29 września 2021

„Pisząc, widzę i słyszę moich bohaterów, zupełnie jakbym oglądała film”. Wywiad z pisarką Elizą Sarnacką-Mahoney


1. Świadomy wybór czy przypadek…

Jak zostaje się pisarzem? Czy w Pani przypadku stało to się nagle, czy raczej zadział pewien proces, świadomie przez Panią podjęty i realizowany według jakiegoś określonego zamysłu, planu?

Pisać i opowiadać to, co wymyśliłam, lubiłam od zawsze. W rodzinie powtarza się anegdotę, jak to każdego popołudnia wychowawczyni w przedszkolu, zmęczona po całym dniu pracy, sadzała mnie na krześle i prosiła, bym poopowiadała rówieśnikom bajki, żeby ona mogła w spokoju wypić herbatę. Robiłam to z radością i dumą, i tak się w to angażowałam, że gdy zjawiali się rodzice, by mnie odebrać, nie chciałam iść do domu. Płakałam, że jeszcze nie skończyłam i nie mogę tak po prostu „zostawić” moich słuchaczy! Pierwsze opowiadania spisywane były w zeszytach w dwie linie, czyli jeszcze w pierwszych klasach szkoły podstawowej. Szkoda, że żadne się nie zachowały. Gdy przyszedł czas szkolnych wypracowań, była to dla mnie sama przyjemność, choć nie wiem, czy tak samo myśleli nauczycieli,  którzy musieli je czytać… Nie przypominam sobie, by którakolwiek z moich prac pod koniec szkoły podstawowej i w liceum była krótsza niż kilkanaście stron… Ale przyznam, że przez długi czas widziałam się raczej jako poetkę niż prozatorkę. Już w siódmej klasie zaczęłam publikować wiersze w tygodniku „Kontakty” i w „Gazecie Współczesnej”. Potem byłam laureatką kilku konkursów poetyckich, w liceum nawet konkursu ogólnopolskiego. Nauczyciele ze szkoły muzycznej pisali do moich wierszy muzykę i też chyba jeździli z nimi na jakieś przeglądy! Prawda mogła jednak być i taka, że na prozę nie miałam w młodości czasu.  Jako nałogowy czytelnik pochłaniający również biografie pisarzy, potem zaś dziennikarka robiąca z nimi wywiady, zdawałam sobie sprawę, że „pisarz” to jednak „całkiem inna para kaloszy”, jak powiedziałaby moja mama. To nie tylko inny rodzaj literatury, to przede wszystkim zupełnie inny rodzaj zaangażowania w nią ze strony twórcy. Wiersze da się pisać na kolanie w podróży, w przerwach między lekcjami czy wykładami, nawet w kolejce, oby tylko dopisywała wena. Jeśli coś tę pracę przerwie, nie szkodzi, może to nam wyjść tylko na dobre. Wrócimy do wiersza z nowym pomysłem i świeżym słowem, a o to przecież w poezji chodzi. Poezja świat raczej interpretuje, niż „widzi”, stąd i stawia w języku na to, co najbardziej oryginalne, co zaskakuje, nie stroni od hermetyzmu. Prozie też się przyda dobra metafora, ale przede wszystkim trzeba jej dać czas i cierpliwość. Baaardzo dużo czasu i jeszcze więcej cierpliwości! Trzeba ich nie tylko na sam proces pisania, ale, nie mniej ważny, okres konstruowania opowieści, bohaterów, ich historii, wreszcie zbierania informacji, które pojawią się w tle bądź jako tło, czy to historycznych, czy naukowych, czy psychologicznych.  Wracając więc do pytania: nie zostałam pisarką z przypadku, ale moment, gdy zaczęłam pisać dłuższe utwory prozatorskie, był wybrany świadomie. Zaczęłam, gdy wiedziałam, że będę mogła poświęcić prozie tyle czasu, ile będzie trzeba. 

2. Życie pomiędzy światami

Z pochodzenia jest Pani zambrowianką, urodziła się Pani i dorastała w Polsce. Od wielu lat zamieszkuje Pani i pracuje w USA. Jak Pani udaje się pogodzić te dwa, tak do siebie nieprzystające, światy?

