniędzy... Czy w dzisiejszym świecie zdominowanym przez kult posiadania i zatrważający, graniczący z bezmyślnością konsumpcjonizm, nakręcany przez koncerny, reklamy, media, jest jeszcze możliwe życie niepodporządkowane wartościom materialnym? Czasem się nad tym zastanawiam, zwłaszcza obserwując ludzi wprzęgniętych w wyścig za dobrami materialnymi, poddanych warunkowaniu przez reklamy i media.  Biegniemy w tym wyścigu jak ślepcy, wypreparowani mentalnie przez propagowaną powszechnie kulturę posiadania, konsumowania, posiadania, konsumowania, posiadania... Błędne koło, z  którego chyba nie sposób się wyrwać. Mam wrażenie, że machina zmaterializowania pochłonęła ludzkość tak dalece, że nie jesteśmy w stanie się od niej uniezależnić. Mam na myśli także siebie, choć raczej skromne możliwości finansowe nie czynią ze mnie modelowego niewolnika pieniędzy. Staram się dystansować do szaleństwa konsumpcjonizmu, który ogarnął świat, czyniąc z nas niewolników, maszyny do produkowania i wydawania. Gdyby tego zabrakło, tych wszystkich przedmiotów, rzeczy, którymi się otaczamy na co dzień, a które tak naprawdę nie są nam potrzebne do życia, przestalibyśmy się nim cieszyć? Co nam by pozostało? W jaką stronę zwróciłby się człowiek w obliczu pustki, którą teraz zapełnia poczuciem posiadania i przywiązaniem do dóbr materialnych?


Takie pytania zadał sobie Mark Boyle,  brytyjski absolwent ekonomii zainspirowany przez wezwanie Gandhiego, aby samemu stać się zmianą, którą chcemy zaobserwować na świecie. Po sześciu latach pracy na stanowisku kierownika w firmie z organiczną żywnością w Bristolu w Wielkiej Brytanii Boyle zdecydował się wyruszyć w nowym, śmiałym kierunku. Zapragnął radykalnie zmienić swoje życie. Rzucił pracę, sprzedał dom. Zamieścił ogłoszenie w gazecie, w którym poprosił o namiot,  przyczepę kempingową i samochód, i – o dziwo – otrzymał takowe od osób, które chciały się pozbyć tego typu staroci i zamiast przeznaczyć je do utylizacji, oddały je Markowi. Boyle przeznaczył pieniądze ze sprzedaży swego domu na założenie portalu społecznościowego justfortheloveofit.org, który ma pomóc łączyć ludzi w lokalnych społecznościach poprzez prosty akt dzielenia się czymś. Użytkownicy portalu oferują swoje umiejętności, miejsce, narzędzia czy inne rzeczy, którymi mogą podzielić się za darmo. Kiedy  ktoś czegoś potrzebuje, po prostu o to prosi. To koło dobroci. Obecnie strona ma blisko 18 tysięcy użytkowników w 131 krajach, którzy dzielą się 315 757 umiejętnościami, 62 033 narzędziami i 287 miejscami. 

