Czy zastanawialiście się kiedyś, jakie słowa do Was najbardziej pasują? Może niebo? Albo łąka? A może Idaho? Do Bena najbardziej pasuje słowo "muzyka"[1]. Ben ucieka w świat dźwięków. Kiedy słucha muzyki, staje się rytmem i melodią, drżeniem, które wychodzi ze strun gitary. Przy piosenkach George'a Harrisona staje się jego głosem. Każdego ranka budzi go jakaś melodia, od której nie potrafi się uwolnić. Prześladuje go w jego umyśle. Ben całym sobą kocha muzykę Beatlesów. Zna na pamięć każdy jej akord, każdą solówkę, potrafi je niemal jak wirtuoz zagrać na ukochanej gitarze. Muzyka jest jego namiętnością. W niej znajduje ukojenie. Po śmierci dziadka świat muzyki staje się jego azylem. W muzycznych peregrynacjach towarzyszy Benowi jego jedyny przyjaciel, Tom.
Weldra to ukochany dom Bena, mitologia dzieciństwa. Stara posiadłość dziadka. Tutaj dorastał. Czuł się wolny. Weldra była smakiem wolności. "Mogłem każdego dnia biegać po lesie i słuchać natury. Słuchać ciszy i ptaków. Za tym tęsknię"[2]. W innym miejscu Ben wspomina: "To jest kraina młodości. (...) Kraina zaoranych pól, łąk mleczy i krów, i owiec, i ciężkiego zapachu koni. To jest królestwo topoli, dębów i wierzb. Należysz do tego miejsca, do świata trawy"[3].
Beatlesi spróbowali marihuany po raz pierwszy 28 sierpnia 1964 roku. Ben van Deventer spróbował jej tego dnia, kiedy umarł dziadek... Kiedy "umarła" Weldra. Wówczas rozpoczęła się podróż Bena do początku. Do momentu, w którym narodzi się ponownie. "Jestem Ben. Ben to ja. Zacząłem"[4].
Osiemnastoletniego bohatera autobiograficznej powieści Philipa Huffa łączy duchowe pokrewieństwo z postaciami kilku ważnych dla mnie utworów. Przede wszystkim jest on literackim spadkobiercą "Absolwenta", w którego genialnie wcielił się Dastin Hoffman w filmie Mike'a Nicholsa. Odziedziczył po nim nie tylko imię, ale też poczucie wyobcowania i nieprzystosowania do otaczającej go rzeczywistości. Rodziców dzieli od Bena głęboka przepaść. Mało tego, również między nimi nie ma porozumienia i miłości. Ich rozstanie pozostawia w świadomości chłopca bolesne ślady. Wraz ze śmiercią dziadka i odejściem ojca umiera jego dzieciństwo. Ben jest samotnikiem. Wrażliwy ponad miarę, nie potrafi odnaleźć nici łączących go z rzeczywistością. Piekielnie inteligentny – nie zdaje z klasy do klasy. Mistrz szachowy – zwycięzca prestiżowych turniejów – nie potrafi opanować reguł gry zwanej życiem. Niczym bohater "Buszującego w zbożu" – 17-letni Holden Caulfield – czuje się outsiderem i odszczepieńcem. Jest między nimi jeszcze co najmniej jedno podobieństwo: ujmująca i chwytająca za duszę szczerość, tak autentyczna jak narracja, która – pozornie nieporadna, chropowata i chaotyczna – układa się w dramatyczną opowieść "kilkunastoletniego starca", o której nie sposób zapomnieć długo po zakończeniu lektury, opowieść składająca się ze strzępów wspomnień, strzępów emocji, strzępów myśli, niczym collage utkany z fragmentów rozsypanej kompozycji. Taka jest właśnie okładka "Dni trawy"[5], dająca przedsmak tego, co czeka czytelnika po przekroczeniu progu pierwszej strony.