Nie wiem, czy te światy są w istocie tak różne i nieprzystające. Jako kraj Ameryka jest naturalnie bardzo różna od Polski i emigrantowi, nawet jeśli spędzi w niej kilkadziesiąt lat, może wciąż zabraknąć życia, by poznać wszystkie jej niuanse i „odmienności”.  Mówimy przecież o całym kontynencie, który oferuje każdy rodzaj pogody, przyrody, formacji geologicznej, a do tego również historii i zróżnicowania kulturowo-obyczajowego w obrębie rejonów, spadek po czasach jeszcze  przedkolumbowych, a potem kolonialnych w historii Ameryki. Z drugiej strony dzięki nowoczesnym technologiom cały świat nam się dzisiaj „zmniejszył”, czy raczej się do nas przybliżył, przy jednoczesnej uniformizacji stylu życia w krajach rozwiniętych, do których Polska dołączyła po upadku komunizmu. Wszyscy coraz bardziej stajemy się obywatelami globalnymi, często różni nas tylko punkt na mapie, gdzie znajduje się nasz namacalny, fizyczny dom. Moje codzienne życie w USA nie różni się więc zbytnio od codziennego życia w Polsce, bo ta codzienność to przede wszystkim ludzie, którymi się otaczam i sprawy, które mnie zajmują. Gdy przyjechałam do USA, a było to zaraz po studiach, nie planowałam, że zostanę emigrantką. Mam silną potrzebę obcowania z językiem polskim i polską kulturą, i gdyby okazało się, że jest mi tego za bardzo brak, wróciłabym, przynajmniej do Europy. Ale to już były czasy internetu i nowych rodzajów komunikacji, więc nie miałam poczucia, że muszę dokonywać jakichś dramatycznych wyborów między ojczyznami, językami czy kulturą. Po drugie niemal od chwili przyjazdu do USA pracuję jako amerykańska korespondentka dla mediów w Polsce, co zapewnia mi kontakt z polskimi czytelnikami, a jednocześnie zmusza do zgłębiania najróżniejszych aspektów amerykańskiego życia i w efekcie pozwala ten kraj lepiej poznać. Im zaś więcej o nim wiem i go rozumiem, tym bardziej czuję się tutaj jak u siebie w domu. Wreszcie – może jestem jakąś wyjątkową szczęściarą! – udało mi się poznać w Ameryce nowych, wspaniałych przyjaciół, w tym Polaków, do tego jestem zaangażowana w działania na rzecz dwujęzycznego wychowania i edukacji polonijnych dzieci i rozmawiam na co dzień polsku z moimi córkami. Kontakt z polskością mam więc bardzo duży. Zawsze to powtarzam, że jeszcze 50 lat temu pewnie nie mogłabym mieszkać poza Polską. Dzisiaj jako emigrantka mam wybór. Mam pod bokiem Amerykę, ale mam na wyciągnięcie ręki również Polskę.  

3. Pierwsze zdanie…

Jak rodzi się książka, która wychodzi spod Pani pióra? Czy najpierw uwodzi Panią jakaś zasłyszana historia, obejrzany obraz, słowo, które nie daje Pani spokoju?