Po sprzedaży domu Boyle zgłosił się do ochotniczej pracy trzy dni w tygodniu w zamian za miejsce, w którym mógłby mieszkać i hodować swoje warzywa. Od jednego z przyjaciół dostał
"tani piecyk na drewno, którym mógłby ogrzewać przyczepę, a mając także kilka nowych gadżetów, jak baterie słoneczne i przyczepę na rower, był gotów wyruszyć w drogę.
Miał gotować swoje jedzenie na kuchence zrobionej z dwóch starych puszek, a myć miał się pod prysznicem, którym w zasadzie był czarny plastikowy worek zawieszony na drzewie, a w którym woda była ogrzewana przez słońce. Jego toaletą miała być dziura w ziemi przysłonięta kawałkami drewna, aby osłonić się przed wzrokiem osób przypadkiem przechodzących w pobliżu. Boyle postanowił mieć całkiem puste kieszenie i nawet nie nosić klucza do przyczepy, której postanowił nie zamykać. Stwierdził, że będzie się uczył bardziej ufać światu. Wtedy uznał, że naprawdę jest gotowy na zmiany, a zmienić się miało dosłownie wszystko" [Wolny i beztroski? Czy da się żyć bez pieniędzy? Onet.pl – wszystkie cytaty pochodzą z tego artykułu].
Boyle radykalnie zmienił swój styl życia. Dawniej śniadanie było celebracją składającą się obowiązkowo z filiżanki ekskluzywnej, doskonale zaparzonej kawy z dodatkiem puszystej śmietanki, zapewne były jakieś płatki i mleko, może rogalik – tak sobie to wyobrażam. Obecnie Mark pije herbatę z pokrzywy, czasem z werbeny cytrynowej, jeśli taką znajdzie.
"To wszystko jest bardzo zdrowe: żelazo, wapń, antyoksydanty. Pije też herbatę z babki lancetowatej, która rośnie wszędzie, nawet w pęknięciach na drodze".
Boyle prowadzi takie życie już osiemnaście miesięcy. Jak powiedział CNN, on naprawdę je pokochał i nigdy nie był szczęśliwszy ani zdrowszy. "Kilka pierwszych miesięcy było trudnych, szukałem swojej drogi" – przyznaje.
"Jeśli pomyślisz o tym, jak trudna jest zmiana domu lub zmiana pracy, wyobraź sobie, że zmieniasz wszystko od razu. Ale po kilku miesiącach stało się to łatwe. Wszystko sobie dopracowałem".
Mark żyje bez gotówki, kart kredytowych, pożyczek i innych form finansowania. Swoje doświadczenia  i przemyślenia opisał w książce zatytułowanej "The Moneyless Man" (z ang. "Człowiek bez pieniędzy"). 
Wyjaśnia w niej filozofię, która nim kieruje i  może sprawić, jak wierzy Mark, że społeczeństwo stanie się bardziej uczciwe, szczęśliwe i bezpieczne, kiedy podstawą relacji przestaną być pieniądze. 
"Po prostu wstaję co rano i mówię sobie, że jeśli to się stanie, to się stanie" – wyjaśnia. "Po prostu staram się brać takie życie, jakie przychodzi, i cieszyć się tym, co przyniesie".
Zyski z książki zostaną zainwestowane w kupienie ziemi i stworzenie tzw. społeczności "Freeconomy community", w której ludzie będą mogli spróbować żyć bez pieniędzy. Nie ukazało się jeszcze polskie wydanie tej publikacji, ale czekam na nie z niecierpliwością, pragnąc przeczytać na własne oczy, jak wygląda od kulis przedsięwzięcie Marka. Mam jednak wiele wątpliwości. Czy  eksperyment, w jaki zamienił swoje życie Mark Boyle, nie jest kolejnym produktem, który na fali rozgłosu będzie się świetnie sprzedawać w postaci książki i zapewne kolejnych publikacji? I najważniejsze pytanie: czy rzeczywiście w dzisiejszym świecie możliwe jest przetrwanie, utrzymanie rodziny i wychowanie potomstwa bez jakichkolwiek środków finansowych?

zdjęcia pochodzą ze strony poświęconej książce na Facebooku



Książka "The Moneyless Man" ma  swoją stronę na Facebooku
Informacje na temat książki i autora można także znaleźć na stronie serwisu guardian.co.uk
Autor książki prowadzi bloga poświęconego swojej idei: Freeconomy Blog

Mark Boyle, The Moneyless Man, wydawnictwo Oneworld Publications 2010

Konkurs w Selkar.pl – do wygrania książka Terry'ego Pratchetta "Niewidoczni akademicy"


Zapraszam do udziału w konkursie zorganizowanym przez księgarnię Selkar.pl wspólnie z Wydawnictwem Prószyński i S-ka. Do wygrania jest 5 egzemplarzy książki angielskiego pisarza – Terry'ego Pratchetta.  
Aby zdobyć jedną z tych książek, wystarczy poprawnie odpowiedzieć na wszystkie z poniższych 5 pytań oraz mieć szczęście w losowaniu:

1.       Jaki jest znak rozpoznawczy Rincewinda – bohatera książek Terry'ego Pratchetta?
2.      "Visi, Veneri, Vamoosi – odwiedziłem, złapałem wstydliwą chorobę, uciekłem" – z której książki Terry'ego Pratchetta pochodzi ten cytat?
3.      Kto jest najbardziej znanym tłumaczem dzieł Pratchetta na język polski?
4.      Kto zaprojektował okładkę do książki Blask fantastyczny Terry'ego Pratcheta?
5.     Na podstawie jakich książek Terry'ego Pratchetta zostały wydane powieści graficzne (komiksy)?