Ben wydaje się pasywny jak Benjamin Braddock z powieści Charlesa Webba ("Absolwent"), co chwilami irytuje, a momentami napawa rozbrajającą czułością. Jego życiowa nieporadność wzrusza i wywołuje współczucie, ale jednocześnie rodzi zdziwienie, że tak dalece czyni z Bena istotę słabą i bezkrytycznie poddającą się wpływowi Toma, który zachęca go do wszelkich eksperymentów z przekraczaniem granic. Przyjaźń z Tomem. Narkotykowy odlot. Miłość do muzyki. Beatlesi. Pink Floyd. Bob Dylan... A gdzieś obok tego muzycznego i narkotycznego tripu upojenie II symfonią Beethovena, która dla Bena "była analogią do życia Chrystusa"[6]. Zachwyt muzyką Rachmaninowa i twórczością Liszta. Osobliwa asymetria. Taka też jest dusza Bena. Rozdygotana. Rozchwiana. Krucha. Zdana na pastwę ognia, którego nie mogą ugasić żadne lekarstwa. Nawet dziesięć miligramów olanzapiny. Psychoedukacja. Ergoterapia. Trening osobisty... Renomowana klinika Den Dolder... Zamiast wskrzeszenia – kolejne baty. Śmierć Toma. Poczucie winy. Boy-Cot. Bojkot. Śmierć ojca trawionego przez raka. "Rozszczepiona dusza [Bena], ale rozszczepiona tak, jak kawałek drewna", staje się "wciąż mniejsza, mniejsza i mniejsza"[7].
W takiej sytuacji człowiekowi może pomóc jedynie drugi człowiek. Sam nie da rady. Jest zbyt słaby. Zbyt wypalony. Musicie posłuchać wstrząsającej historii Anny, którą poznaje Ben. Inaczej tego nie zrozumiecie. Nie doświadczycie gehenny, która wypala duszę człowieka, kiedy zostaje sam na sam ze swoimi potworami. Nie zdołacie docenić wysiłku, z jakim dźwiga się dusza z popiołów tego, kim się było, zanim uległo się atrofii. Samopaleniu. Żeby móc pojąć, że "życie nie jest niczym więcej niż podróżą do domu"[8]. Benowi musi się udać. Bardzo tego pragnę. Chciałabym móc wyszeptać:
"Ale już prawie jesteś. Weldra to ukochany dom Bena, mitologia dzieciństwa. Stara posiadłość dziadka. Tutaj dorastał. Czuł się wolny. Weldra była smakiem wolności. "Mogłem każdego dnia biegać po lesie i słuchać natury. Słuchać ciszy i ptaków. Za tym tęsknię"[2]. W innym miejscu Ben wspomina: "To jest kraina młodości. (...) Kraina zaoranych pól, łąk mleczy i krów, i owiec, i ciężkiego zapachu koni. To jest królestwo topoli, dębów i wierzb. Należysz do tego miejsca, do świata trawy"[3].
Beatlesi spróbowali marihuany po raz pierwszy 28 sierpnia 1964 roku. Ben van Deventer spróbował jej tego dnia, kiedy umarł dziadek... Kiedy "umarła" Weldra. Wówczas rozpoczęła się podróż Bena do początku. Do momentu, w którym narodzi się ponownie. "Jestem Ben. Ben to ja. Zacząłem"[4].