Książka to opowieść, a opowieść trzeba z czegoś ulepić. Przepraszam, jeśli kogoś rozczaruję, ale nie da się tego zrobić z pojedynczego słowa ani obrazu. Z dłuższej historii coś by pewnie wyszło, ale i tak nie obędzie się bez pracy, bo tę historię trzeba będzie przerobić na własną. Podobno są autorzy, którym wystarczy „zobaczyć” w głowie bohatera/bohaterkę i już siadają do pisania, wszystko do nich samo spływa, scena po scenie, i jeszcze układa się w logiczną całość. Chylę przed nimi głęboko czoła i zazdroszczę, bo sama należę do grupy, z tego co wiem nieporównanie większej,  która, nim siądzie do pisania, wykonuje solidną, żmudną pracę koncepcyjną i nawet reporterską. Można nie znać wszystkich szczegółów, jakie ostatecznie znajdą się w książce, ale lepiej wiedzieć, o czym chce się pisać oraz w jakim celu chce się pisać. Nazywa się to ładnie: znać przesłanie swojego utworu.  Jestem dziennikarką i do pracy nad powieściami zabieram się podobnie jak do pracy nad artykułem. Najpierw biorę do ręki  notes i robię plan. Na początku bardziej ogólny, w stylu „początek-środek-zakończenie”,  z czasem go rozbudowuję, nanoszę coraz to nowe pomysły na konkretne sceny, dialogi itd.  I wreszcie, gdy już widzę powieść całkiem wyraźnie, przychodzi do mnie pierwsza scena i to pierwsze ważne zdanie, od którego wszystko się zacznie.  Jestem kombinacją wzrokowco-słuchowca, więc pisząc, widzę i słyszę moich bohaterów, zupełnie jakbym oglądała film. Jeśli chodzi o inspirację, to czerpię ją z wielu źródeł naraz, nie jest tak, że urzeka mnie „coś” pojedynczego. Lubię jednak wplatać w książki i konkretne historie, i konkretne obrazy, i nawet opowiastki. To zawsze poszerza perspektywę i pokazuje, że jesteśmy, nawet w naszych najbardziej osobistych doświadczeniach czy odkryciach, częścią czegoś znacznie większego. Dla autora to dodatkowe, myślę, że bardzo ciekawe i ważne, wyzwanie. Co z tym zrobimy? Czy taka świadomość będzie naszym bohaterom podcinać skrzydła, czy ich dodawać? 

4. Pisząc o innych, piszemy o sobie…

W której z książek odsłoniła Pani najbardziej samą siebie, która z nich jest najbardziej osobista?

Książka, którą szczerze i otwarcie mogłabym nazwać „osobistą”, jeszcze się nie ukazała, ale pracuję nad nią i mam nadzieję, że już niedługo będę mogła zdradzić więcej. Oczywiście, w tych, które już napisałam, też zawarłam cząstkę siebie i echa lub ślady moich własnych doświadczeń, nawet w tych dla dzieci. Co zrobić, życie często samo podsuwa najlepsze scenariusze, którym nie można się oprzeć. W „Domu naszych marzeń” przynajmniej kilka scen z udziałem rodziny głównej bohaterki przeniosłam na papier niemal bez zmian w odniesieniu do ich pierwowzorów z rzeczywistości, np. wożenie wózeczkiem dla lalek pokrywki od słoika przykrytej kocykiem czy występy wokalne męża głównej bohaterki w osiedlowym boys-bandzie.  Obie powieści dla dzieci o przygodach Majki Orety również zaczynają się od wydarzeń, które miały miejsce naprawdę.  Z kolei w „Kreacji” zawarłam dużo osobistych opinii i przemyśleń na temat pokolenia Polek „ery przemian” i szerzej – relacji między polską matką i córką, które także są efektem życia w pewnych uwarunkowaniach społeczno-historycznych.   

  

5. W gabinecie u pisarza…

W internecie można przeczytać, że na ogół pisarze do pisania potrzebują kilku niezbędnych przedmiotów: w gabinecie musi być wygodne, drogie krzesło, ukochany laptop, pióro/długopis, notes, książki i tzw. „papieros” — czyli jakaś rzecz, która rozprasza: fajka, papieros, kawa, herbata itp. Z jakim przedmiotem Pani łapie oddech, zbiera myśli do dalszego pisania?