Konkurs trwa do 9 czerwca. 
Szczegóły konkursu na stronie księgarni internetowej Selkar.pl.




21 maja 2010

Kradzione czereśnie, jedwabny latawiec i trudna sztuka gwizdania... Ulf Stark, Czy umiesz gwizdać, Joanno?

„Czy umiesz gwizdać, Joanno” to niezwykła książka o przyjaźni i pożegnaniu, o przemijaniu, starości i śmierci – rozczulająca, wzruszająca, wywołująca uśmiech przez łzy. „Czy umiesz gwizdać, Joanno?” to tytuł pewnej melodii, stanowiącej nacechowany symbolicznie i emocjonalnie muzyczny lejtmotyw łączący przeszłość i teraźniejszość, młodość i starość. Czułość, tęsknota, miłość… W tej melodii mieści się cała paleta niewypowiedzianych uczuć, które skrywa w swoim sercu stary samotny Nils. Zdjęcie Joanny, jedwabna apaszka i stary jedwabny krawat to jedyne pamiątki po ukochanej żonie.

Narratorem książki jest kilkuletni Ulf, opowiadający o swoim szkolnym przyjacielu Bertilu, który postanawia znaleźć sobie dziadka. Dziadka, którego mógłby odwiedzać, przynosić mu cygaro, nóżki wieprzowe w galarecie, chodzić z nim na ryby. Dziadka, którego mógłby kochać. Pewnego razu w pokoju starego Nilsa, w domu starców, pojawia się siedmioletni chłopiec, który z rozbrajającą szczerością i dziecięcą naturalnością nazywa go dziadkiem. Między starym człowiekiem i małym Bertilem rodzi się wyjątkowa więź. Obu cieszy sprawianie sobie nawzajem przyjemności i niespodzianek. Na tym przecież polega bycie razem. Kiedy okazuje się, że Nils nie jest w stanie zabrać chłopca na ryby, postanawia sprawić mu inną niespodziankę. Nie zważając na swój stan zdrowia, zabiera Bertila i Ulfa do pobliskiego ogrodu na długi spacer, podczas którego delektują się śpiewem ptaków i zapachami natury. Nils ofiarowuje chłopcom latawiec zrobiony z jedwabnej apaszki w róże, którą dawno temu podarował swojej żonie. Za ogon latawca posłużył piękny jedwabny krawat, ten, który Nils kiedyś dostał w prezencie od Joanny. Podczas spaceru staruszek wygwizdywał piękną  melodię, która nazywała się Czy umiesz gwizdać, Joanno?, a potem opowiedział Bertilowi o swojej żonie. Historia przyjaźni małego chłopca i pensjonariusza domu starców utkana jest z wielu przeplatających się sytuacji na przemian zabawnych, rozczulających i wywołujących wzruszenie. Kiedy Bertil urządza dziadkowi urodziny, zabiera go na  kradzione czereśnie. Tak jak Nils robił to w dzieciństwie. I jeszcze było cygaro dla dziadka na urodziny, i nowy jedwabny krawat, i poczęstunek w zagajniku za kapliczką, który Bertil  przygotował za swoje wszystkie oszczędności. I obietnica, że nauczy się gwizdać ulubioną melodię Nilsa... 

To książka o bezinteresownej potrzebie przynależności, o pragnieniu dzielenia się sobą z drugim człowiekiem, o radości dawania. Kiedy Bertilowi udaje się opanować trudną sztukę gwizdania i uszczęśliwiony biegnie do Nilsa, by podzielić się z nim swoją radością, dowiaduje się, że jego dziadek odszedł na zawsze: „A ja się nauczyłem gwizdać i w ogóle! – zaszlochał. A potem w drodze do domu nie odezwał ani słowem. Tylko kopał kamienie”. Następnego dnia Bertil zjawił się na pogrzebie. Kilka chwil milczał poruszony nad trumną starego przyjaciela. W końcu zagwizdał. Zagwizdał tak przejmująco, że słyszałam tę melodię długo po zakończeniu lektury. „Czy umiesz gwizdać, Joanno?” wciąż rozlega się echem w małej kaplicy, w której Bertil żegnał się ze swoim dziadkiem, ciągle słyszę ją w swojej wyobraźni. A kiedy czytam książkę swojej córeczce, ukradkiem ocieram oczy, chociaż może niepotrzebnie tak się kryję ze swoim wzruszeniem. Przecież cała historia została wyrażona słowami dziecka, ukazana jego oczyma i opowiedziana z prostotą bliską dziecięcym uczuciom i dziecięcej wrażliwości.