Osiemnastoletniego bohatera autobiograficznej powieści Philipa Huffa łączy duchowe pokrewieństwo z postaciami kilku ważnych dla mnie utworów. Przede wszystkim jest on literackim spadkobiercą "Absolwenta", w którego genialnie wcielił się Dastin Hoffman w filmie Mike'a Nicholsa. Odziedziczył po nim nie tylko imię, ale też poczucie wyobcowania i nieprzystosowania do otaczającej go rzeczywistości. Rodziców dzieli od Bena głęboka przepaść. Mało tego, również między nimi nie ma porozumienia i miłości. Ich rozstanie pozostawia w świadomości chłopca bolesne ślady. Wraz ze śmiercią dziadka i odejściem ojca umiera jego dzieciństwo. Ben jest samotnikiem. Wrażliwy ponad miarę, nie potrafi odnaleźć nici łączących go z rzeczywistością. Piekielnie inteligentny – nie zdaje z klasy do klasy. Mistrz szachowy – zwycięzca prestiżowych turniejów – nie potrafi opanować reguł gry zwanej życiem. Niczym bohater "Buszującego w zbożu" – 17-letni Holden Caulfield – czuje się outsiderem i odszczepieńcem. Jest między nimi jeszcze co najmniej jedno podobieństwo: ujmująca i chwytająca za duszę szczerość, tak autentyczna jak narracja, która – pozornie nieporadna, chropowata i chaotyczna – układa się w dramatyczną opowieść "kilkunastoletniego starca", o której nie sposób zapomnieć długo po zakończeniu lektury, opowieść składająca się ze strzępów wspomnień, strzępów emocji, strzępów myśli, niczym collage utkany z fragmentów rozsypanej kompozycji. Taka jest właśnie okładka "Dni trawy"[5], dająca przedsmak tego, co czeka czytelnika po przekroczeniu progu pierwszej strony.
Ben wydaje się pasywny jak Benjamin Braddock z powieści Charlesa Webba ("Absolwent"), co chwilami irytuje, a momentami napawa rozbrajającą czułością. Jego życiowa nieporadność wzrusza i wywołuje współczucie, ale jednocześnie rodzi zdziwienie, że tak dalece czyni z Bena istotę słabą i bezkrytycznie poddającą się wpływowi Toma, który zachęca go do wszelkich eksperymentów z przekraczaniem granic. Przyjaźń z Tomem. Narkotykowy odlot. Miłość do muzyki. Beatlesi. Pink Floyd. Bob Dylan... A gdzieś obok tego muzycznego i narkotycznego tripu upojenie II symfonią Beethovena, która dla Bena "była analogią do życia Chrystusa"[6]. Zachwyt muzyką Rachmaninowa i twórczością Liszta. Osobliwa asymetria. Taka też jest dusza Bena. Rozdygotana. Rozchwiana. Krucha. Zdana na pastwę ognia, którego nie mogą ugasić żadne lekarstwa. Nawet dziesięć miligramów olanzapiny. Psychoedukacja. Ergoterapia. Trening osobisty... Renomowana klinika Den Dolder... Zamiast wskrzeszenia – kolejne baty. Śmierć Toma. Poczucie winy. Boy-Cot. Bojkot. Śmierć ojca trawionego przez raka. "Rozszczepiona dusza [Bena], ale rozszczepiona tak, jak kawałek drewna", staje się "wciąż mniejsza, mniejsza i mniejsza"[7].
W takiej sytuacji człowiekowi może pomóc jedynie drugi człowiek. Sam nie da rady. Jest zbyt słaby. Zbyt wypalony. Musicie posłuchać wstrząsającej historii Anny, którą poznaje Ben. Inaczej tego nie zrozumiecie. Nie doświadczycie gehenny, która wypala duszę człowieka, kiedy zostaje sam na sam ze swoimi potworami. Nie zdołacie docenić wysiłku, z jakim dźwiga się dusza z popiołów tego, kim się było, zanim uległo się atrofii. Samopaleniu. Żeby móc pojąć, że "życie nie jest niczym więcej niż podróżą do domu"[8]. Benowi musi się udać. Bardzo tego pragnę. Chciałabym móc wyszeptać:
prawie jesteś w domu.
Weldra"[9].
[1] Philip Huff, Dni trawy, tłum. Matylda Jastrzębska, wyd. Dobra Literatura, Gdańsk 2010, s. 142.
[2] Tamże, s. 10.
[3] Tamże, s. 166.
[4] Tamże, s. 11.