Z ciszą! Nie ma dla mnie nic cenniejszego i ważniejszego, bo tylko wtedy mogę bez zakłóceń słuchać głosów moich bohaterów.  Mam w domu gabinet wypełniony książkami, do tego z aż dwoma wygodnymi fotelami, a jednak najlepiej pisze mi się przy stole w jadalni.  Może dlatego, że nawet gdy obłożę się notatkami, wciąż mam poczucie przestrzeni, co z kolei sprzyja rozwijaniu mentalnych skrzydeł? A może dlatego, że naprzeciwko jest okno wychodzące na ogród, przez które machają do mnie przyjaźnie drzewa, piękne o każdej porze roku. A ja kocham naturę i za nic w życiu nie jestem bardziej wdzięczna niż za to, że po dzieciństwie spędzonym w malutkim mieszkaniu w bloku jako dorosła osoba mam własne drzewa, kwiaty i warzywa z zagonków, które sama pielęgnuję!  W roli „papierosa” od lat występuje mój kot. Lubi umościć się za ekranem laptopa wystawiając z jednej strony czubek głowy, z drugiej ogon i tak właśnie mnie rozpraszać popatrując na mnie spod swego kociego oka lub mrucząc jak rozpędzona na full motorówka.  Trafił mi się kot z gatunku „megamruczków”.  Znajomi twierdzą, że spokojnie wygrałby każdy talent show pod hasłem „Zamrucz to najgłośniej”.  To tyle, jeśli chodzi o sam proces pisania, czyli stukania w klawiaturę.  Gdy potrzebuję coś przemyśleć, nie robię tego w czasie przeznaczonym na pisanie.  Myśli najlepiej zbiera mi się i syntetyzuje w ruchu, np. na spacerze, a także wtedy, gdy z pozoru zajęta jestem zupełnie czym innym, np. jadę samochodem.  Tu znów wychodzi ze mnie dziennikarz, czyli osoba wiecznie ścigająca się z deadline’em, stąd polegająca na specyficznej organizacji pracy. Gdy siada do pisania, to już nie jest moment na rozmyślania, a wyłącznie na przelewanie na papier/ekran tego, co już wie i co ma do powiedzenia.  Rzekłszy to wszystko, przyznam, że ostatnie półtora roku było dla mnie bardzo trudne.  Przy trzech innych pracujących i uczących się „z domu” osobach, przy non stop odpalonych zoomach i telekonferencjach cisza stała się towarem niezwykle deficytowym lub w ogóle nieosiągalnym. W związku z tym pojawiła się w moim życiu druga rzecz, za którą jestem jej wynalazcom i producentom dozgonnie wdzięczna: silikonowe zatyczki do uszu!

6) Sapkowski wyznał kiedyś, że nazwie łgarzem każdego pisarza, który twierdzi, że większości swych pomysłów nie czerpie z przeczytanych książek.

Czy w dzieciństwie interesowała się Pani literaturą, podejmowała Pani próby pisarskie? Którzy autorzy byli dla Pani inspiracją?

Uwielbiałam bajki. Do dziś mam w pamięci taką scenę: mam 10 – 11 lat, przede mną stosik książek, które właśnie zwróciłam, a pani bibliotekarka (SP nr 3 w Zambrowie) rozkłada bezradnie ręce, bo nie ma mi już nic do zaoferowania. Okazuje się, że przeczytałam już wszystkie znajdujące się w szkolnej bibliotece zbiorki baśni i legend. Cierpiałam, bo w czasach, w których przyszło mi dorastać, biblioteki były jedynym miejscem, gdzie można było dostać książkę.  Księgarnie, jak wszystkie sklepy, również świeciły pustkami i nie było opcji, by pójść kupić sobie jakąś nowość do domowej biblioteczki. Ale pewnie dlatego tak dobrze pamiętam, co w mojej biblioteczce było i do czego z chęcią wracałam. Gdy byłam młodsza, miałam cztery ukochane pozycje: „Klechdy sezamowe” Leśmiana, zbiór baśni „Firoseta i czary”, „Chatkę Puchatka” oraz „Agnieszka opowiada bajkę”. 