Ulf Stark napisał mądrą i pozbawioną infantylizmu książkę dla dzieci podejmującą trudny temat, ujęty w sposób daleki od banału. Na jej podstawie  powstał film, który pokazywany jest co roku w szwedzkiej telewizji w święta Bożego Narodzenia.


 
wydawnictwo Zakamarki
 

17 maja 2010

Żywioł

Gűnter Grass
Powódź


Przeczekamy deszcze,
choć przyzwyczailiśmy się
stać za firanką, niewidzialni.
Łyżka stała się sitem, nikt już nie odważy się
wyciągnąć ręki.
Płynie teraz ulicami wiele
z tego, co w suchy czas starannie chowano.
Jak niemiło oglądać zużytą pościel sąsiada.
Często stajemy przed wodomierzem
i porównujemy nasz niepokój jak zegarki.
Co nieco można wyregulować.
Lecz kiedy zbiorniki się przepełnią,
odziedziczona miara zapełni się,
będziemy musieli się pomodlić.
Piwnica jest zalana,
skrzynie wynieśliśmy na górę
i sprawdzamy zawartość z listą.
Jeszcze nic nie zginęło.
Ponieważ woda wkrótce na pewno opadnie,
zaczęliśmy szyć parasole słoneczne.
Bardzo trudno będzie znów przejść przez plac,
wyraźnie z ołowiano-ciężkim cieniem.
Z początku brak nam będzie zasłony
i często będziemy schodzić do piwnicy,
by przyglądać się linii
pozostawionej przez wodę.

przełożyła Maria Krysztofiak

















źródło zdjęć
źródło zdjęć 

Dopisek z 21 maja: 
W gminie Lanckorona wskutek długotrwałych opadów powstały bardzo groźne osuwiska  o znacznym obszarze. W rejonie powstałego osuwiska zniszczeniu uległo 30 budynków, a zagrożonych jest jeszcze kilkadziesiąt domów; gmina zwraca się z apelem o pomoc dla mieszkańców Lanckorony. Zwały ziemi ze zbocza obsuwają się i mogą zawalić poniżej usytuowane budynki. Osuwisko w miejscu uszkodzonych budynków bez przerwy powiększa swoje rozmiary, powstają nowe głębokie szczeliny, tąpnięcia i przesuwające się zwały ziemi. 
My możemy ewentualnie osuszyć i wyremontować swoje mieszkanie, a ci ludzie stracili wszystko... :-(

10 maja 2010

Praski danse macabre... Michal Viewegh, Aniołowie dnia powszedniego

Po przeczytaniu powieści czeskiego pisarza Michala Viewegha "Aniołowie dnia powszedniego" doszłam do wniosku, że jednak nie chciałabym być aniołem. Status śmiertelnika odpowiada mi dużo bardziej. Miałam wątpliwości już wówczas, gdy kilka lat temu obejrzałam słynny film Wima Wendersa "Niebo nad Berlinem". Utrzymany w stylistyce ekspresjonistycznej, ze zdjęciami zanurzonymi w popielatej sepii, z niepokojącą muzyką Nicka Ceve'a – czarował smutkiem i melancholią. Anioły o wielkich skrzydłach i łagodnych oczach uwodziły moją wyobraźnię. Milczące, czuwające nad dachami Berlina, niosące pocieszenie nieszczęśliwym, samotnym, zagubionym ludziom. Mogły je widzieć jedynie dzieci – chyba w myśl przekonania, że dobrze widzi się tylko sercem, a to, co ukryte, jest niewidoczne dla oczu ["Mały Książę"]. Wielkie posępne skrzydła jeszcze długo prześladowały moje sny.