[5] Tytuł książki (w oryginale Dagen van gras) został zaczerpnięty z płyty Dagen van gras, Dagen van stro Spinvis (2005).
[6] Philip Huff, Dni trawy..., s. 12.
[7] Tamże, s. 155.
[8] Tamże, s. 166.
[9] Tamże.
[9] Tamże.
Philip Huff
strona autora na Facebooku
strona autora na Facebooku
Klip do piosenki Spinvis Dagen van gras, dagen van stro,
z której został zaczerpnięty tytuł książki
Jest już ekranizacja powieści. Zapowiada się ciekawie.
Jest już ekranizacja powieści. Zapowiada się ciekawie.
Intrygujące. Bardzo dobra recenzja! bardzo!
OdpowiedzUsuńInteresująco wciągasz :)
OdpowiedzUsuńRecenzja cudowna -jak zawsze!
OdpowiedzUsuńPomyslalam o sobie i wiesz,dla mnie dom dziadkow to tez najpiekniejsze wspomnienia,moze wiekszosc dzieci tak ma? Dziadkowie mieli czas,cierpliwosc...i morze milosci:)
pozdrawiam!
Nivejko, warto przeczytać. Bardzo prawdziwa i bardzo poruszająca. W końcu to autobiografia. :)
OdpowiedzUsuńMargo, to zasługa odbiorcy – recenzja wciąga, jeśli czytelnik daje się wciągnąć. ;-)
OdpowiedzUsuńEmocja, dziękuję. Ma powstać ekranizacja, mam nadzieję, że będzie równie dobra jak ekranizacja "Lotu nad kukułczym gniazdem" (momentami podczas lektury przychodziła mi do głowy ta powieść Keseya).
OdpowiedzUsuńAle mnie wciagnela ta recenzja.....zaczarowalas mnie. A! Ja mam podobnie jak bohater ksiazki. Wystarczy, ze rano poslucham jakiejs melodii czy piosenki i przez caly dzien gdzies siedzi mi w glowie i za nic nie chce z niej wyjsc...... Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńKasiu, ja także. Czasami nieświadomie nucę ją w głos, efekt jest komiczny, zwłaszcza w miejscach publicznych. ;-) Pomyślałam, że i Ciebie może poruszyć historia Bena.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam z mglistą peleryną za oknem w tle. :)
Ooo, muszę poszukać tej książki. Zaintrygowałaś mnie. Świetna recenzja - jak zwykle! Z przyjemnością się czyta.
OdpowiedzUsuńMiłego dnia!
Dziękuję. :) Czy po poezji Karaska jest jeszcze przestrzeń w Twojej percepcji na taką lekturę? ;-))
OdpowiedzUsuńAle polecam. :)
Muzycznie, leśnie, trawiasto, jeszcze raz trawiasto, zbożowo (bo Holden) i filmowo (bo Mike Nichols). Wielowarstwowo!
OdpowiedzUsuńNic, tylko buszować! Dać nura w recenzję, potem książkę.
Dzięki, bardzo zachęcające.
Pozdrawiam :)
Tamaryszku, książka warta polecenia; to debiut 23-letniego pisarza, powieść autobiograficzna, odwołującą się do jego bolesnego dzieciństwa i trudnego okresu poszukiwania własnego miejsca. Jest tu faktycznie duuuużo muzyki, to jeden z uroków tej książki. :)
OdpowiedzUsuńA z racji Twoich filmowych zainteresowań mam dla Ciebie zapowiedź niesamowitej książki, która ukaże się niebawem w Wydawnictwie Dobra Literatura: "Seans filmowy" Gilmoura Davida:
http://www.dobraliteratura.pl/zapowiedz/79/klub_filmowy.html
Co za smaczki!
Dziękuję! Zapowiada się rewelacyjnie. Szkoda, że trzeba czekać do marca!
OdpowiedzUsuńNie znałam też tego wydawnictwa - będę śledzić.
:)
ren