Z „Chatką Puchatka” wiąże się ciekawa historia, która miała swój nieoczekiwany finał w Nowym Jorku i która podarowała mi jeden z najbardziej wzruszających momentów w życiu. Mama kupiła mi „Chatkę Puchatka”, pamiętne wydanie o szarej okładce z punktem żółtego misia pośrodku, w jakiś wyjątkowo ponury, listopadowy wieczór, akurat „trafiła” tę książkę w księgarni.  Ja biorąc ją do ręki nie wiedziałam absolutnie nic ani o A.A. Milnem, ani jego synku Krzysiu, a zwłaszcza o tym, że Kubuś i spółka istnieli naprawdę, menażeria pluszowych zabawek w pokoiku Krzysia. Wiedziałam tyle, że mieszkam w komunistycznym kraju i choć gdzieś tam istnieje inny, „wielki” świat, z którego rekrutował się autor powieści i jego bohaterowie, to najpewniej pozostanie on przede mną na zawsze zamknięty. Ciekawym zbiegiem okoliczności przez bardzo długo, w tym już po przyjeździe do USA, nie wiedziałam, że pluszaki Krzysia się zachowały i można je podziwiać na wystawie w bibliotece na Manhattanie.  Dowiedziałam się dopiero, gdy odwiedziłam Nowy Jork w 2007 r. To było spotkanie z gatunku całkowicie surrealnych. Stanęłam przed gablotką i wydało mi się, że dopiero w tym momencie z siłą huraganu uderzył we mnie cały ogrom zmian, jakie zaszły w moim życiu i na świecie w ogóle. Tamtej smutnej dziewczynce w ramkach z listopadowego wieczoru zdało się absolutnie niemożliwe, że będzie mogła kiedyś swobodnie podróżować, że dotrze do Nowego Jorku. A teraz tam była. Więcej, stała przed Krzysiowymi pluszakami i to one siedziały uwięzione w gablotce wyglądającej jak kuriozalny symbol jej dzieciństwa, podczas gdy jej gablotka dawno się roztrzaskała, a ona była wolnym człowiekiem w „wielkim” świecie z własnych marzeń. Coś się ze sobą połączyło i zatoczyło koło, dając poczucie spełnienia. Moje kilkuletnie wtedy córki i mąż przestraszyli się, widząc, jak zalewam się łzami, a ja nie dałam rady wykrztusić z siebie, że to ze wzruszenia i szczęścia. Gwoli ciekawostki, książka „Agnieszka opowiada bajkę” też doczekała się w moim życiu ciągu dalszego, i to zupełnie niedawno. Latem tego roku poznałam osobiście jej autorkę profesor Joannę Papuzińską.  Jako starsze dziecko zaczytywałam się we wszystkim, co wyszło spod piór Edmunda Niziurskiego, Alfreda Szklarskiego oraz Małgorzaty Musierowicz.  Generalnie byłam bardzo chłonnym czytelnikiem. Czytałam, co tylko wpadło mi w rękę, w tym gazety i magazyny, a to były czasy, że i tam można było czytać powieści, ku mojej wielkiej radości.  Pamiętam, jak czekałam na kolejne odcinki „Opium w rosole” Małgorzaty Musierowicz w „Nowej wsi” oraz „Ludzie, ja go kocham” Grażyny Grzegorzewskiej  w kultowej „Filipince”.     

7) Czym skorupka za młodu nasiąknie…

Jak zachęciłaby Pani młodzież do czytania książek?

Pożyczę tu sobie argument od mojej córki Wiktorii, licealistki, która lubi czytać i czyta chyba nawet więcej ode mnie: 

Gdy czytam, przenoszę się w inny świat, pełen fajnych przygód, miejsc i ludzi, ale robię to na moich własnych zasadach, bo to ode mnie zależy, jak go sobie wyobrażę i w którym momencie mogę z niego wyjść, czyli przestać czytać. Polecam wszystkim zmęczonym śledzeniem mediów społecznościowych i dręczonych poczuciem, że muszą się dostosowywać do schematów i kanonów tworzonych przez innych, a jak nie, wówczas „wypadają z gry”. Książka niczego od nas nie żąda, do niczego nas nie zmusza, za to jak prawdziwy przyjaciel jest zawsze gotowa spędzić z nami czas i poprawić nam humor, a na dokładkę bardzo często jeszcze przekazuje nam jakąś pożyteczną i ciekawą wiedzę.  Moim zdaniem – nic dodać, nic ująć! 

1 komentarz:

Dziękuję za komentarz. :-)