Zupełnie inne odczucia wzbudziły we mnie anioły z powieści Michala Viewegha, krążące smętnie wśród zaułków Pragi. Co mnie samą zdumiało, wydały mi się bliższe niż anioły Wima Wendersa. Bardziej ludzkie niż mistyczne. Przyziemne niż wzniosłe. Jakieś takie zmęczone, bezradne, zrezygnowane. Nie tego się spodziewałam. "Powiem wprost: większość naszych misji kończy się niepowodzeniem"[s. 9]. Myślałam, że takie słabości to domena ludzi, a tu, proszę, anioły bezradne i nieporadne. Kto by pomyślał. Mało tego. "Nasze drobne anielskie przejawy życzliwości wydają mi się trochę przypadkowe. Brakuje mi w tym jakiegoś systemu"[s. 9] – te sceptyczne rozważania jednego z aniołów kładą się cieniem na przekonaniu, że Bóg, zwierzchnik aniołów, jest  idealny. A jaki Pan, taki kram...

Jofaniel. Hahamel. Nith-Haiah. Ilmuth. Jeźdźcy apokalipsy, jak sarkastycznie wyraził się Jofaniel, mając na myśli siebie i pozostałą trójkę swoich towarzyszy. Kuriozalne to anioły – nie mają skrzydeł. Ale nie trzymajmy się tak kurczowo zardzewiałych stereotypów. Nie skrzydła zdobią anioła, tak jak nie szata zdobi człowieka. "Jesteśmy tylko posłańcami. Kurierami miłości" [s. 9].  Dodać otuchy, uczynić ostatnie chwile bardziej znośnymi, sprawić, by człowiek, patrząc w oczy śmierci, nie odchodził z poczuciem, że jego życie było jedynie przelotnym cieniem, opowieścią idioty, pełną wrzasku i wściekłości, a nie znaczącą nic [Szekspir] – to misja, którą starają się wypełniać od kilkuset lat. Z różnym skutkiem. Anioły dnia powszedniego są ułomne tak jak ludzie. Nie potrafią udzielić sensownej odpowiedzi na pytanie trzynastoletniej Chinki umierającej na raka: dlaczego? Oto przed aniołami kolejne zadanie, tym razem w Pradze: ich podopieczni to Karel, instruktor nauki jazdy, i Zdenek, samobójca. 5 września 2006 roku to ich ostatni dzień życia... Karel na razie o tym nie wie... Jest jeszcze Estera, młoda wdowa, niepotrafiąca odnaleźć się po śmierci męża, ale ona przeżyje ten ostatni, feralny kurs Karela... Ich losy splotą się u schyłku dnia, w którym przeznaczone jest umrzeć obu mężczyznom. Poznajemy też Marię, żonę Karela, zgorzkniałą, pozbawioną energii nauczycielkę, dla której małżeństwo już dawno stało się przyzwyczajeniem, a praca rutyną. Lidkę, żonę Zdenka, która zdradziła go i odeszła od niego wraz z dwójką dzieci. I Jarmilę, matkę Zdenka, pozostawioną przez męża w dniu ślubu, która swoje zranione serce koi miłością do syna i groteskową wiarą w anioły. W skrzydlate anioły w białych, powłóczystych szatach i z aureolą wokół głowy. Będzie potrzebowała pocieszenia. Ale sprawa jest beznadziejna. Tutaj nic się nie da zrobić. Jofaniel, Hahamel, Nith-Haiah i Ilmuth już na starcie czują się pozbawieni motywacji i wiary w sukces. Ogarnia ich przerażająca dla mnie inercja. Defetyzm. Aniołowie już dawno stracili zdolność do zachwytu. "Kiedyś, dawno temu miałem pewne złudzenia co do ludzkiej mądrości, wrodzonej dobroci, ale jak tylko zacząłem rozumieć, co ludzie mówią, moją sympatię diabli wzięli. (...) Wolne od osądzania, wyrozumiałe spojrzenie na ludzkie mrowisko – to jest (...) wszystko, na co mogę się zdobyć"[s. 77]. Aniołom dnia powszedniego daleko zatem do ideału. I to je różni od aniołów Wima Wendersa: anielskość bohaterów "Nieba nad Berlinem" jest kwintesencją doskonałości, która nie pozwala im płakać, widzieć kolorów, czuć zapachów, smaków. Jeden z nich zapragnie zostać człowiekiem, by zasmakować pełni życia i miłości, nawet za cenę utraty nieśmiertelności i wiecznej doskonałości. Nawet mimo świadomości, że życie wiąże się z bólem, cierpieniem, stratą, starzeniem się, umieraniem. "Trzeba wstąpić w kamień, w drzewo, w wodę, w szpary furty. Lepiej być skrzypieniem podłogi niż przeraźliwie przeźroczystą doskonałością" [Z. Herbert, Tylko nie anioł].

Mój profesor od fizyki, przy okazji wystawiania oceny odpytywanej osobie, zwykł żartobliwie mawiać: "Dostateczny. I obyś żył aż do samej śmierci". Wtedy, przed laty, ogromnie mnie to bawiło, teraz, po przeczytaniu książki, słowa te nabierają zupełnie innego charakteru. "W młodości mało kto przeczuwa, że życie nie jest niczym innym, jak ciągłym żegnaniem się z życiem"[s. 90].  Książka Michala Viewegha to "story o ludziach, aniołach i umieraniu" oraz "książka o nas wszystkich, których czas został dawno odmierzony, a mimo to zachowujemy się, jakbyśmy mieli żyć wiecznie" [słowa autora – nota wydawcy]. To współczesny danse macabre, osadzony w scenerii praskich krajobrazów, z charakterystycznym architektonicznym detalem w tle: mostem. W książce mosty na Wełtawie nabierają znaczenia eschatologicznego, stają się klamrą spinającą dwie sfery: doczesną i tę, która znajduje się na drugim brzegu życia. Jeden z nich staje się mostem śmierci...


Przyznaję, że książka mnie przygnębiła. Smutni, nieszczęśliwi, pełni gniewu i zatwardziałości ludzie... Nieporadni, zrezygnowani aniołowie... I Bóg, który "utrzymuje kilka miliardów ludzi w absolutnej nieświadomości" [s. 131]. Mojego zawodu nie ukoił ani rubaszny, ironiczny, chwilami refleksyjny, anegdotyczny styl, ani  wciągająca, wartka narracja, ani melanż kompozycyjny, ani czarny humor, którym autor obdarzył swoje anioły. I nawet słowa anioła Jofaniela nie zdołały mnie pocieszyć: "Używaj daru życia. Uśmiechów dzieci, kolorów nieba, zapachu kawy, ciepłego wiatru i dzwonienia tramwajów. Ciesz się mroźną zimą i upalnym latem. Szczęście to czas. Nie zapomnij o tym" [s. 126].

8 maja 2010

O przełamywaniu stereotypów. Pija Lindenbaum, Igor i lalki – Stephen Daldry, Billy Elliot

Skąd się biorą stereotypy? Jaki mają wpływ na życie społeczne i relacje między ludźmi w ogóle, ale też na relacje między dwoma światami: męskim i kobiecym? Książka ukazuje interakcje między dziewczynkami i chłopcami, na które oddziałują kształtowane w rodzinie wyobrażenia i wzorce zachowań utożsamiane z daną płcią.

Czytając tę książkę mojej prawie czteroletniej córce, przypomniałam sobie wcześniejszy blogowy wpis na temat maskulinizmu Tatianki, któremu się poddała, odkąd zaczęła uczęszczać do przedszkola. Pytam Tatiankę: "Tatianko, co dzisiaj robiłaś w przedszkolu?" i słyszę: "Dzisiaj w przedszkolu – bo nasze potomstwo odpowiada pełnymi zdaniami – bawiłem się klockami". "A co jadłaś na obiad?". "Jadłem zupkę". O dziwo, gdy Tatianka opowiada o tacie i jego zajęciach, mówi na przykład: "Tatuś pojechała na zakupki". "Tatuś pojechał na zakupki, Tatianko" – poprawiam. Ale Tatianka nie przyjmuje tych koniugacyjnych niuansów do wiadomości. Jej postawa jednak ma logiczne uzasadnienie: w przedszkolu, w grupie maluszków jest więcej facetów, zatem Tatiana mówi: zjadłem, ubrałem, bawiłem się, zwłaszcza gdy dzieli się wrażeniami z przedszkola. A w domu rządzą kobiety, bo mężczyzna jest tylko jeden, a nas dwie, stąd może to Tatiankowe: "Tata pojechała na zakupki"...  Jak naturalnie i spontanicznie dziecko przejmuje wzorce zachowań i wzorce językowe, które obserwuje w najbliższym mu środowisku.

Kilka lat temu obejrzałam kultowy już film Stephena Daldrya zatytułowany "Billy Elliot", inspirowany historią tancerza Philipa Marsdena. Jedenastoletni Billy, mieszkaniec położonego gdzieś na angielskiej prowincji miasteczka górniczego ogarniętego strajkami i dotkniętego kryzysem ekonomicznym, po śmierci mamy nie potrafi porozumieć się z ojcem, górnikiem, typowym facetem zapatrzonym w twarde męskie reguły, jakie rządzą znanym mu robotniczym światem. Owdowiały Peter pragnie wychować synów na prawdziwych mężczyzn. Nie akceptuje mazgajstwa, na jakiekolwiek przejawy wrażliwości reaguje krytycyzmem, postrzegając je jako oznaki zniewieściałości i nie szczędząc Billy'emu złośliwych żartów. Dostrzegając w Billym podobieństwo do wrażliwej matki, która kochała muzykę i grała na pianinie, postanawia zapisać chłopaka na zajęcia boksu, wychodząc z założenia, że ten męski sport uczyni z jego syna stuprocentowego faceta. Tak się jednak złożyło, że w tym samym budynku odbywają się zajęcia baletu. Zafascynowany tańcem Billy w tajemnicy przed nieprzejednanym ojcem zaczyna uczęszczać na lekcje baletu, odkrywając swoje powołanie i pasję, które  w finale filmu stają się przepustką do innego, lepszego życia. W środowisku górników taniec był postrzegany przez mężczyzn jako domena typowo kobieca, niegodna prawdziwego mężczyzny, uwłaczająca jego męskości. To świat wyraźnych podziałów na to, co męskie, i na to, co kobiece, świat kulturowych uprzedzeń, i Billy jest zmuszony do ukrywania swoich artystycznych pasji. Nie znajduje oparcia w rodzinie i w najbliższym otoczeniu – środowisko prostych górników nie akceptuje jego baletowych upodobań. Ale tu nie chodzi tylko o pasję i możliwość poświęcenia się temu, co się kocha, o potrzebę samorealizacji. W Billym drzemie ogromny potencjał i prawdziwy talent. Ma szansę  dostać się do prestiżowej Royal Ballet School w Londynie, przechodząc przez sito przesłuchań kwalifikacyjnych. Ma szansę wyrwać się z biednego górniczego miasteczka i zostać wybitnym tancerzem baletowym.  
W ostatniej scenie widzimy Billy'ego już jako młodego mężczyznę, solistę w przedstawieniu  "Jezioro łabędzie" w choreografii słynnego Matthew Bourne'a. Jak to możliwe? Ci, którzy oglądali film, wiedzą, że bohater zawdzięcza swój sukces nie tylko sobie: gdyby nie wsparcie najbliższej rodziny i całej społeczności miasteczka, brzydkie kaczątko nigdy nie przeobraziłoby się w pięknego, olśniewającego łabędzia. Talent Billy'ego nie mógłby zabłysnąć całym swym blaskiem. Odpowiedzialnością można by wówczas obarczyć stereotypy i podporządkowaną im mentalność prostych górników z biednego prowincjonalnego miasteczka. Ale w obliczu olśniewającego, samorodnego talentu Billy'ego upadają stereotypy. Nawet tak skrępowany nimi ojciec, przypadkowo odkrywając niezwykły talent chłopca, zapragnie zrobić wszystko, by Billy mógł realizować swoje marzenia. Udaje mu się wznieść ponad stereotypy, zniewalające, krępujące i podcinające skrzydła tym, którzy pragną żyć inaczej, niż ukazują to zakodowane w społeczeństwie wzorce. Trudno jest się z tych stereotypów wyzwolić, jeśli przez całe życie żyło się pod ich dyktando.

 


Właśnie dlatego książka Piji Lindenbaum wydaje mi się ciekawą lekturą, prowokującą do rozmowy na temat tego, co łączy i co dzieli świat chłopców i świat dziewczynek, na temat akceptacji i przekraczania granic. Inność nie jest gorsza, nie należy jej dyskredytować. A z tego, co odmienne, odległe od naszych wyobrażeń i nawyków, można również czerpać w sposób twórczy i z korzyścią dla własnego świata. Postaw wobec inności uczymy się już w dzieciństwie i one rzutują na całe nasze dorosłe życie. Dlatego warto ten temat poruszać z naszymi pociechami, choćby przy okazji lektury takich książek, jak "Igor i lalki" Piji Lindenbaum.

wydawnictwo Zakamarki

Pija Lindenbaum, Igor i lalki, tłum. Katarzyna Skalska, Zakamarki 2009